Prawa pracownicze są prawami człowieka. W Polsce tego nie rozumiemy – mówi prof. Arkadiusz Sobczyk.
Jakub Halcewicz-Pleskaczewski: Co jest nie tak z polskim prawem pracy?
Arkadiusz Sobczyk: Jest nauczane, rozumiane i stosowane w taki sposób, jakby dotyczyło relacji dwóch wyizolowanych społecznie jednostek – pracodawca– pracownik albo zleceniodawca–zleceniobiorca – powiązanych wąsko rozumianym interesem. „Ja‑pracodawca” albo „ja‑pracownik” ma zarobić jak najwięcej. Reszta się nie liczy. Tymczasem w praktyce, zwłaszcza w dużych procesach negocjacyjnych jak prywatyzacje – a w wielu brałem udział – widać jednak zwarte środowiska, wręcz społeczności, a nie jednostki. To w czasach prywatyzacji po raz pierwszy poczułem niepokój, że pomiędzy teorią prawa pracy a rzeczywistością zachodzi zasadniczy rozdźwięk.
Co jeszcze Pan wtedy zobaczył?
– Kiedy się posiedzi na negocjacjach przez cztery dni albo nawet dwa tygodnie, widzi się ludzi, którzy czują odpowiedzialność nie tylko za siebie i najbliższych, ale za przedsiębiorstwo, za gminę czy za region. Zaczynamy rozumieć, że pojęcie „zakład pracy” to nie jest synonim „przedsiębiorstwa”, lecz społeczności, która owe przedsiębiorstwo obsługuje.
A społeczność ta nie jest zamknięta we własnych murach. Jest to środowisko społeczne, które przekracza granice interesów indywidualnych. Po latach pracy w egoistycznym środowisku akademickim doświadczenie fabryczne było dla mnie szokujące – zwłaszcza sposób, w jaki ludzie mówili i rozumieli „my”. W polskim prawie pracy tego nie opisywaliśmy i nie opisujemy. Umyka nam patrzenie na zakład pracy wraz z jego otoczeniem w kategoriach etycznych.
A z tego wynika…
– Na przykład to, że w latach 90. podczas procesów prywatyzacyjnych prawnicy nie umieli sobie wytłumaczyć sensu pakietów socjalnych. I do dziś nie potrafią. Skoro właściciel może w przedsiębiorstwie dokonywać czynności samodzielnie, bo działa w swojej własnej przestrzeni prywatnej, to dlaczego ma się „wkupywać” załodze? Ciekawe jest to, że choć prawo powyższe procesy opisuje, to nie dostrzegamy filozoficznych racji tego rozwiązania, nie widzimy społeczności zakładowej, tylko zbiór jednostek.
Pojęcie „zakład pracy” to nie jest synonim „przedsiębiorstwa”, lecz społeczności, która owe przedsiębiorstwo obsługuje
Owszem, mamy prawo zbiorowe, w którym mówimy o związkach zawodowych, ale traktujemy je głównie jako grupy interesu, zbiory jednostek, które umówiły się, że razem będą się lepiej chronić na zasadzie: jeśli zbierzemy się w dziesięciu i pójdziemy razem do sklepu, to dostaniemy większy rabat. To by znaczyło, że związki są jedynie konglomeratami interesów prywatnych. Nie widzimy więc w związkach zawodowych organizacji społecznych, tj. takich, które chronią interesy indywidualne tylko wtedy, gdy przemawia za tym interes społeczny, czy też – jak mówi nasza konstytucja – dobro wspólne.
Myślenie prywatne, a w takim się wychowuje prawników, wciąż akcentuje element wymiany: jedna osoba daje coś drugiej i dostaje od niej coś w zamian. Przy wymianie patrzymy na wartości ekonomiczne. Problem w tym, że większość praw pracowniczych nie ma charakteru wzajemnego. Innymi słowy, pracownik „dostaje”, nawet gdy sam nie „dał”. Gdy o tym pomyślałem, poczułem niepokój po raz drugi.
Arkadiusz Sobczyk – profesor nauk prawnych, profesor zwyczajny Uniwersytetu Jagiellońskiego, wykładowca w Katedrze Prawa Pracy i Polityki Społecznej UJ. Założyciel Kancelarii Sobczyk i Współpracownicy, od 2000 r. jej partner zarządzający. Uczestniczył w wielu projektach – dotyczących kilkutysięcznych grup pracowniczych – związanych z negocjowaniem pakietów socjalnych, układów zbiorowych pracy, regulaminów pracy, wynagradzania, przejmowaniem zakładów pracy, zwolnień grupowych, outsourcingu. Należał do Komisji Kodyfikacyjnej Prawa Pracy, która w 2018 r. napisała projekt nowego Kodeksu pracy. Były sędzia orzekający. Autor publikacji, m.in. „Wolność pracy i władza”, „Państwo zakładów pracy”, „Podmiotowość pracy i towarowość usług”.
Fragment tekstu, który ukazał się w najnowszym numerze kwartalnika „Więź”, jesień 2019