W Kościele wiemy od razu, kim jest homoseksualista, i kim być nie może, bo przecież mówią nam o tym Biblia, tradycja oraz „zmysł moralny chrześcijan”. Czy jednak na pewno?
Fragment książki pod redakcją Cezarego Gawrysia i Katarzyny Jabłońskiej „Wyzywająca miłość. Chrześcijanie a homoseksualizm”, Wydawnictwo Więź, Warszawa 2013.
Niedawno zadzwonił do mnie młody mężczyzna, prosząc o spotkanie. Nalegał, że bardzo mu na tym zależy, i że chciałby się wyspowiadać. Kiedy przyszedł, wyjaśnił mi, że następnego dnia wylatuje z Polski na drugi koniec świata, na dwuletni kontrakt, i przedtem chciałby „uregulować” swoje kontakty z Bogiem. Modli się, w miarę regularnie chodzi do kościoła, ale u spowiedzi nie był już bardzo dawno. Nie jest jednak pewny, czy dostanie rozgrzeszenie.
Wytłumaczyłem mu, że nie ja sam o tym decyduję, a następnie zachęciłem do nazwania lęku, który stoi za jego wątpliwościami. Otóż bał się, że nie dam mu rozgrzeszenia, bo jest homoseksualistą, i że z tego powodu źle go potraktuję, czego doświadczył w trakcie poprzednich spowiedzi. Zapytałem, czy zna warunki dobrej spowiedzi, bo sama orientacja nie jest przecież przeszkodą w uzyskaniu rozgrzeszenia. Gdy mnie zapewnił, że je zna, zapytałem, w czym w takim razie tkwi problem?
Wyznał, że przez ostatnie dwa lata był w związku, który się rozpadł. Żałuje, że tak się stało, ale nie żałuje tego, co było przedtem – że był z kimś. Nie wie więc, czy może powiedzieć, że ma potrzebny do rozgrzeszenia żal za grzechy. Zapytałem jeszcze, jak sobie wyobraża swoją przyszłość. Powiedział, że na razie chce się skupić na pracy, ale nie wyklucza, że w przyszłości zwiąże się z kimś, jeśli spotka właściwą osobę. Zapytałem więc, na jakiej podstawie mam mu dać rozgrzeszenie, skoro, jak wynika z tego, co mówi, ani nie żałuje tego, co robił, ani nie postanawia poprawy? Odpowiedział mi na to, że on sam nie czuje, aby obrażał Boga, żyjąc z drugą osobą, którą szanuje i kocha, ale – czy ja jestem w stanie mu uwierzyć? Powiedziałem mu, że cenię sobie jego szczerość i odwagę i wyjaśniłem, że rozgrzeszenie jest darem Kościoła, który reprezentuję, a nie moim „podarkiem”, i że w jego obecnej sytuacji nie mogę mu go udzielić – nie łamiąc jego i swego sumienia. Był rozczarowany, choć przyznał, że spodziewał się tego i dlatego właśnie zaczął nie od spowiedzi, ale od rozmowy i wybadania mego nastawienia. Powiedziałem, że świadczy to tylko o jego uczciwości i dojrzałości. Porozmawialiśmy jeszcze trochę, potem życzyłem mu bezpiecznej podróży, i żeby nie odwracał się od Boga, nawet jeśli nie może znaleźć swego miejsca w Kościele. I tak się pożegnaliśmy.
Błąd reprezentatywności
Kiedy mężczyzna odszedł, zastanawiałem się nad jego pytaniem: czy jestem w stanie mu uwierzyć? Uwierzyć w co? – pytałem samego siebie. W to, że on nie czuje, aby obrażał Boga, kochając drugiego człowieka? Czy może w to, że Bóg nie odrzuca homoseksualistów, a czyni tak jedynie Kościół? A może mój rozmówca chciał się dowiedzieć, w co ja sam tak mocno wierzę, że nie wierzę w to, że on może mieć rację? Z każdym z tych pytań i ich wariacjami już wcześniej konfrontowałem się, bo nie pierwszy raz zdarzyło mi się rozmawiać z homoseksualistą, spowiadać homoseksualistę czy poznawać historię jego życia w trakcie terapii. A jednak tym razem było inaczej. Coś nie dawało mi spokoju – może dlatego, że miałem większy dysonans poznawczy, spotykając tego człowieka jednocześnie jako ksiądz, który go nie rozgrzeszył, i jako terapeuta, który go nie odrzucił? A może dlatego, że zostałem skonfrontowany z błędem reprezentatywności?
