Milenialsom zarzuca się, że są roszczeniowi i traktują swoją pracę czysto utylitarnie. A co jeśli oni jedynie wracają do zdrowego poziomu, który my po 1989 roku tak bardzo przekroczyliśmy? Nasz nadwiślański kapitalizm wprowadził kult wiecznej gonitwy, przekonanie, że musisz zostawać po godzinach. Rozmowa z Olgą Gitkiewicz i Łukaszem Komudą.
Bartosz Bartosik, Ewa Buczek: Najnowsze widmo, które krąży nad Europą, to widmo rynku pracownika…
Łukasz Komuda: Nieustająca figura retoryczna w użyciu. Tymczasem w większości krajów sytuacja jest podobna: tym, którym było dobrze, jest coraz lepiej, a tym, którym było raczej średnio, dopiero się zaczęło poprawiać, ale nie zdąży się poprawić na dobre, bo zaraz będzie recesja. W Stanach Zjednoczonych dobra koniunktura trwa już 10 lat, w Europie – 8. Od czasu wielkiego kryzysu jest to najdłuższy okres wzrostu gospodarczego. Wszyscy zdają sobie sprawę z tego, że wkrótce musi nastąpić tąpnięcie. Trudno przewidzieć, kiedy dotrze ono do Polski, poprzednie doświadczenia uczą, że dzieje się to z pewnym opóźnieniem i nie dotyka nas tak bardzo jak gospodarki wyżej rozwinięte.
Obecnie mamy w Polsce rekordowo niskie bezrobocie i stale rosnące pensje. Może zatem łatwiej jest być pracownikiem teraz niż jeszcze kilka lat temu?
Olga Gitkiewicz: Te dane odnoszą się do przedsiębiorstw zatrudniających powyżej 9 pracowników – tam rzeczywiście coś się mogło zmienić. Jednak w małych firmach dopiero nieśmiało zaczyna się mówić o poprawie sytuacji. Na pewno nie widać jej ani w samopoczuciu pracowników, ani we wskaźnikach.
ŁK: Główny Urząd Statystyczny podał, że między 2010 a 2018 r. płace w Polsce wzrosły o 42,2 proc. Tyle że w tym samym czasie PKB wzrosło o 48,9 proc. i nie da się tego wytłumaczyć większą liczbą pracowników. Te 6,7 proc. zostało pracownikom odebrane przez pracodawców, kapitał został wynagrodzony bardziej niż praca. Obserwujemy zatem kurczenie się wynagrodzeń w relacji do PKB mimo wszystkich pozytywnych wskaźników wynikających z dobrej koniunktury.
To się niejako nakłada na wyniki World Inequality Database, które pokazują, że Polska nie tylko jest krajem o najwyższych nierównościach dochodowych w Europie, ale również od lat 80. odnotowała największy ich wzrost. Do tego, jak pokazują raporty NBP i Instytutu Badań Strukturalnych, nasz system podatkowy jest w istocie regresywny, czyli zarabiający więcej płacą mniejszą część swoich dochodów niż zarabiający mniej. To po części tłumaczy, dlaczego tym najbiedniejszym poprawia się najwolniej. Ich sytuację dodatkowo komplikuje fakt, że wskutek napływu tańszej siły roboczej podwyżki wynagrodzeń w najmniej opłacalnych zawodach nie następują tak szybko, jak można by było na to liczyć.
Ich sytuacja jest nie do pozazdroszczenia jeszcze z jednego powodu. To grupa najbardziej narażona na ryzyko negatywnych konsekwencji rewolucji, która stoi u bram – rozwoju sztucznej inteligencji i jeszcze większej automatyzacji pracy. Jak te zjawiska mogą zmienić nasz rynek pracy?
