W Polsce grozi nam już nie tylko „zimna wojna religijna”, ale także ta najbardziej dramatyczna – gorąca.
Piszę ten tekst w pierwszych dniach sierpnia, gdy toczy się już – chociaż jeszcze formalnie nieogłoszona – kampania wyborcza przed wyborami parlamentarnymi.
Zanim poświecę jej uwagę, chcę poruszyć problem, który w ostatnim czasie bardzo nabrzmiał. Mam na myśli zaostrzający się spór światopoglądowy w polskim społeczeństwie, który – rzecz jasna – jest instrumentalizowany i wykorzystywany przez siły polityczne. Chodzi w nim o wizję społeczeństwa, miejsce religii i Kościoła w życiu publicznym, o kształt ustawodawstwa dotyczącego ochrony życia nienarodzonych i regulującego prawa mniejszości seksualnych.
W niemal wszystkich tych sprawach Polacy spierali się od początków III Rzeczypospolitej. Spory te były szczególnie żywe w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych. Czas ich wyciszenia przyszedł wraz z uchwaleniem ustawy o ochronie życia w 1993 r., wejściem w życie nowej konstytucji w 1997 r. i konkordatu. Wydawało się, że osiągnęliśmy modus vivendi w relacjach między państwem a Kościołem, ale także porozumienie obejmujące zdecydowaną większość Polaków. Oczywiście nie brakowało osób nie w pełni usatysfakcjonowanych porządkiem prawnym wypracowanym w pierwszej dekadzie III RP. Jednak niewątpliwie jego radykalni kontestatorzy stanowili zdecydowaną mniejszość. Oddaliło się niebezpieczeństwo „zimnej wojny religijnej”, której wielu obawiało na początku lat dziewięćdziesiątych.
Niestety obecnie jest zupełnie inaczej. Obok głębokiego podziału politycznego naszego społeczeństwa eskaluje konflikt dotyczący miejsca religii i Kościoła w państwie, stosunku do aborcji i praw osób LGBT. Niekiedy można nawet odnieść wrażenie, że to już nie tylko „zimna wojna religijna” nam grozi, ale także ta najbardziej dramatyczna – gorąca. Przykłady? Proszę bardzo. Fizyczne ataki na uczestników demonstracji zorganizowanej przez środowiska LGBT w Białymstoku i coraz częstsze akty przemocy wobec księży.
Jakie czynniki wpłynęły na ten stan rzeczy? Nie mam ambicji wskazania wszystkich przyczyn, a ramy tego tekstu nie pozwalają na szersze uzasadnienie tez w nim postawionych. Skupiam się więc na czynnikach, które uważam za najważniejsze. Według mnie są nimi:
- Głębokie procesy laicyzacyjne zachodzące w naszym społeczeństwie. Ich konsekwencją jest odrzucenie przez część Polaków moralności chrześcijańskiej, z czego może wynikać także przyjęcie poglądu, że dążenie do szczęścia jednostki jest wartością absolutną i żadne prawo nie może stawać mu na drodze.
- Uznanie przez znaczną część lewicowych i lewicowo-liberalnych elit opiniotwórczych, że walki politycznej z obozem rządzącym w Polsce nie można obecnie wygrać, podejmując z nim licytację na obietnice dotyczące programów społecznych i redystrybucji dochodów państwa. Wynika z tego wniosek, że walkę należy przenieść na płaszczyznę bardzo szeroko rozumianych praw jednostki i programu ustanowienia świeckiego państwa, w którym obecność religii i Kościoła w sferze publicznej zostanie poważnie ograniczona, a wiara będzie traktowana przez państwo jako sprawa prywatna obywateli.
- Sojusz znacznej części episkopatu z obozem władzy i wsparcie wyborcze udzielane mu przez bardzo wielu księży. Ten fakt powoduje, że część społeczeństwa, elit opiniotwórczych, w tym mediów, traktuje Kościół jako ważny element obozu rządzącego. Te środowiska wyprowadzają z tego wniosek, że skoncentrowana krytyka Kościoła służy sprawie wolności, demokracji i praworządności w naszym kraju, a także uderza mocno w obóz władzy. Było to aż nadto widoczne w trakcie ostatniej kampanii wyborczej.
- Nieporadność, a czasem także zła wola niektórych hierarchów kościelnych wobec przypadków pedofilii i innych nadużyć seksualnych popełnianych przez osoby duchowne.
Fragment tekstu, który ukazał się w najnowszym numerze kwartalnika „Więź”, jesień 2019