Fenomen akcji typu „Polska pod Krzyżem” polega na rozpoznaniu duchowej sytuacji wielu polskich katolików. Ktoś zrozumiał ich zagubienie i bezradność, dał wyjaśnienie i zaproponował lekarstwo.
W sobotę, w święto Podwyższenia Krzyża Świętego, odbywa się akcja ewangelizacyjna „Polska pod Krzyżem”. Centralne wydarzenia mają miejsce na lotnisku w Kruszynie pod Włocławkiem, ale spotkania modlitewne odbywają się także w wielu miastach w Polsce i poza jej granicami. Organizatorem akcji jest fundacja „Solo Dios Basta”. To już trzecia jej inicjatywa modlitewna po „Wielkiej Pokucie” i „Różańcu do Granic”. Pomysłodawcami są dwaj świeccy: Maciej Bodasiński i Lech Dokowicz. To właśnie Dokowicz, a nie któryś z kapłanów czy biskupów, wygłosił główną konferencję tematyczną pt. „Odrzucenie Krzyża i walka duchowa we współczesnym świecie”.
Rysy na wizerunku
Inicjatywa ta – jak to ostatnio bywa coraz częściej – podzieliła polskich katolików na zwolenników akcji i na jej krytyków. Krytycy oskarżają biorących udział w modlitwie „pod Krzyżem” o magiczne rozumienie modlitwy. Ci drudzy z kolei tych, którzy się „pod Krzyż” nie wybierają, gotowi są oskarżyć o niewiarę. W gruncie rzeczy chodzi o to samo: magia jest też niewiarą, choć rozumianą à rebours.
Inaczej niż koledzy mesjaniści, nie znajduję argumentów za szczególnym wybraństwem polskiego Kościoła, a już na pewno nie w dobie obecnej
Tak, to prawda, że granica między modlitwą w wierze a magią bywa cienka. Czasami trudno ją dostrzec. Niestety, takie magiczne podejście do modlitwy wzmacniają wszystkie propozycje modlitw skutecznych, pewnych, niezawodnych, cudownych itd. Stąd już naprawdę niedaleko do technik modlitewnych, które mają mieć skuteczność magiczną. Jest w tym jedna ważna zależność: im większe poczucie bezradności modlącego się, tym większa potrzeba modlitwy pewnej i skutecznej. Niestety, często wraz z niespełnieniem przychodzi zawód.
Uważam, że akcje modlitewne fundacji „Solo Dios Basta” wyrastają z przede wszystkim z poczucia zagrożenia i duchowej bezradności. Inicjatorzy mówią w wywiadach, że „Polska pod Krzyżem” to próba odpowiedzi na fakt masowego odchodzenia Polaków, zwłaszcza młodych, od wiary oraz na kryzys, jaki przeżywa Kościół instytucjonalny. Zdaniem organizatorów modlitewnego spotkania, kryzys, którego doświadczamy obecnie w Kościele, ma swoje korzenie w upadku wiary. W spocie radiowym promującym akcję „Polska pod Krzyżem” opowiedziano bardzo stereotypową, ale jakże dla odbiorcy wymowną historię o kapłanie, które zetknął się z kryzysem (by nie powiedzieć: upadkiem) Kościoła na Zachodzie, czego symbolem miał być zakurzony, nieużywany konfesjonał.
Nie ulega wątpliwości, że na naszych oczach przemija jakaś historyczna postać „Polski katolickiej”. Okazuje się, że na wizerunku tej, która miała być semper fidelis, widać już wyraźne i coraz głębsze rysy.
Scenariusz dla Polski?
Tak, to prawda, że młodzież odchodzi od Kościoła. Prawdą jest także, że nie żyjemy już w katolickim, jednorodnym środowisku, że świat liberalny dotarł i do nas. Prawdą jest także, że kryzys dotknął Kościoła instytucjonalnego. Jeszcze niedawno słyszeliśmy, że mamy zrechrystianizować Europę, a okazuje się, że sami potrzebujemy ewangelizacji. Przyznajmy, wielu naszych katolików czuje się zagubionych w tej nowej rzeczywistości. Być może się mylę, ale myślę, że u źródła wszystkich inicjatyw fundacji jest przekonanie, że modlitewnym szturmem i z Bożą pomocą da się te procesy zatrzymać, a może nawet odwrócić. Że światem nie rządzi determinizm, także ten duchowy, i że scenariusz – nazwijmy go – europejski nie musi się u nas powtórzyć. Co więcej, procesy te dokonują się przede wszystkim w płaszczyźnie walki duchowej, są przejawem wzmożonego działania Złego. Nie ma więc innej rady jak wyraźne zaangażowanie się w tę walkę po stronie Boga.
