Weil wskazuje na doniosłe zadanie stojące dzisiaj przed wyznawcami Chrystusa: wyrażenie chrześcijaństwa w języku, który nie odpychałby ateistów.
Tekst ukazał się w miesięczniku „Więź” nr 3/2006.
Simone Weil tworzyła na przełomie lat trzydziestych i czterdziestych XX wieku. W tym czasie kwestia odnowy języka chrześcijaństwa była szczególnie nagląca. Katolickie msze odprawiane były po łacinie, ksiądz stał tyłem do wiernych, a wierni – nic nie rozumiejąc z tego, co się dzieje – często w czasie Mszy odmawiali różaniec. Od tego czasu, a zwłaszcza po II Soborze Watykańskim, obserwujemy w Kościele i w języku, którym się on posługuje, zdecydowane zmiany w kierunku, który wskazywała Weil: czynienia prawd wiary zrozumiałymi oraz dążenia do porozumienia z innowiercami. Jej przesłanie pozostaje jednak aktualne.
Myśl tej niezwykłej kobiety wywarła pewien wpływ na II Sobór Watykański. Mimo jej zastrzeżeń do Kościoła katolickiego, pierwsze publikacje jej spuścizny dokonane zostały pod koniec lat czterdziestych przez dwóch katolików: dominikańskiego zakonnika, ojca Josepha-Marie Perrina, który wydał „Oczekiwanie Boga” i katolickiego pisarza, któremu powierzyła swoje latami prowadzone notatki, Gustawa Thibona, który wydał „Łaskę i siłę ciążenia”. Stworzyło to wrażenie, że Weil była katolicką mistyczką. Kard. Angelo Giuseppe Roncalli, przyszły papież Jan XXIII, w czasie, gdy był nuncjuszem papieskim w Paryżu, czytał jej „Świadomość nadprzyrodzoną” i wysoko ją cenił. Napisał nawet do jej ojca, że chciałby odwiedzić pokój, w którym mieszkała. Jego następca, papież Paweł VI, zaliczał Weil wraz z Pascalem i Bernanosem do trojga autorów, których myśl najsilniej wpłynęła na jego rozwój intelektualny[1].
Simone Weil, jak sama o sobie mówi[2], żyła na styku epok, na styku kultur, na styku religii. W jej osobie krzyżowało się wiele ważnych dróg ludzkości. Mówiła, że znajduje się na przecięciu tego, co chrześcijańskie, z tym wszystkim, co niechrześcijańskie. Była z pochodzenia Żydówką, lecz jej rodzina była agnostyczna i Simone nigdy nie była w synagodze. Urodziła się w Alzacji. Jej ojczyzną była Francja. Ukończyła studia filozoficzne, doskonale znała i kochała kulturę starożytnej Grecji. Po tym jak zainteresowała się religią i kulturą Indii, studiowała sanskryt. Miała starszego brata, geniusza matematycznego, wobec którego czuła się miernotą.
Początkowo pochłaniały ją sprawy społeczne. Brała udział w ruchu anarchistycznym, sympatyzowała z lewicą. W jej domu odbywały się zebrania z udziałem Trockiego. Zwrot w jej zainteresowaniach nastąpił po nieoczekiwanym wydarzeniu, relacjonowanym przez nią jako spotkanie z Jezusem, w którym otrzymała „pewność, że kiedy się pragnie chleba, nie dostaje się kamieni”[3]. Ponieważ jednak zawsze skierowana była na poszukiwanie dobra i prawdy, w jej myśleniu nie da się zauważyć przełomu, teraz jednak zaczęło ją pociągać chrześcijaństwo, które ceni i kocha. Mimo to nie przyjęła chrztu i nie zdecydowała się na przynależność do Kościoła katolickiego (innego w ogóle nie brała pod uwagę), chociaż zdarzały się okresy, kiedy codziennie uczestniczyła we Mszy i chociaż broniła większości katolickich dogmatów.
