„Parasite” to ostra satyra społeczna i jednocześnie ekscytujący thriller. Dawno nie widziałem w kinie tak dosadnego głosu w sprawie nierówności klasowych.
Za siódmą górą i siódmą studzienką, tam, gdzie woda spływająca z grodzonych osiedli dla bogaczy zamienia wąskie uliczki w grząskie bajora, żyli sobie ludzie. Ich ubrania schły wolno i pleśniały, bo wszechobecna wilgoć wdzierała się między cienkie sploty materiału i pozostawała tam na długie godziny, a nawet dni. Internet, jeśli już udało się go złapać w ciasnej toalecie, zawsze pouczał z wielkiej litery: „Jesteś taki, jaki jest twój STYL ŻYCIA”. Tymczasem ludziom chodziło nie tyle o Życie, co o przeżycie. A żeby przeżyć, nie wystarczy tylko najeść się i napić. Trzeba jeszcze czuć sens. Czuć się godnie. Tego mieszkańcom krainy wilgoci nie zapewniały ochłapy rzucane z pańskiego stołu. Żadna teoria skapywania bogactwa nie była warta swojej uczonej nazwy, kiedy razem z pieniędzmi na ludzi spływała pogarda.
Recz wielce symptomatyczna dla czasów utraty wiary w boskość kapitalizmu: koreański film o walce klas dostaje najważniejszą nagrodę na elitarnym festiwalu w Cannes. Przy czym „Parasite” w ogóle nie przypomina typowego kina festiwalowego, a sukcesy reżysera Bonga Joon-ho na Lazurowym Wybrzeżu da się porównać do canneńskich triumfów Quentina Tarantino. Marka „Bong” sprzedaje miliony kinowych biletów, jest synonimem powodzenia komercyjnego (przynajmniej w Azji), a kształtem przypomina wybuchową mieszankę precyzyjnego rzemiosła filmowego, artyzmu i kina gatunków.
Obecnie chyba żaden inny reżyser nie potrafiłby opowiedzieć o nierównościach społecznych w sposób tak plastyczny i jednocześnie prosty do zmetaforyzowania. Historia rodziny Kim, mieszkańców wspomnianej „krainy wilgoci”, wciska się w elegancki interior rodziny Park jednym czystym nakłuciem, po którym – przynajmniej na poziomie języka filmowego – nie pozostają większe szwy czy blizny. W fenomenie „Parasite” nie chodzi o jakiś wrodzony talent artysty do budowania pięknie naoliwionych narracji. Bong po prostu dokładnie wie, o czym chce opowiedzieć. Czuje ten temat płytko pod skórą.
A czuje dlatego, że od dwudziestu lat – od swojej pierwszej fabuły „Szczekające psy nigdy nie gryzą” (1999) – pozostaje naczelnym portrecistą i krytykiem koreańskiej transformacji. Bohaterów ze zubożałych klas ludowych Bong nie przedstawia – jak to bywa często na przykład w polskim kinie – jako umęczonych, wstydliwych cieni ludzi sukcesu, ale od razu rzuca w sam środek fantastycznych opowieści o potworach, tajemniczych spiskach i rewolucjach. Tworzy coś na kształt współczesnych baśni, bliższych filmom Marvela niż zaangażowanemu kinu indywidualistów z europejskich salonów.
Obecnie chyba żaden inny reżyser nie potrafiłby opowiedzieć o nierównościach społecznych w sposób tak plastyczny i jednocześnie prosty do zmetaforyzowania jak Joon-ho Bong
Warto mieć też na uwadze, że akurat nasz polski grajdołek z grajdołkiem koreańskim łączy nieprzepracowana trauma gwałtownych neoliberalnych przemian lat 90. Tych samych, które – jak wspomina Bong w wywiadach – w kilka lat zamieniły jeden z najbiedniejszych krajów świata w azjatyckiego Tygrysa, wypluły nową klasę średnią, bogatym pozwoliły jeszcze bardziej się wzbogacić, a biednych z prowincji i peryferiów Seulu pozostawiły na ekonomicznym lodzie. To o takiej Korei Południowej opowiada Bong. Nie o Korei nowoczesnych technologii, drogich klubów i aseptycznych biur.
Wertykalna przestrzeń „Parasite” jest właśnie takim przerysowanym odbiciem prawdziwych nierówności klasowych. Bohaterowie poruszają się zawsze z dołu na górę, góra natomiast prawie nigdy nie schodzi na dół. Wysoko, po przejściu stromych podjazdów i setek schodów, w wielkim szklanym domu mieszka rodzina Park: uśmiechnięty ojciec, piękna matka z synkiem i nastoletnią córką. Parkowie pachną, jedzą i piją, a wszystkie problemy cedują na tych, którzy w danej chwili jawią im się jako ludzie kompetentni. Uprzywilejowanym można wmówić praktycznie wszystko, od nadzwyczajnych zdolności malarskich ich kilkuletniego syna aż po – jak mniemam – toksyczne właściwości szczepionki przeciwko odrze.