Duszpasterstwo nie może zawierać jedynie propozycji identycznych z oczekiwaniami odbiorców. Trzeba odróżniać to, co słuchacz chce usłyszeć, od tego, co rzeczywiście potrzebuje usłyszeć
Czy jest to myślenie błędne? W samym zamyśle na pewno nie. Nie da się przecież wykluczyć, że procesy sekularyzacyjne dokonają się u nas inaczej niż w całej Europie. Popularna w drugiej połowie XX wieku teza sekularyzacyjna jest dzisiaj powszechnie krytykowana. Zmiany nie muszą się dokonywać wszędzie linearnie i jednakowo. Nie można wykluczyć jakiejś „polskiej drogi” sekularyzacji, bo że taka się dokonuje – to pewne.
Napisawszy to, muszę jednak dodać, że nie widzę argumentów natury teologicznej – choć można by szukać kulturowych i socjologicznych – by Polska miała być pod tym względem w jakimś sensie oszczędzona, by miał istnieć jakiś „scenariusz dla Polski”. Inaczej niż koledzy mesjaniści, nie znajduję argumentów za szczególnym wybraństwem polskiego Kościoła, a już na pewno nie w dobie obecnej. Czy Pan nam szykuje inną drogę niż irlandzka, hiszpańska, quebecka? Nie wiem. Doświadczenie socjo-eklezjalne mówi mi, że nie. Wiara jednak nie pozwala mi tego wykluczyć.
Pozostaje pytanie, czy proponowane inicjatywy to dobre antidotum na tak zdiagnozowaną sytuację? Nie zgadzam się, by nazywać te akcje ewangelizacyjnymi. Ewangelizacja polega na czymś zgoła innym: na budzeniu wiary u tych, którzy (już) jej nie mają. Nie znaczy to jednak, że inicjatywy te nie mają sensu. Mają. Są akcjami tożsamościowymi i wzmacniającymi, które mają motywować do duchowej walki, przypomnieć o jej nadprzyrodzonych źródłach, zewrzeć szeregi, by silniej stawić czoła nieprzyjaznym wierze i Kościołowi zmianom.
Czego chcemy, czego potrzebujemy
Niejeden z czytających powie teraz, że przecież nie jest to najlepsza strategia na dziś. Że zamiast okopywać się w obliczu zachodzących zmian, aby zachować to, co stare i dobrze znane, należy uczyć się „nowego” Kościoła, który umiałby funkcjonować w nowych warunkach. Dobrze. Zaproponujmy więc inną, lepszą strategię!
Fenomen akcji fundacji „Solo Dios Basta” polega na bardzo dobrym rozpoznaniu duchowej sytuacji wielu polskich katolików. W moim przekonaniu – raz jeszcze powtórzę – ich dominującym przeświadczeniem jest zagubienie i bezradność. Oto pojawił się ktoś, kto im dał – najpierw – wyjaśnienie przyczyn nowej sytuacji, a po wtóre – zaproponował lekarstwo: toczy się walka duchowa i trzeba powrócić pod Krzyż, co zresztą samo w sobie nie jest przecież błędne. Co więcej, zrobili to świeccy – to oddolna diagnoza i oddolnie zaproponowana terapia.
Jeszcze niedawno słyszeliśmy, że mamy zrechrystianizować Europę, a okazuje się, że sami potrzebujemy ewangelizacji
Osobiście nie jestem przekonany, że to jedyna droga. Albo powiem inaczej: ten tożsamościowy model działania Kościoła trzeba nieustannie uzupełniać modelem ewangelizacyjnym. Popularność organizowanych przez fundację akcji pokazuje, że trafiają one w duchową sytuację i potrzeby wielu naszych wiernych. Czy są najlepszą odpowiedzią? Jeden z kościelnych dokumentów dotyczących homilii przestrzega przed głoszeniem tego, czego chcą słuchacze. Owszem, „jeżeli […] kaznodzieja nie wie, czego potrzebuje zgromadzenie, czego pragnie albo co jest w stanie usłyszeć – istnieje wysokie prawdopodobieństwo, że przesłanie proponowane w homilii nie spotka się z potrzebami ludzi, którzy go słuchają”.