Weil żyła na styku epok, na styku kultur, na styku religii. W jej osobie krzyżowało się wiele ważnych dróg ludzkości
Zatrudniła się jako robotnica pracująca przy taśmie fabrycznej, bo uważała, że los robotnika wielkoprzemysłowego jest czymś strasznym, chciała więc go dzielić. Brała udział w wojnie domowej w Hiszpanii, skąd przywiozła rozczarowanie ideami rewolucyjnymi. Na początku drugiej wojny światowej wyjechała do USA, ale wkrótce zamieszkała w Anglii, gdyż chciała włączyć się do walki, a pobyt w Ameryce uważała za zdradę ojczyzny. Będąc już w Londynie, żądała przerzucenia na front, ale z uwagi na stan zdrowia i wyraźnie semickie rysy nie została dopuszczona do walki. Nie umiejąc pogodzić się z odsunięciem, postanowiła nie stać na uboczu wydarzeń, więc sięgnęła do takich środków, do których miała dostęp –świadomie ograniczyła sobie racje żywnościowe do tak małych, jakie były udziałem ludności w okupowanej Francji. Podjęła też pracę ponad siły, uznając, że nie jest w stanie przyjąć losu lepszego od losu tych, którzy są krzywdzeni.
Pod wpływem narzuconego sobie reżimu, chora na gruźlicę umarła z wycieńczenia, po prostu z zagłodzenia, w sierpniu 1943 roku w Anglii, mając zaledwie trzydzieści cztery lata.
Jej sposób filozofowania jest rodzajem ćwiczenia duchowego, które proponuje czytelnikowi. Jej filozofia nie polega na nauczaniu oderwanej teorii, ale na sztuce życia i chce kształtować dusze.
Świętość jako minimum
Simone Weil była przekonana, że człowiek, jako byt skierowany ku nieskończoności, ma za zadanie przekraczać swoje skończone istnienie, a drogą do spełnienia owego zadania jest życie z wiarą. Ponieważ wiarą, do której zdążała, było chrześcijaństwo, to przedmiotem jej szczególnie głębokiego namysłu było usytuowanie chrześcijaństwa w świecie współczesnym i we własnym wnętrzu. Uzyskiwanie precyzyjnego widzenia tych spraw stało się dla niej warunkiem autentycznego przeżywania życia. Ta filozofka, działaczka społeczna i mistyczka doszła do przekonania, że tym, czego chrześcijaństwo potrzebuje, jest nowa świętość. W drugim liście do ojca Perrina pisze: „Żyjemy w całkowicie bezprecedensowych czasach i w obecnej sytuacji powszechność, która mogła być dawniej nieuświadomiona, musi być teraz w pełni widoczna. Powinna przenikać język i wszelki sposób bycia. Dzisiaj być świętym to jeszcze nic. Potrzeba świętości, jakiej wymaga obecna chwila, nowej, również bezprecedensowej świętości. […] Nowy typ świętości to tryskające źródło, odkrywczość”[4].
W innym miejscu zauważa: „Wydaje mi się, że tak naprawdę świętość stanowi minimum dla chrześcijanina. Jest dla chrześcijanina tym, czym uczciwość dla kupca, brawura dla zawodowego żołnierza, zmysł krytyczny dla uczonego. […] Lecz stary jak chrześcijaństwo spisek, z każdym stuleciem groźniejszy, usiłuje ukryć tę prawdę jak i inne równie niewygodne sprawy”[5].
Jaka ma być ta nowa świętość? Jaki spisek jej zagraża? Tropem w znalezieniu odpowiedzi może być stosunek Simone Weil do języka.
Naszym obowiązkiem, o którym pisze Weil, jest niezgoda na niewyrażalność. Powinniśmy podążać poza granice słowa, z pragnieniem, aby wniknąć słowem tam, gdzie nie ma dla niego dostępu
Jej zdaniem, dzięki językowi człowiek może wykraczać poza przyrodę ku rzeczywistości nadprzyrodzonej i tym samym uświęcać swoje życie przez kontakt z Tajemnicą, przekraczać swoją skończoność i dotykać świętości rozumianej jako Tajemnica. Język, jako nośnik prawdy, umożliwia także porozumienie między ludźmi, a zatem realizację wezwania Jezusa: „aby byli jedno”. Budowanie jedności między ludźmi odbywa się wszak za pośrednictwem języka. W tym sensie język sprzyja uświęcaniu życia. Wypełnienie tego wezwania jest zmierzaniem ku świętości rozumianej jako model życia.
Weil dostrzega, że mimo iż żyjemy wychyleni ku nieskończoności, to myślimy w terminach zwyczajności, zmysłowości, namacalności, przyczynowości. Nasze myśli wyrażamy w skończonym języku i za jego pośrednictwem usiłujemy przeniknąć nieskończoność. To heroiczny wysiłek, a nasze próby muszą być nieporadne. Nic dziwnego, że raz po raz zamieramy w odrętwiałym zniechęceniu: mamy poczucie nieadekwatności naszego języka, a jednak tym językiem musimy starać się wyrazić wszystko, bo tylko taki język mamy. „Rozum nie może nigdy przeniknąć tajemnicy, ale może i tylko on jeden, zdać sprawę z tego, czy użyto właściwych słów, aby ją wyrazić. Przystępując do tego zadania, powinien stać się przenikliwszy, dokładniejszy, bardziej ścisły i bardziej wymagający niż przy jakimkolwiek innym zadaniu”[6].