OG: Nie pierwszy raz w historii robotnicy boją się, że maszyny odbiorą im pracę. W XIX w. luddyści w czasie rewolucji przemysłowej w odruchu buntu niszczyli maszyny tkackie, ale ostatecznie rytm pracy musiał zostać dostosowany do rozwoju technologicznego. To samo nas czeka w związku z automatyzacją. Są branże zagrożone wyparciem z rynku, ale są również takie, które stawiają na nowe technologie, a nie przestają rekrutować ludzi do pracy. Tak dzieje się choćby w handlu, co widać dobrze na przykładzie firmy Amica we Wronkach. Ona zbudowała olbrzymi magazyn, w którym pracuje tylko jeden człowiek, resztę robią maszyny. Gdy jeszcze w trakcie budowy zapytałam, jak to może wpłynąć na zatrudnienie, usłyszałam, że planują je podnosić, bo cały czas potrzebują rąk do pracy przy taśmie. Sprawa jest o tyle ciekawa, że Amica nawet przy sporych brakach w zatrudnieniu nie zwiększyła wynagrodzeń, więc dość szybko przestał im wystarczać lokalny rynek. Otworzyli swoje zakłady dla Ukraińców, wkrótce jednak nawet oni nie chcieli pracować za minimalne stawki. Wtedy firma wpadła na doskonały pomysł, jak wybrnąć z tego impasu – zaczęła zatrudniać więźniów z zakładu karnego we Wronkach.
ŁK: Z perspektywy lokalnych pracowników to oczywiście zły krok, bo zamraża wynagrodzenia na określonym poziomie, ale z punktu widzenia więźniów – a także z perspektywy społeczeństwa – to naprawdę dobry pomysł, bo większość z nich chce pracować.
OG: Na pewno jest to opłacalne dla samej Amiki, która nie dość, że płaci pracownikowi jedynie pensję minimalną, to jeszcze dostaje do niej dofinansowanie.
ŁK: To pokazuje też, że pracodawca – jeśli chce – zawsze znajdzie jakiś sposób, żeby uniknąć podwyżek. W przypadku pracujących więźniów dodatkowa zaleta to łatwość zwolnienia pracowników w razie pogorszenia koniunktury…
A wracając do pytania o skutki automatyzacji, to chciałbym przywołać badania Carla Benedikta Freya i Michaela Osborne’a z University of Oxford, którzy w swojej pracy badawczej z 2013 r. wyróżnili 702 zawody i ocenili je pod kątem zagrożenia rozwojem sztucznej inteligencji i robotyzacji. Z ich analizy wynika, że 47 proc. zawodów będzie albo w istotny sposób dotknięte, albo całkowicie wyeliminowane przez automatyzację w ciągu najdalej dwóch dekad.
Zwróćmy uwagę, że ta automatyzacja przebiega z dwóch stron. Z jednej automatyzowane są najprostsze czynności w sektorze produkcyjnym, które łatwo zastąpić działaniem maszyny. Natomiast z drugiej robotyzacja atakuje zawody wysoko wynagradzane. Tam płace są najwyższe, więc też motywacja do pracy nad innowacją technologiczną jest większa. I to już się dzieje. Jeden z największych banków na świecie – JP Morgan Chase – wprowadził platformę Contract Intelligence, która analizuje pod kątem spójności wszystkie umowy zawierane w tym banku. Dotychczas zajmowali się tym prawnicy, a cały proces pochłaniał 360 tysięcy godzin ich pracy rocznie. Oszczędności dla firmy wynikające z likwidacji stanowisk idą więc w dziesiątki milionów dolarów. Inne banki nie pozostają w tyle i wyposażają się np. w wyrafinowane oprogramowanie analityczne ułatwiające podjęcie szybszej decyzji o przyznaniu kredytu – od dwóch lat robi to np. Bank of America Merill Lynch, dzięki czemu zmniejsza koszty związane z pracą analityków finansowych.
Podobnie podatny na automatyzację jest zawód pilota. Coraz częściej bywa tak, że start i lądowanie samolotu są sterowane komputerowo i nawet w trakcie lotu pilot jest figurantem, bo jego rola sprowadza się do kontroli, czy autopilot działa sprawnie i czy samolot leci właściwą trasą. Specjaliści od lotnictwa mówią, że już teraz loty odpowiednio wyposażonymi samolotami pomiędzy dużymi lotniskami mogłyby odbywać się właściwie bez pilotów, ale psychologiczna bariera przed lotami bezzałogowymi jest zbyt duża.