Analogiczną zasadę można by sformułować wobec każdej działalności duszpasterskiej. Nieznajomość potrzeb odbiorcy i jego duchowej sytuacji może skutkować zupełnie chybionym przesłaniem. „Nie oznacza to jednak – czytamy dalej – że kaznodzieje mają głosić tylko to, co zgromadzenie chce usłyszeć”. Także duszpasterstwo nie może zawierać jedynie propozycji identycznych z oczekiwaniami odbiorców. „Niemniej jednak tylko wtedy, gdy kaznodzieja wie, co jego zgromadzenie chce usłyszeć, będzie w stanie zakomunikować mu to, co potrzebuje usłyszeć”.
Ta fundamentalna zasada mówiąca o konieczności odróżniania tego, co słuchacz chce usłyszeć, od tego, co rzeczywiście potrzebuje usłyszeć, jest istotna także w procesie przygotowania jakiejkolwiek akcji duszpasterskiej. Wszystkie te akcje są – moim zdaniem – świetnym barometrem tego, co część naszych wiernych chce usłyszeć. Moje wątpliwości dotyczą tego, czy rzeczywiście Kościół głosi tam to, co powinni usłyszeć.
Napięcie
Ostatnie akapity tego tekstu dedykuję wszystkim tym, którzy tak chętnie krytykują – by nie powiedzieć nawet: gardzą – wiarą i pobożnością tych, którzy ochoczo ruszają czy „do granic” czy „pod Krzyż”. Andrzej Leder w swojej „Prześnionej rewolucji” dużo pisze o relacjach między nowoczesnym myśleniem liberalnym a – powiedzmy ogólnie – myśleniem w kategoriach krzywdy. To myślenie w kategoriach krzywdy, zagrożenia i bólu bliskie jest także tym, którzy biorą udział we wspomnianych akcjach modlitewnych (nie bez kozery radio i telewizja publiczne zaangażowały się w akcję). Często – niestety – myśl liberalna ogranicza się do „pogardliwego piętnowania takich stanów ducha”. Leder pisze: „Zakazywanie tego rodzaju przeżyć, napominanie, że czuć się ich nie powinno, wreszcie drwienie z tych, którzy ich doświadczają, to fundamentalne grzechy tej postawy”.
To, co Leder pisze na płaszczyźnie polityczno-społecznej, można równie dobrze zastosować na płaszczyźnie religijnej. W obliczu zmian, jakie dokonują się na naszych oczach, wielu ludzi czuje się religijnie zagrożonych. Proponowane spotkania modlitewne dają im język, symbole, rytuały, wspólnotę, które to poczucie wyrażają. Jeszcze raz Leder: „Liberalna demokracja nie lubi silnych uczuć i związanych z nimi symboli. Oparta na kompromisie, szanuje umiarkowanie i rozsądek, a nie miłość, nienawiść i walkę do ostatniej kropli krwi”. Ano właśnie. Jeśli istnieje „liberalna religijność” – a wiemy, że istnieje – to niestety zachowuje się ona podobnie wobec religijności, nazwijmy ją, tradycyjnej. Mierzi nas – przyznajmy – ta atmosfera silnych religijnych emocji podczas spotkania, prawda? Te wielkie pokuty, ekstremalność do granic, wezwania do odwagi, by stanąć pod krzyżem. Czyż nie są one wyzwaniem dla naszej – że tak powiem – religijności w wersji soft, umiarkowanej i rozsądnej?
Tak, noszę w sobie to wewnętrzne napięcie, którego nie da się pokonać. Wynika ono z konfrontacji mojego głębokiego, ludowego wychowania religijnego z myśleniem liberalnym, w którym ukształtowała się moja teologia i moje kapłaństwo. Nigdy się tego napięcia nie pozbawię. Bo i nie powinienem. Ono mnie – z jednej strony – nie skłania, by się wybrać do Włocławka z Polską „pod Krzyż”, z drugiej jednak – każe mi stanąć w obronie wszystkich, którzy tam zmierzają. Ja z nimi nie idę, ale ich rozumiem. Poszli tam, gdzie znaleźli język, który wyrazi ich stan ducha i ich duchowe pragnienia. Myśmy go im nie dali. Niejeden z nas – niestety – prychnął jeszcze z pogardą.