Naszym obowiązkiem, o którym pisze Simone Weil, jest niezgoda na niewyrażalność. Powinniśmy podążać poza granice słowa, z pragnieniem, aby wniknąć słowem tam, gdzie nie ma dla niego dostępu i mimo, że nie ma dostępu. To, co ukryte, ma być prawdziwie i autentycznie wyrażone tak, aby granice Ukrytego zostały choćby muśnięte, a czasem nawet – jakimś cudem – przesunięte.
Religia wolności i religia podporządkowania
Aby odnajdywać prawdę, człowiek musi być przede wszystkim wolny. Weil głosiła pogląd, że żadna zbiorowość, ani żadna instytucja nie ma prawa więzić indywidualnej inteligencji. Miała pretensję do Kościoła za anathema sit, klątwy rzucane na tych, którzy odważali się myśleć swobodnie, nie przyjmując ograniczeń wypływających z kościelnej dogmatyki. Przypominała, że „Chrystus nie powiedział: «we mnie jest dogmat», lecz powiedział: «We mnie jest prawda»”[7], i ta myśl dodawała jej odwagi w dążeniu do własnej wewnętrznej prawdy.
Co jednak w sytuacji, w której odkrytą już prawdą chcemy dzielić się z innymi? Co z językiem wyrażania prawd wiary, którym posługuje się chrześcijaństwo? Wiemy już, że Weil nawołuje do nowej świętości i twierdzi zarazem, że chrześcijaństwu zagraża jakiś spisek. Jest nim fakt, że: „Ortodoksja, oddzielając dokładnie obszar dobra dusz, który jest obszarem absolutnego posłuszeństwa myśli wobec zewnętrznego autorytetu, od obszaru tak zwanych rzeczy świeckich, w których umysł jest wolny, uniemożliwia naturalne przenikanie się religijności i świeckości, które stanowiły istotę cywilizacji chrześcijańskiej. Nadaremnie każdego dnia podczas mszy miesza się z winem trochę wody”[8].
Spiskiem, o którym mówi Weil, jest takie przekształcenie chrześcijaństwa przez Cesarstwo Rzymskie, że z religii, w której stosunek człowieka do Boga jest wolną odpowiedzią ludzkiej miłości na miłość Boga, zmieniło się w religię, w której miejsce miłosnego przyzwolenia zajmuje stosunek podporządkowania. Człowiek zostaje podporządkowany potędze Boga na podobieństwo stosunku rzymskiego niewolnika do swego pana i na podobieństwo wszystkich narodów ujarzmionych w stosunku do Rzymian. Posłuszeństwo w sferze religii – jeśli nie wynika z wolnego, miłosnego ofiarowania siebie – prowadzi w konsekwencji do oddzielenia sfery świeckości i religijności. Dzieje się tak, ponieważ w sferze świeckiej z biegiem historii stosunki zmieniają się, niewolnictwo zostało zlikwidowane i rozszerzył się zakres wolności, a sfera religijności pozostała w dużej mierze niezmieniona.
Weil głosiła pogląd, że żadna zbiorowość, ani żadna instytucja nie ma prawa więzić indywidualnej inteligencji. Miała pretensję do Kościoła za klątwy rzucane na tych, którzy odważali się myśleć swobodnie
Rozdzielenie profanum od sacrum pociąga za sobą szereg twierdzeń, jak to, że życie w świętości zarezerwowane jest dla nielicznych wybranych i nie dotyczy zwykłych, przeciętnych ludzi. To również głos mówiący: Przecież jasno widać, ze tak nie da się żyć, to jest jakaś, może nawet ładna teoria, ale wprowadzenie jej w życie kosztowałoby cię szczęście, wygodę, spokój. Żyj normalnie, gdybyś zaczął żyć, tak jak mówią święte księgi, zniszczyłbyś swoje życie. To jest okropnie niepraktyczne, tak po prostu się nie da. Jesteś w porządku, bo już sama akceptacja, już teoretyczne uznanie za wartość tych wskazówek na życie wystarczy, żebyś był chrześcijaninem, ale nie bądź naiwny, nie próbuj traktować tej teorii, tej idei jako wytycznych w twoim życiu. Byłoby to dla ciebie niebezpieczne. Strzeż się!