Nie sposób w tym miejscu nie zadać pytania, co się stanie z ludźmi, którzy zostaną zastąpieni przez maszyny.
OG: Będą musieli szukać innej pracy. Zauważmy, że w ostatnich latach co i rusz powstają zupełnie nowe zawody. Praca jest potrzebna, bo strukturyzuje nam społeczeństwo – zapewnia nam zajęcie przez pięć dni w tygodniu. Z punktu widzenia władzy strach pomyśleć, co to będzie, gdy ludzie zaczną pracować cztery dni w tygodniu – na pewno w piątek wymyślą coś strasznego! (śmiech)
Tylko czy powstawanie nowych zawodów będzie wystarczającym remedium na problemy małego, polskiego miasteczka, w którym trzy czwarte mieszkańców straciło pracę?
ŁK: Wyjaśnijmy tylko na wstępie, że najprawdopodobniej ci ludzie są bezrobotni nie wskutek automatyzacji. W przemyśle na 1000 pracowników przypadają w przybliżeniu 4 roboty, podczas gdy na Węgrzech – 8, w Czechach – 12, a na Słowacji – 15. Ponadto nasza gospodarka stoi na mikroprzedsiębiorstwach, a te ani nie mają środków na inwestowanie w roboty, ani często nie mają takiej potrzeby, skoro są w stanie realizować swoje zamówienia dzięki pracy kilku osób.
Wracając do pytania, rzeczywiście ostatnio mamy wysyp zawodów, które 20 lat temu wydawałyby się kuriozalne – piarowiec, telemarketer, wedding planner, organizator eventów. Niedawno na jednej z konferencji zadałem słuchaczom otwarte pytanie, kto z nich mógłby dziś wykonywać swoją pracę dokładnie tak jak 30 lat temu. Tylko jedna trzecia sali podniosła ręce. Większość z nas robi rzeczy, które wymagają chociażby korzystania z nowych narzędzi. Czyli nawet jeśli powstają nowe zawody, to łączą się często z wysokimi kwalifikacjami, np. umiejętnością programowania. Tak było w Stanach Zjednoczonych, gdzie był spory problem z bezrobotnymi górnikami z zamykanych kopalni węgla kamiennego. Ci ludzie nigdzie nie mogli znaleźć pracy, więc wdrożono prywatne programy szkoleniowe, aby nauczyć ich właśnie programowania. Przeszkolono kilkuset górników, a zaledwie kilkunastu znalazło pracę. Nie tak łatwo jest zacząć robić coś zupełnie innego.
To samo dotyczy Polski powiatowej – jeśli gdzieś zamknięto montownię pralek, to zwolnieni pracownicy nie zostaną nagle masowo informatykami, choćby nawet rzeczywiście był w tej miejscowości popyt na takich fachowców. Na ten popyt już szybciej odpowiedzą młodzi, którzy w ramach systemu edukacji lub kształcąc się indywidualnie, mogą się przygotować do pracy w określonych zawodach. Dużo gorzej jest z przekwalifikowaniem ludzi z jednej dziedziny do drugiej.
Sam dwa razy w życiu zmieniałem zawód. Najpierw byłem sprzedawcą gier komputerowych, następnie dziennikarzem i redaktorem, teraz zajmuję się rynkiem pracy. Większość z nas takiego przebranżowienia w swoim życiu nie zaznała, co więcej, absolutnie sobie tego nie wyobraża. Mój ojciec był szefem produkcji w FSO. Miał pod sobą dwa i pół tysiąca ludzi. Gdy fabryka została kupiona przez Daewoo, a koncern zaczął podupadać, tata większość z nich musiał zwolnić. To była dla niego sprawa bardzo osobista, więc z każdym rozmawiał indywidualnie. Wyobrażacie sobie dwa tysiące rozmów z ludźmi o tym, że stracą pracę? On zapłacił za to zdrowiem i odszedł z firmy, nie mając nic innego na oku. A trzeba pamiętać, że dla wielu przebranżawiających się nowy zawód oznacza zaczynanie od płacy minimalnej plus trzysta złotych. Kto z nas byłby psychicznie na to gotowy?