Koszt wyjazdu zorganizowanego z 2 sąsiadujących parafii: 75/80 zł („w tym ubezpieczenie”). Lepiej przyoszczędzić i wrzucić w styczniu na WOŚP. Przy okazji ominie się ryzyko wysłuchania włocławskiego bpa (bez reklamy nazwiska).
Czuję to samo, co ksiądz. Choć jestem świecki, też odczuwam to głębokie napięcie, dyskomfort nieadekwatności emocjonalnej w relacji takich masowych eventów z moim przeżywaniem wiary. Ale po przeczytaniu księdza tekstu już wiem, z czego on wynika. To niechęć i niezgoda na zaakceptowanie poglądu, że nasza wiara jest w jakiś sposób „zagrożona”. Wypływa to ze świadomości, że nie wszyscy są w stanie poczynić rozróżnienie między doświadczeniem osobistej wiary a religią czy religijnością. Niestety, żeby takie rozróżnienie skutecznie poczynić, trzeba mieć przygotowanie intelektualne do życia wiary. I tu jest granica, której nie jesteśmy w stanie pokonać.
Bardzo to trafna intuicja. Ja bym to może ujął następująco: 1. Mamy różne geografie zagrożeń wiary. 2. Dla tych z poczuciem „nieadekwatności” te zagrożenia to bardziej wyzwania dla wiary niż stricte zagrożenia. 3. W konsekwencji, działania kierujemy w inną stronę i są one innej natury. Inaczej reaguje się na sytuację zdefiniowaną jako zagrożenie, inaczej jako wyzwanie. 4. Czy te paradygmaty się potykają? Rzadko. Jedni drugich oskarżają o złą diagnozę, a w konsekwencji – złe środki zaradcze. (Do rozwinięcia w większy tekst.)
Dokładnie tak. Czy te paradygmaty się spotykają? W oczywisty sposób się wykluczają. Przykład z życia podany w maksymalnym uogólnieniu: mam koleżankę po 50-tce, wspólnie organizujemy nabożeństwa Pierwszych Sobót. Dyskutujemy też o „zagrożeniach wiary”, choćby wzmożenie ostatnie z tak zwaną „ideologią LGBT”. Jej konkluzja: grzech, a grzech należy zwalczać, w ST Pan Bóg mówi „obrzydliwość” i „sodomici”. Moja odpowiedź:miłość i „słuchaj, co mówi Jezus”. Ja kocham Franciszka, ona mruży powieki. Ona pojechała „pod krzyż”, ja nie. Diagnoza? Całkowicie odmienna formacja intelektualna, choć ja również jestem bardzo maryjny. Te bańki odbijają się od siebie w wielu obszarach, również rozumienia podstawowych pojęć i powinności chrześcijanina względem świata i bliźniego. Myślę, że to napięcie narodziło się razem z Kościołem (problemy Piotra po wizycie u Korneliusza, sprawa obrzezania, usunięcie w pierwszych wiekach perykopy o kobiecie cudzołożnej z kanonu itp.). Obawiam się, że nigdy się go nie pozbędziemy.
Myślę że Boże drogi są ponad naszymi i cieszę się po prostu z różnorodnych dróg ,z różnych natchnień które udziela swoim dzieciom i za otwarte serce na Boże tchnienie
Dziękuję za tekst, bardzo podoba mi się szczególnie odwołanie do reguł dotyczących nauczania wiernych.