Simone Weil występuje przeciwko takiemu „spiskowi”, który sprawia, że słowo Boże nie znajduje zaczepienia w życiu. Poddanie się owemu „spiskowi” usprawiedliwia krytykę chrześcijaństwa przeprowadzoną przez Nietzschego, opartą na zarzucie, że chrześcijanie i niechrześcijanie są równie dalecy od życia zgodnego z Ewangelią, a więc chrześcijaństwo nie ma znaczenia.
Wszystkich chrześcijan obowiązuje świętość – twierdzi Simone Weil – czyli życie zgodne ze Słowem. To się nie uda w izolacji od innych ludzi i w izolacji od świata, bo chrześcijaństwo jest religią pojedynczego człowieka żyjącego we wspólnocie. Nie uda się to również bez wolnego dążenia do prawdy odkrywanej nieskrępowanym umysłem, nie uda się bez powrotu do prawdziwie chrześcijańskiego natchnienia, które na szczęście przechowała mistyka: „Ale poza czystą mistyką wszystko zostało zbrukane przez rzymskie bałwochwalstwo. Przez bałwochwalstwo, ponieważ to sposób oddawania czci, a nie przypisywane przedmiotowi miano oddziela bałwochwalstwo od religii. Jeżeli chrześcijanin czci Boga z sercem usposobionym jak serce rzymskiego poganina oddającego hołd cesarzowi, to ten chrześcijanin jest również bałwochwalcą”[9].
Odrzucić bałwochwalstwo
Chrześcijaństwo, jeśli chce przetrwać, musi – zdaniem Simone Weil – zacząć na nowo głosić Ewangelię tak, aby poprzez wierzących przychodziło do współczesnych, również ateistów, słowo wiary. W naszych czasach bowiem, może bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, biblijnym „krańcem świata”, na który należy nieść Dobrą Nowinę, jest dusza współczesnego człowieka, która z powodu ogromu swego zawinionego i niezawinionego zranienia zamyka się na Tajemnicę.
Weil wskazuje na doniosłe zadanie stojące dzisiaj przed wyznawcami Chrystusa: wyrażenie chrześcijaństwa w języku, który nie odpychałby ateistów. Chce przekonać ateistów do życia z wiarą. Cel to bliski Pascalowi, kiedy formułował swój słynny zakład, w którym chciał nakłonić niewierzących, aby żyli tak, jakby Bóg istniał, gdyż nic wielkiego nie stracą, jeśli to nieprawda, natomiast, jeśli Bóg rzeczywiście istnieje, to zyskają życie wieczne. Nawrócenia wymaga zresztą także wielu z tych, którzy określają siebie mianem chrześcijan, gdyż ich religijność często oznacza poddawanie się ogólnie przyjętemu obyczajowi, podczas gdy prawdziwa religijność to indywidualny, pełen udręki wybór Niepojętego.
Jak zatem nie odpychać ateistów dzisiaj? Przede wszystkim, należy odnowić język. Język, jakim posługują się chrześcijanie, może bowiem stanowić przeszkodę w dążeniu do porozumienia. Trzeba przestać posługiwać się pewnymi terminami, znaleźć zamiast nich nowe słowa. Rozmawiać, a nie deklamować, to znaczy mówić tak, aby być rozumianym, słuchać odpowiedzi, starać się zrozumieć punkt widzenia rozmówcy i dostosowywać do niego sposób, w jaki się mówi. Szybko okaże się wtedy, że chrześcijaństwo jest silnie przywiązane do wielu słów, które przez wieki obrosły tradycją, więc znaczą obecnie o wiele więcej, niż gdy słyszy je nieprzygotowany odbiorca. Dla niechętnego słuchacza mogą one wręcz stanowić sygnał, że jest to mowa dla wtajemniczonych, którzy nie dbają o porozumienie z ludźmi spoza własnego kręgu.
Iść w imię Chrystusa nie oznacza iść z Jego imieniem na ustach, lecz oznacza: nieść Jego naukę i naśladować Go
Zdaniem Weil, aspiracje chrześcijańskie trzeba zdefiniować „w terminach, które ateista może całkowicie przyjąć, nie ujmując im przy tym żadnej specyficznej cechy. Otrzymamy wówczas nie «świecką moralność», lecz coś innego, bo świecka moralność nie jest chrześcijaństwem przełożonym na inny język, lecz chrześcijaństwem przełożonym na inny poziom. Nawet chrześcijaństwo potrzebuje takiej transpozycji – gdyż myślimy w terminach świeckich – koniecznej, by rozwalić szczelną przegrodę nie tylko dzielącą ludzi, lecz istniejącą w duszy”[10].