W psychologii istnieje pojęcie niepoprawnej strategii heurystycznej. Jest to mianowicie strategia oparta na założeniu, że gdy ludzie lub zdarzenia zostaną przez nas zaliczeni do pewnej kategorii, to posiadają wszystkie cechy przedstawicieli tej kategorii. To zniekształcenie poznawcze nazywa się błędem reprezentatywności. Tego rodzaju błąd upraszcza oceny społeczne i prowadzi do uprzedzeń przybierających postać negatywnego stosunku do homoseksualności bądź homofobii. Pierwszą postawę charakteryzuje przekonanie, że „homoseksualność nie jest równie autentycznym sposobem życia co heteroseksualność”. Drugą „wprowadzenie tego przekonania w życie poprzez werbalne obrażanie osób podejrzanych o homoseksualizm bądź popełnianie wobec nich aktów przemocy”[1]. W obu wypadkach łatwo przychodzi nam nadawanie im etykiety. Często użycie etykiety „homoseksualista” przesłania nam samego człowieka. Wydaje mi się, że takiego właśnie „nadania etykiety” obawiał się z mojej strony ten mężczyzna. Nie dziwię mu się wcale, bo taka niepoprawna strategia heurystyczna zadomowiła się w Kościele. Wiemy od razu, kim jest homoseksualista, i wiemy od razu, kim być nie może, bo przecież mówią nam o tym Biblia, tradycja („stałe nauczanie Magisterium”) oraz „zmysł moralny chrześcijan”[2]. Czy jednak na pewno?
Język Kościoła
Współczesną dyskusję o homoseksualizmie w Kościele rzymsko-katolickim wyznaczają dwa dokumenty. Pierwszy to „Deklaracja o niektórych zagadnieniach etyki seksualnej” ogłoszona przez Kongregację Nauki Wiary w 1975 r. Drugi to „List do Biskupów Kościoła Katolickiego o duszpasterstwie osób homoseksualnych”, ogłoszony jesienią 1986. Jest jeszcze dokument „Uwagi dotyczące odpowiedzi na propozycje ustaw o niedyskryminacji osób homoseksualnych” wydany w 1992 r. oraz Katechizm Kościoła katolickiego ogłoszony w roku 1994. Dokumenty te rozróżniają „bycie homoseksualistą” (co nie jest grzechem) i „uprawianie seksu homoseksualnego” (co jest grzechem). Przeciwstawiają się homofobii, ale sprzeciwiają się jednocześnie równouprawnieniu osób homoseksualnych w prawie cywilnym.
Punktem odniesienia tych dokumentów w konstruowaniu antropologii i etycznej oceny homoseksualizmu są Biblia oraz prawo naturalne. Mówi się w nich o „pociągu płciowym, wyłącznym lub dominującym, do osób tej samej płci”, o „szczególnej skłonności”. Określenia takie tłumaczą wprawdzie w sposób leksykalny znaczenie słowa „homoseksualizm” (grec. homos – jednakowy, ten sam, taki sam; łac. sexualis – płciowy), nic jednak nie mówią o orientacji seksualnej, tak jak jest ona dziś pojmowana w naukach o człowieku. W podejściu naukowym homoseksualizm jest najpierw sposobem bycia, zanim stanie się sposobem zachowania. I tu tkwi pierwsza trudność, kiedy powołujemy się na orzeczenia kościelne, rozmawiając z osobami homoseksualnymi na temat ich własnej tożsamości.
Często użycie etykiety „homoseksualista” przesłania nam samego człowieka
Takie samoograniczenie się teologii katolickiej wynika z wierności Pismu Świętemu, jako że „homoseksualizm” to pojęcie współczesne – użyte po raz pierwszy dopiero pod koniec XIX w. Również określenie „orientacja seksualna” w dzisiejszym rozumieniu to coś nowego. Jest to konstrukt teoretyczny opisujący preferencje człowieka w zakresie wyboru obiektu pożądania. Różni badacze kładą nacisk na inne właściwości, wskazujące bezpośrednio na daną orientację – od wskaźników behawioralnych do samoidentyfikacji. W naukach behawioralnych ani nie podważa się jednak istnienia orientacji homoseksualnej, ani się jej nie traktuje jako patologii (zaburzenia). Z tego względu egzegeci biblijni sugerują, aby dla oznaczenia jednopłciowych związków seksualnych używać określenia „homoerotyzm”, a nie narzucać obecnym w Biblii starożytnym tekstom (religijnym, filozoficznym czy prawnym) naszego współczesnego rozumienia. Termin „homoerotyzm” ma mniej ustalone znaczenie i dlatego lepiej się nadaje do tłumaczenia tekstów pochodzących z kultur bardzo odmiennych od naszych współczesnych kultur narodów zindustrializowanych[3]. Niewiele natomiast wyjaśnia, a raczej więcej zaciemnia, posługiwanie się słowem „sodomita”. Nie miejsce tu na szczegółowe analizy, ale trzeba powiedzieć, że ani w hebrajskiej, ani w greckiej Biblii nie występuje taki termin wywiedziony od nazwy miasta Sodoma na określenie czyjejś tożsamości[4].
