Niejednemu mężczyźnie marzy się, że zostanie Talleyrandem.
Jak słyszę, minister kultury wszechczasów skorzystał z zaproszenia do TVN24, żeby powiedzieć, że nie doczytał do końca żadnej powieści Olgi Tokarczuk. Dorzucił coś w sensie, że to środowiskowa jedynie wielkość, a on należy do innego środowiska (no pewnie: do naszego byśmy go nie przyjęli…). W odpowiedzi niepisowscy internauci zarzucili mu, że jest półinteligentem.
Chciałbym wystąpić w obronie pana ministra. Kiedy już się skończyło szkoły, nie ma obowiązku czytania żadnej książki, tym bardziej do końca. Przed laty opowiadano nawet taki dowcip: z okna bloku mieszkalnego wylatują na podwórko książki, cały deszcz książek. Do obserwujących to dziwne zjawisko dobiegają okrzyki: „Hurra! Nie będę więcej czytał! Zostałem profesorem!”.
Kiedy już się skończyło szkoły, nie ma obowiązku czytania żadnej książki, tym bardziej do końca
Problem oczywiście w tym, że z lekceważeniem o wybitnej polskiej pisarce mówi minister kultury. Ale przecież nie ma to żadnego znaczenia. Pytanie sprawdzające: kto był ministrem kultury w ZSRR w czasach, gdy Babel pisał „Armię konną”? Nie pytam historyków – oni zawodowo muszą znać całą listę nieistotnych nazwisk – pytam czytelników Babla. Albo: kto w rządzie Włoch odpowiadał za kinematografię, kiedy Federico Fellini kręcił „Amarcord”?
Niejednemu mężczyźnie marzy się, że zostanie Talleyrandem. A gdy się okazuje, że nie da rady, to chciałby być chociaż Sokorskim. No to próbuje, biedak. Nie ma powodu go dowartościowywać, twierdząc, że jest półinteligentem, a nie ćwierćinteligentem. Jest powód, żeby pomyśleć o nim ze współczuciem.
Lektura Tokarczuk nie jest do zbawienia ani tym bardziej do inteligenckuego statusu koniecznie potrzebna.
Literackie hierarchie i ocena wymagają tego, by opadł kurz mody i dopiero po latach widać co z danego okresu ma jakość a co było to popularnościową chwilówką, która się marnie zestarzała. (Kilka lat temu pewnie pytano by Glińskiego o Kuczoka albo Masłowską…). Nawet Nobel nie daje tu gwarancji – np. Dario Fo jest noblistą – poziom ciut wyższy od Marcina Wolskiego.
Cechą półinteligencką jest absolutyzacja tego, co sufluje współczesny mainstream. Dlatego ze współczuciem myślę o współczuciu Sosnowskiego.
Na pocieszenie w strapieniu wynikłym z urojonego problemu dadam tylko, że prezes Kaczyński chwalił się, że czyta Tokarczuk .
Różnica między ministrem, który jest choć trochę ambitny a butnym i całkiem ambicji pozbawionym, jest taka, że ten pierwszy będzie udawał, że jest choć trochę na bieżąco aby się ze wstydu nie spalić. Tylko czy ministrowie pisu, w tym Gliński, wiedzą co to wstyd?
Wszystko jedno co w przyszłości okaże się tylko ,,blyskotka” a nie dziełem wiekopomnym.Żyjemy dzisiaj i niewątpliwie literatura Tokarczuk jest w jakimś stopniu dla czytelników ważna.Minister tym bardziej socjolog powinien doceniać to .Tak pokazuje się jako ignorant.
Przygnębiająca lektura. Polityczne zacietrzewienie doprowadza ciekawego pisarza i felietonistę do wypisywania tanich złośliwostek, przez które przebija pogarda i niczym nieuzasadnione poczucie wyższości. Nie ma przymusu wielbienia pisarstwa wieszczki Olgi Tokarczuk. Można się nim zachwycać, a można nie być w stanie doczytać do końca, bo takiej właśnie zbrodni dopuścił się prof. Gliński, o ile dobrze zrozumiałem. Sam przeczytałem kilka jej książek nawet z zainteresowaniem, ale bez zachwytu, innych nie i czytać ich nie zamierzam – w życiu trzeba wybierać, na wszystko czasu nie starczy. Podobnie rzecz się ma z dziełami innych pisarzy uznanych przez niektóre środowiska (tak, tak, wielkości środowiskowe istnieją, Jurku), różne zresztą. Jeśli ktoś uzna mnie na tej podstawie za pół-, ćwierć albo jednaósmainteligenta – wystawi tym świadectwo sobie, a nie mnie. Ale w tym wszystkim nie chodzi przecież o to, jakiej (kolejnej) zbrodni dopuścił się prof. Gliński – chodzi o utwierdzanie siebie samego i myślących tak samo w swym poczuciu wyższości. Bardzo to smutne. A równie smutne, choć nie zaskakujące, niestety, że na stronie nawołującej do dialogu „Więzi” takie taniutkie złośliwostki można znaleźć.
Panie Jerzy (proszę darować mi poufałość), te kilkanaście zdań o tzw. ministrze kultury, to perełka publicystyki i dobrego humoru. Dziękuję!
Jest wiele uznanych książek, których nie chciałem zwykle doczytać. Są mody, owcze pędy i blaknące z czasem wielkości. Zdarza mi się też czasami robić różne nieeleganckie i zwykle nierozsądne rzeczy. Nawet takie potencjalnie stanowiące zagrożenie dla mojego zdrowia i ogólnego dobrostanu. Nie jestem jednak ministrem czegokolwiek i nie wypowiadam się, nieprywatnie, jako minister. Jeśli krytyk literacki ogłosi w wywiadzie, że nie był w stanie doczytać powieści Tokarczuk lub tomiku wierszy Rymkiewicza – to jest to li tylko jego wkład w dyskurs. Reprezentuje samego siebie i odpowiada jedynie za własną reputację. Ale jeśli minister zdrowia ogłosi, że mimo pięćdziesiątki na karku nigdy nie bada prostaty, minister finansów, że cały prywatny majątek ulokował w zagranicznym banku, a minister rolnictwa, że najbardziej smakuje mu wołowina, a drób jest ohydny, to już zupełnie inna sprawa. Sprawując funkcje publiczne poświęca się część normalnie przysługujących praw i przywilejów. Także prawo do bezwzględnej szczerości.