Warto zwrócić uwagę na to, że filozofka mówi o aspiracjach chrześcijańskich, a nie o wartościach chrześcijańskich. Chrześcijanin jawi się zatem nie jako ktoś, kto jakąś cnotę już posiadł, lecz jako ktoś, kto do niej aspiruje, dąży, a więc nie stawia siebie wyżej niż niechrześcijan. Brzmi w tej wypowiedzi również przestroga, aby nie ulegać pokusie zjednania kogoś w dyskusji za cenę zagubienia treści stanowiących o istocie chrześcijańskiego stanowiska. W końcu, znajdujemy tu zrozumienie dla postawy ateistów dzięki przyznaniu, że różnica między stanowiskami przebiega również wewnątrz duszy pojedynczego człowieka, a nie tylko między poszczególnymi ludźmi.
Odnowić język chrześcijaństwa
Wiele się zmieniło od lat czterdziestych XX wieku. Zamysł odnowy języka, którym posługuje się chrześcijaństwo, już się realizuje, jednak trochę zbyt nieśmiało. Wezwanie Simone Weil nie straciło zatem na aktualności. Trzeba szukać nowego języka, bo terminy najczęściej używane w chrześcijaństwie – takie jak: Chrystus, krzyż, niepokalane poczęcie, grzech pierworodny, świętość, Bóg, łaska, modlitwa, pokora, odkupienie, zbawienie, ofiara, Duch Święty – są jednocześnie terminami wzbudzającymi podejrzliwość, a czasem niechęć lub wręcz wrogość niechrześcijan. W ciągu tysiącleci ustaliły się terminy, które wiele mówią teologom, o których sens spierali się filozofowie, a które nie są zrozumiałe dla zwykłego człowieka. Przyjmuje się ich oczywistość, a często zdarza się, że również wierzący nie zauważają ich, ponieważ stały się pustymi dźwiękami, tak bardzo są już osłuchane. I tylko czasem, wskutek celowego skupienia, zastanowienia, a niejednokrotnie zastąpienia innym zastępczym terminem odsłania się – jakby na nowo – ich sens.
U ateistów użycie tych słów budzi jednak opór i wrogość. Dzieje się tak zwłaszcza w krajach, gdzie do niedawna religia chrześcijańska należała do obowiązującego obyczaju, a gdzie obserwuje się dziś odpływ ludzi od Kościoła. Tam język, którym przemawiają duchowni, stwarza często barierę uniemożliwiającą porozumienie, ponieważ na dźwięk znajomych słów niewierzący zamyka się i szufladkuje interlokutora jako bezmyślnego czciciela bezsensownego zabobonu. Jeśli chrześcijanin uprzednio zaskarbił sobie sympatię i zaufanie rozmówcy, może liczyć najwyżej na pobłażanie, jednak niewierzący będzie zakłopotany. Jeśli natomiast rozmowa przebiega między nieznajomymi, należy liczyć się z wrogością, bo niechrześcijanin będzie uważał ją bądź za zamach na swoją wolność i niezależność, bądź za objaw prymitywizmu rozmówcy. Dla obu stron zatem odnowa języka chrześcijańskiego ma znaczenie fundamentalne.
Ale jak znaleźć zastępcze terminy, aby nie uronić ducha i istoty chrześcijaństwa? Jak zasypać szczelinę we własnej duszy dzielącą jej część świecką od części świętej? Czy można przemawiać do świętej cząstki duszy językiem codzienności? Takiej skutecznej próby mógłby dokonać chyba tylko ktoś taki jak Simone Weil, przepełniony współczuciem, kochający neofita, bezstronny i niezależny tłumacz. Może właśnie ona zreformowałaby język, którym posługuje się chrześcijaństwo, gdyż jako osoba stojąca na progu Kościoła nie była obciążona poczuciem lojalności wobec tej instytucji? Niestety, umarła za wcześnie.