Z tej naiwności skwapliwie korzysta Kim Ki-Woo i – przedstawiając się jako student – dostaje fuchę korepetytora licealistki Park Da-hje. W rzeczywistości Kimowie mieszkają w wilgotnej suterenie i ledwo wiążą koniec z końcem, imając się prac w rodzaju składania tekturowych pudełek na pizzę. Ki-Woo ma jednak plan i podstępem instaluje w willi Parków całą swoją rodzinę: siostra zostaje trenerką kreatywności, ojciec szoferem, a matka kucharką. Dół kolonizuje górę, wyżera jej zapasy, śpi na miękkich materacach i lekceważy reguły gry ekonomicznej. Bierze zamiast cierpliwie stać w kolejce po jałmużnę.
W kinie europejskim, mając wszystkie powyższe dane, prawdopodobnie czekalibyśmy jak na gwoździu na uroczyste zdemaskowanie oszustwa Kimów. W kinie Bonga zasada realizmu obowiązuje natomiast warunkowo: dopóki kształtuje błędne oczekiwania widzów, dopóty może sobie istnieć jako koło zamachowe narracji i dominująca poetyka. Później i tak wszystko obraca się w kontrolowany chaos, pęka pod naporem fantastycznych paradoksów.
Pierwszy z nich kryje się już w samym tytule. No bo kto na kim tutaj tak naprawdę pasożytuje? Narzucającą się odpowiedzią jest oczywiście, że to Kimowie wysysają Parków. To oni podrabiają dyplomy, posługują się fałszywymi nazwiskami, udają ekspertów w nie swoich dziedzinach. Tyle że Kimowie są jednocześnie totalnym zaprzeczeniem ukochanej przez liberałów tezy, że ciężką pracą i odrobiną talentu każdy może wyjść z biedy. Ich zaangażowanie, zdolność adaptacji i inteligencja plasują się na ponadprzeciętnym poziomie.
Bong oddaje całą prawdę nowoczesnego klasizmu: praca i dyplomy to ściema. My i tak wiemy, że wasza niższość tkwi w genach
Kimowie – szczególnie młodsza odnoga rodziny – błyskawicznie uczą się nowych rzeczy i przyswajają tony szczegółowych informacji, bo tylko dzięki temu mogą w przekonujący sposób odgrywać nieswoje tożsamości. A to i tak wciąż za mało, żeby przebić betonowy sufit niewłaściwego urodzenia. Tymczasem Parkowie wszystko mają dane. Za pieniądze odsuwają od siebie prozę (prze)życia i mogą się oddać abstrakcjom. Ich rozwój polega jednak głównie na pielęgnowaniu własnego dobrego samopoczucia. Na utwierdzaniu się w całkowitym poczuciu wyższości.
W tym tkwi właśnie prawdziwa siła filmu Bonga. „Parasite” zagląda pod powierzchnię różnicy klasowej, pokazuje, gdzie leżą jej rzeczywiste źródła i dyskursywne podwaliny. Odziera do naga narrację o nierównościach z jej oficjalnej, bałamutnej osnowy: że niby żadne klasy społeczne już dzisiaj nie istnieją, bo w kapitalizmie ciężką pracą wygrać może każdy.
W najważniejszej scenie filmu Parkowie głośno obgadują swoich pracowników, a ci słuchają wszystkiego ukryci pod stołem. Państwo doceniają pracowitość, uprzejmość i lotność poddanych. Chwalą i ganią. Aż tu nagle – jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki – cała magia pryska. Ci z dołu nigdy nie będą tacy jak my – oni po prostu, w tych swoich norach, inaczej pachną. Czymś brzydkim, wilgotnym, zatęchłym. Nie jest to zapach warunków życia, w które Kimowie zostali wepchnięci siłą – suteren, piwnic, zatkanych studzienek, starych ubrań. To po prostu naturalny, biologiczny zapach ludzi odmiennych od nas, gorszych, żyjących na tej samej planecie, ale w osobnych ekosystemach. Zapach ich skóry, mięsa, kości. Może nawet duszy.
W krótkich, żołnierskich słowach Bong oddaje całą prawdę nowoczesnego klasizmu: praca i dyplomy to ściema. My i tak wiemy, że wasza niższość tkwi w genach. Przechodzi z ojca na syna. Śmierdzicie, bo tak Natura chciała. A w naszym domu zawsze będziecie na równi z insektami. I naprawdę, dawno nie widziałem w kinie tak dosadnego głosu w sprawie nierówności klasowych. Głosu, który zdaniem niektórych cofa nasze narracje do epoki Dickensowskich brudu i przesady. Tylko co z tego? „Parasite” to film-paradoks – wymierzony w aporie kapitalizmu idealny produkt kapitalistycznej gospodarki. Komercja, która zgarnia nagrody na festiwalach dla uprzywilejowanych. Ostra satyra społeczna i jednocześnie ekscytujący thriller. Rzecz, która może być z powodzeniem oglądana przez tłumy ponad podziałami na gatunkową rozrywkę dla mas i arthouse’owe kino dla elit, podobnie jak w latach 90. oglądany był Quentin Tarantino. Teraz pozostaje tylko czekać na podobnie opowieści o katastrofie klimatycznej. Czekać, mam nadzieję, jak najkrócej.