OG: Do tego dochodzi problem systemowy. Nasze państwo ma kłopot z instrumentami rynku pracy, czego świetną ilustracją są urzędy pracy. Jeśli pytasz, kto byłby w stanie wykonywać swoją pracę tak samo jak niemalże 30 lat temu, odpowiadam: pracownicy urzędów pracy. W tym czasie zmieniło się wszystko – i sami klienci, czyli bezrobotni, i rynek pracy, i potrzeby przedsiębiorstwa, a urzędy pracy zdają się tego nie dostrzegać.
ŁK: Muszę jednak wziąć w obronę urzędników, bo oni tylko funkcjonują w określonym systemie, nie stworzyli go przecież.
OG: Oczywiście. Zresztą zdarza się, że próbują robić w nim wyłomy – poprowadzić jakiś fajny kurs albo rozmawiać z człowiekiem, żeby go lepiej poznać. Jednak natychmiast pożera ich biurokracja. Urzędnik nie jest rozliczany z tego, ilu osobom znalazł pracę, ale ile druczków poprawnie wypełnił.
Jeśli urzędnicy toną w papierach, kto odpowiada za działania przygotowujące bezrobotnych do zmiany zawodu? Kto przeprowadza szkolenia, organizuje kursy?
OG: No właśnie nikt za to nie odpowiada. Dlatego w statystykach ciągle figurują te same typy bezrobotnych – osoby powyżej 50. roku życia, najczęściej długotrwale bezrobotne, które z roku na rok mają coraz mniejsze szanse na przekwalifikowanie i zdobycie nowej pracy. Powiedzmy sobie jasno: bezrobotni w Polsce nie tylko są pozbawieni tej struktury społecznej, jaką daje praca, ale ponadto są traktowani jako gorsi. Szczególnie gdy zarejestrują się w urzędzie pracy i pobierają zasiłek. Wtedy jeszcze muszą słuchać o tym, że są nierobami i biorą pieniądze za nic.
Skąd już tylko krok do stwierdzenia, że bezrobotni są sami sobie winni.
OG: Oczywiście. Jeśli nie pracujesz, widocznie nie chce ci się pracować. Nie chce ci się niczego nowego nauczyć.
Tymczasem start w nowym zawodzie to nie tylko niższa pensja, ale też często gorsze warunki pracy – starsze branże są lepiej uzwiązkowione, mają większe możliwości walki o ich poprawę. Czy możemy zaryzykować tezę, że obecne zmiany na rynku pracy mogą doprowadzić nas do nawrotu dzikiego kapitalizmu?
OG: Na pewno dane nie napawają optymizmem. Ostatnie badania Monitora Rynku Pracy pokazują, że trzy czwarte pracowników pracuje w nadgodzinach, a jedna piąta pracowników w czasie wakacji będzie szukać sobie dodatkowej fuchy. To nie wynika bynajmniej z kultu pracy, tylko z prostego faktu, że Polacy mało zarabiają.
W jednej z fabryk w Wielkopolsce spotkałam osoby, które pracowały w niej ustawowe 40 godzin w tygodniu, od poniedziałku do piątku, ale w sobotę i niedzielę dorabiały w sąsiednim zakładzie produkcyjnym, co oznacza, że cały tydzień były w pracy. To się nie mieści w głowie.
Gitkiewicz: Bezrobotni w Polsce nie tylko są pozbawieni tej struktury społecznej, jaką daje praca, ale ponadto są traktowani jako gorsi. Muszą słuchać o tym, że są nierobami i biorą pieniądze za nic
ŁK: Rzeczywiście to niekiedy przypomina dawny model kapitalizmu, w którym człowiek zasuwał na okrągło. Wtedy mówiono wprost, że pracownikom trzeba płacić tyle, żeby mogli się utrzymać przy życiu, ale nic ponadto, bo jeśli będą w stanie cokolwiek odłożyć, to zaraz zaczną organizować strajki. Z perspektywy pracodawcy pożądane było, żeby pracownik był głodny. Ile można strajkować na głodno? Tydzień postrajkują i wrócą do pracy.