Trzeba szukać nowego języka, bo terminy używane w chrześcijaństwie – takie jak: Chrystus, krzyż, niepokalane poczęcie, grzech pierworodny – wzbudzają podejrzliwość, niechęć lub wręcz wrogość niechrześcijan
Ten, kto chce kroczyć jej śladami współcześnie, musi kierować się miłością. Powinno towarzyszyć mu przekonanie, że iść w imię Chrystusa nie oznacza iść z Jego imieniem na ustach, lecz oznacza: nieść Jego naukę i naśladować Go. Naśladowca Simone Weil nie może jednak być skrępowany podległością wobec jakichś oficjalnych wykładni, nie może zapytywać, czy to, co mówi jest zgodne, czy niezgodne z poglądami już uznanymi. Innymi słowy, musi być mu obojętne, jak na to, co mówi zareaguje Kongregacja Nauki Wiary. Ta ostatnia instytucja spełnia ważną rolę – o tyle, o ile chroni wiarę przed rozmyciem w wieloznaczności indywidualnych interpretacji. Taka ochrona jest niezbędna, jeśli pragniemy pozostać członkami jednej wspólnoty, o ile cenimy sobie porozumienie co do znaczenia słyszanego Słowa. Do przetrwania owej wspólnoty – a więc, żeby w ogóle było czego strzec – potrzebne są jednak, według Simone Weil, nowe pojęcia i nowe słowa. Jeśli język skostnieje, wspólnota straci łączność ze źródłem i umrze.
Praca nad językiem, poszukiwanie żywych słów, które zachowają związek ze słowem wypowiedzianym do człowieka przez Boga, a które będą prowadziły do budowania wspólnoty z innymi ludźmi opartej na słowie objawiającym Tajemnicę – oto ukazana przez Simone Weil droga do świętości. Jest to zadanie trudne, bo należy jednocześnie bardzo dbać, aby przy okazji nie opaść na niższy, bardziej spłaszczony poziom, przed czym też przestrzegała filozofka. Odnowiony język musi bowiem zachować strzelistość, wychylenie ku nieskończoności, które rozbrzmiewa w chrześcijaństwie.
Warto tego próbować, bo ilekroć próba się powiedzie, następuje jakby powtórne przyjście Słowa. Słowo musi być żywe, musi budzić oddźwięk, być zrozumiałe, nasuwać skojarzenia z konkretnymi przeżyciami z własnego życia słuchacza. Takie były słowa Chrystusa: proste, zaczerpnięte z kultury, w której żyli ludzie, do których mówił i których nauczał. Kiedy wielki współczesny teolog katolicki, Karl Rahner, mówi: „Tajemnica, którą nazywamy Bogiem”[11], to łatwiej nam się oderwać od wyobrażenia Boga jako srogiego starca z brodą – Bóg pozostaje Tajemnicą. Kiedy słyszymy coraz donośniejsze głosy o możliwości powszechnego zbawienia lub o nadrzędności indywidualnego sumienia nad nakazami kościelnymi – mówi się do nas językiem naszych czasów, językiem skierowanym do dorosłego człowieka, którym rządzi miłość, a nie strach czy ślepe posłuszeństwo. Kiedy w homilii kaznodzieja mówi, że Bóg-Miłość przychodzi do nas nie w czymś, ale w kimś i to kimś, kto nie ma sandałów ani trzosu, pokazując, że powinniśmy innym ludziom dawać siebie, a nie rzeczy, które mamy – słyszymy poruszające, jasne przesłanie. Właśnie tego rodzaju język mógłby dziś zasypywać szczelinę pomiędzy świętym i świeckim w naszych duszach oraz kruszyć bariery pomiędzy ludźmi.
Tekst ukazał się w miesięczniku „Więź” nr 3/2006.
[1] David McLellan , „Simone Weil – Utopian Pessimist”, London 1989, s. 268.
[2] Zob. Simone Weil, „Wybór pism”, przeł. i oprac. Czesław Miłosz, Kraków, 1991, s. 23-45.
[3] Tamże, s. 32.
[4] Simone Weil, „Dzieła”, przeł. Małgorzata Frankiewicz, Poznań, 2004, s. 709.
[5] Simone Weil, „Pisma londyńskie”, przeł. Maria i Jacek Plecińscy, Poznań 1994, s. 165.
[6] Simone Weil, „Świadomość nadprzyrodzona”, przeł. Aleksandra Olędzka-Frybesowa, Warszawa 1996, s. 57.
[7] Tamże, s. 124.
[8] S.Weil, „Dzieła”, dz. cyt., s. 1099.
[9] Tamże, s. 1087.
[10] S. Weil, „Pisma londyńskie”, dz. cyt., s. 137.
[11] K. Rahner, „Ryzyko chrześcijanina”, Warszawa 1979, s. 34.