Zastanowiło mnie, czy nie sądzi Ksiądz, że oprócz wzajemnego niezrozumienia wiernych tych bardziej „liberalnych” i wiernych bardziej „tradycyjnych” czy czujących zagrożenie, niepokoi to, że to poczucie zagrożenia przychodzi chyba w dużej mierze z zewnątrz Kościoła? To znaczy osoby zaangażowane w instytucjonalne funkcjonowanie polskiego Kościoła często zdają się mówić językiem telewizji, Twittera czy partyjnych liderów, według tych źródeł dobierając sposoby nauczania i duszpasterskiej integracji. Czy nie jest tak, że pojęcia, estetyka, a zwłaszcza hierarchie problemów proponowane przez dziennikarzy i polityków czy np. aktywistów LGBT w jakimś stopniu wyznaczają nam program duszpasterski? To nie jest więc tylko kwestia emocji czy subiektywnych potrzeb wiernych, ale zgodności z rzeczywistością, którą często przesłania nam internet. Oczywiście, jeśli modlitwa jest szczera i otwarta na Boga i bliźniego, to nawet jeśli pod ten krzyż czy na granice Polski kogoś przywiodła głupia medialna papka o uchodźcach, upadku cywilizacji europejskiej czy likwidacji krzyża na Giewoncie – to dobrze. Ale trzeba jednak przemyśleć, czy to nie jest problem, że na poziomie koncepcji i motywacji współautorami homilii i akcji duszpasterskich są dziennikarze tabloidów. Czy nie objawia się w tym „światowość” Kościoła, mimo że kazania są wymierzone w degrengoladę świata?
Bardzo ważny komentarz. Dziękuję!
Panie Macieju, ma Pan zapewne dużo racji. Kiedyś wygłosiłem tekst o teologicznej interpretacji koncepcji psychologicznej prof. Tomaszewskiego: człowiek w sytuacji. On wyróżniał dwie możliwe relacje do sytuacji: zadaniową i reaktywną (już lekko w mojej interpretacji). Trochę się to pokrywa z tym, co napisałem wyżej w komentarzu: zagrożenie czy wyzwanie. Działanie reaktywe jest właściwie poddaniem się obcej/cudzej strategii, zadanie to przejęcie kontroli. I w tym sensie ma Pan rację: świat i jego język nas zdominował. Jesteśmy mało autonomiczni i bardzo reaktywni. Pewno trzeba by na ten temat napisać jakiś większy esej pastoralny.
„Co do mnie, nie daj Boże, bym się miał chlubić z czego innego, jak tylko z krzyża Pana naszego Jezusa Chrystusa, dzięki któremu świat stał się ukrzyżowany dla mnie, a ja dla świata”. 14 września w Kruszynie krzyż został uwielbiony, krzyż został wywyźszony.
Witam, chciałbym się odnieść do tego zdania: „Jeszcze niedawno słyszeliśmy, że mamy zrechrystianizować Europę, a okazuje się, że sami potrzebujemy ewangelizacji” dobrze że zdanie to zostało wytłuszczone w tekście 🙂 Przypomina mi o pewnej zasadzie a właściwie prawidłowości z Ewangelii , Jezus posyłał uczniów idźcie i głoście Ewangelię wszelkiemu stworzeniu, ale zanim to uczynił sam ich ewangelizował. Więc to normalne i nie dziwne.
ks. Andrzeju zacytuję do czego chciałbym się odnieść: Jeszcze raz Leder: „Liberalna demokracja nie lubi silnych uczuć i związanych z nimi symboli. Oparta na kompromisie, szanuje umiarkowanie i rozsądek, a nie miłość, nienawiść i walkę do ostatniej kropli krwi”
Przyszło mi na myśl taka sytuacja związana z kompromisem: Kobieta otrzymuje od wysoko postawionej osoby propozycję awansu na nieosiągalne dla niej stanowisko w firmie. Gdy dostrzega że to jest dla niej wyjątkowa okazja, przypomina sobie że właściciel firmy przestrzegał przed pochopnymi decyzjami. Waha się,zastanawia ale idzie na kompromis miedzy lojalnością wobec właściciela a awansem który podpowiada rozsądek i zgadza się na spadającą jej z nieba propozycję. Nie chce być sama w swoim szczęściu i pociąga za sobą swojego przyjaciela z pokoju, który bez żadnych oporów i bez walki również zapomina o przestrodze właściciela firmy. Jakie jest ich zdziwienie gdy dostrzegają że na nowych stanowiskach są zupełnie nadzy. Wtedy przychodzi właściciel firmy który ich bardzo kocha. Ze strachu chowają się za biurka, ale on ich dostrzega i pyta dlaczego nie walczyliście do ostatniej kropli krwi dlaczego nie posłuchaliście mojej przestrogi? On wie że liberalna demokracja jak głosi Leder nie lubi miłości a przecież właściciel jest Miłością…
Proszę ks. Andrzeja niech ksiądz napełni swoją lampę zdrowym olejem zanim przyjdzie Oblubieniec 🙂