Dziś oczywiście ten próg zarobków jest wyżej, nie zatrzymuje się na poziomie biologicznego przetrwania, ale w dalszym ciągu polski pracownik nie może sobie pozwolić na odłożenie kwoty zapewniającej spokój w nieprzewidzianej sytuacji. Ponad 40% gospodarstw domowych nie ma oszczędności nawet rzędu tysiąca złotych. Żyją od pierwszego do pierwszego. Odpowiedzialność za to ponosi częściowo styl życia, w który nas wtłoczono. To błędne koło nakręcane konsumpcją – ciężko pracujemy, żeby móc konsumować, ale w ten sposób wyczerpujemy nasze rezerwy, więc musimy pracować jeszcze ciężej i biegać w tym kołowrotku jeszcze szybciej. Marketing jest coraz skuteczniejszy, coraz trudniej sobie czegoś odmówić.
Z naszej rozmowy wyłania się obraz turbokapitalizmu, w którym pracownicy są trybikami w maszynie – pracują za dużo, zarabiają za mało. Niewątpliwie pracujemy po to, żeby zarabiać, ale odwróćmy ten schemat – czy powinniśmy pracować, nawet jeśli nie możemy w ten sposób zarabiać? Czy w grupach społecznych, w których np. dominuje dziedziczone bezrobocie, powinny być wdrażane jakieś inne formy pracy, choćby wolontariat?
ŁK: Praca jest czymś, co porządkuje nasz dzień, stwarza zdrowy dla naszej psychiki rytm. I to niezależnie od tego, czy podnosi poziom PKB, czy nie. Praca daje nam cel – mamy gdzie iść, z kim się spotkać, wykonać pewne czynności.
Badania wykazują, że po dwóch latach bez pracy zachodzą już zmiany w mózgu, człowiek uczy się żyć bez niej, zarówno w aspekcie finansowym, jak i psychicznym. Wtedy powrót do pracy bywa dość brutalnym zderzeniem z rzeczywistością. Jeśli ktoś przez dwa lata mógł samotnie oglądać telewizję w piżamie, trudno będzie mu znowu wstawać co dzień o szóstej rano i wychodzić z domu.
OG: Problemem może być w ogóle samo publiczne zabranie głosu czy budowanie relacji w zespole – to także są umiejętności, które mogą zanikać.
ŁK: Nasze podejście do bezrobocia to grzech pierworodny transformacji ustrojowej – nie zdołaliśmy wypracować takich rozwiązań, które utrzymywałyby ludzi na rynku pracy. Dziś jesteśmy mądrzy po szkodzie. Wiemy, że gospodarka rozwija się w cyklach – jest koniunktura i bezrobocie spada, a potem kryzys i bezrobocie rośnie. Powinniśmy być na to przygotowani i mieć w zanadrzu środki, które przeznaczymy na stworzenie miejsc pracy w trudnym momencie. Nawet jeśli z ekonomicznego punktu widzenia nie byłby to najbardziej efektywny sposób wydania tych pieniędzy, ważniejsze jest utrzymywanie ludzi w aktywności zawodowej.
Łukasz Komuda: Nasze podejście do bezrobocia to grzech pierworodny transformacji ustrojowej – nie zdołaliśmy wypracować takich rozwiązań, które utrzymywałyby ludzi na rynku pracy
Praca ma przecież określoną wartość społeczną. Półtora miliona Polaków jest wolontariuszami. Z perspektywy gospodarki ich praca jest trochę bez sensu. Inwestują swój czas, nie zarabiają, a do tego często nie wpływają na PKB. Czysta głupota. Ale już z punktu widzenia społeczeństwa jest to być może najważniejsza rzecz, którą można robić. Działanie społecznikowskie, zaangażowanie na rzecz lokalnej społeczności, sąsiadów, dzieciaków z dzielnicy – ta robota jest bezcenna, choć zazwyczaj niewynagradzana.
Za to daje poczucie sensu, sprawczości i najprościej rzecz ujmując, przynosi światu korzyść.
ŁK: Czego już nie da się powiedzieć o wielu wysokopłatnych zawodach. Antropolog David Graeber stworzył nawet termin bullshit jobs na określenie współczesnych zawodów niespełniających powyższych kryteriów i jest ich naprawdę sporo! Mnóstwo ludzi robi rzeczy, które mają zerową lub wręcz ujemną wartość dla otoczenia.
Może zatem poczucie sensu wykonywanej dla zarobku pracy jest dziś luksusem?
OG: Przy zbieraniu materiałów do mojej książki spotkałam naprawdę wielu ludzi, którzy widzieli sens w swojej pracy, choć z boku wydawało się to dość zaskakujące. Ludzie są przywiązani do swojej pracy nie tylko dlatego, że daje im chleb co miesiąc.
Z drugiej strony spójrzmy na młodych ludzi określanych dziś mianem milenialsów. Zarzuca im się, że są roszczeniowi, traktują swoją pracę czysto utylitarnie, nie chcą się dla niej poświęcać. A co jeśli oni jedynie wracają do zdrowego poziomu, który my po ’89 r. tak bardzo przekroczyliśmy? Nasz nadwiślański kapitalizm wprowadził kult wiecznej gonitwy, przekonanie, że musisz zostawać po godzinach, bo to znaczy, że się starasz dla dobra firmy. Może ci młodzi ludzie zwyczajnie chcą mieć życie poza pracą? Znam takich, którym wystarcza praca na pół etatu w jakiejś knajpie, bo w tym środowisku praca nie świadczy o tym, jakim się jest człowiekiem, nie imponuje się nią znajomym. Tam się po prostu zarabia na życie.
ŁK: To mi przypomina książkę „This Life: Secular Faith and Spiritual Freedom” (Życie doczesne, świecka wiara i wolność duchowa) szwedzkiego filozofa Martina Hägglunda, który zwraca uwagę na to, że nasz czas jest skończony, a zużywamy go głównie na to, żeby pracować, czyli zarabiać pieniądze, oraz inwestować w kapitał ludzki, aby zarabiać jeszcze więcej pieniędzy. Czy te chwile uznajemy za najlepsze w swoim życiu? Raczej nie. Większość z nas wolałaby spędzać czas z rodziną, dziećmi, kumplami z zespołu, bo czas wolny najczęściej związany jest z rozbudowywaniem i wzmacnianiem sieci więzi społecznych, które dodają życiu sensu.
OG: Może zatem to jest wreszcie dobra pora, żeby zacząć myśleć o tym, że tego czasu powinno być więcej? Gdy w 2004 r. zaczynałam pracę w korporacji, dostałam czarno na białym wytyczne, że muszę mieć przepracowane przynajmniej 20 nadgodzin w miesiącu.
ŁK: W wielu miejscach do dziś jest to norma. Jedna trzecia pracowników w Polsce zostaje po godzinach przynajmniej raz w tygodniu! Rocznie wypracowujemy średnio 1800 godzin. W Europie więcej pracują już tylko Grecy i Rosjanie. Przestańmy wreszcie mówić, że jesteśmy na dorobku, bo już dawno nie jesteśmy. Zwolnijmy. Dajmy sobie czas na życie.
Olga Gitkiewicz – dziennikarka i redaktorka, autorka książki „Nie hańbi” (nominowanej do Nagrody Literackiej „Nike” 2018) – zbioru reportaży o pracy.
Łukasz Komuda – ekspert rynku pracy związany z Fundacją Inicjatyw Społeczno-Ekonomicznych i redaktor portalu Rynekpracy.org.
Tekst ukazał się w najnowszym numerze kwartalnika „Więź”, jesień 2019