Co miał na myśli św. Paweł
Co w takim razie Biblia mówi nam o genezie homoerotyzmu? Odpowiedź znajdziemy w Liście św. Pawła do Rzymian, który pochodzenie tego zjawiska przedstawia jako karę bożą za ludzkie występki. Pisze on: „Prawdę bożą przemienili oni w kłamstwo i stworzeniu oddawali cześć, i służyli jemu, zamiast służyć Stwórcy, który jest błogosławiony na wieki. Amen. Dlatego to wydał ich Bóg na pastwę bezecnych namiętności…” (Rz 1,25-27). Z fragmentu tego wynika, że Bóg uczynił bałwochwalców homoseksualistami za to, że przestali w niego wierzyć, i w ten sposób zasłużyli na karę, „na samych sobie ponosząc zapłatę należną za zboczenie” (Rz 1,28). Homoseksualizm stanowi więc, zdaniem św. Pawła, logiczną konsekwencję tego, że człowiek odwrócił się od Boga. Bóg karze bałwochwalców, kierując ich pożądanie w niewłaściwą stronę. Następnie św. Paweł porównuje ich (homoseksualistów) do ludzi, którzy „pełni są też wszelkiej nieprawości, przewrotności, chciwości, niegodziwości. Oddani zazdrości, zabójstwu, waśniom, podstępowi, złośliwości”. I konkluduje: „Oni to, mimo że dobrze znają wyrok boży, iż ci, którzy się takich czynów dopuszczają, winni są śmierci, nie tylko je popełniają, ale nadto chwalą tych, którzy to czynią” (Rz 1,29-32).
W dwóch aspektach nauczanie św. Pawła na temat homoseksualizmu odbiega od wyobrażeń żydowskich i antycznych. Po pierwsze, zrównuje on homoseksualizm męski i kobiecy[5]. Po drugie, kiedy pisze, że zarówno złodzieje, zazdrośnicy, cudzołożnicy, jak i homoseksualiści „winni są śmierci”, nie powołuje się na prawo Mojżeszowe (Pięcioksiąg) i ówczesną praktykę sądową, lecz na prawo boskie. Ten fakt często ulegał przeoczeniu, a na słowa św. Pawła powoływano się po to, aby usprawiedliwić odbieranie życie ludziom uprawiającym seks homoseksualny, w szczególności mężczyznom[6]. Ze współczesnej egzegezy tego fragmentu Listu św. Pawła, jak i innych biblijnych odniesień do „homoseksualizmu” wynika jednak, że potępiają one nie tyle „kondycję homoseksualną”, co czyny homoseksualne. Potępiają je na podstawie przekonania, że zachowania te są perwersją „kondycji heteroseksualnej” – w świetle Księgi Rodzaju naturalnej orientacji każdego człowieka. A więc to idolatria, a nie domniemana „orientacja homoseksualna” jest przyczyną gniewu Boga na pogan, i właśnie karą za idolatrię są „perwersyjne” zachowania homoseksualne osób „z natury” heteroseksualnych, błądzących wskutek odwrócenia się od Boga[7].
Czy w takim razie tradycyjna („kościelna”) wykładnia słynnego fragmentu Listu do Rzymian przybliża nas do odpowiedzi na pytanie o tożsamość homoerotyczną? Jeśli tak, to trudno byłoby się zgodzić z wypowiedziami Magisterium, stwierdzającymi, że „sama skłonność nie jest grzechem”. Ktoś może od razu dodać: ale w czym problem? Każdy z nas rodzi się jako „poczęty w grzechu”, a to jeszcze nie oznacza, że jest kimś z gruntu złym. Nie sama inklinacja do złego bowiem, lecz dopiero złe postępowanie czyni z kogoś grzesznika. Czy prawdę tę można jednak analogicznie odnieść do homoseksualistów, skoro zdaniem św. Pawła homoseksualizm to kara zesłana na ludzi przez Boga? Czy Bóg, który dopuszcza do powstania homoerotyczności po to, żeby ukarać bałwochwalców, traktując to jako przestrogę dla „pozostałych” ludzi, jest jeszcze Bogiem, który stworzył wszystkich z miłości i do miłości na „swój obraz i podobieństwo”? Żeby „obronić Boga”, trzeba więc wskazać na wewnętrzny „defekt” tej skłonności, bo wtedy można zastosować analogię homoseksualności do choroby czy upośledzenia, w Bogu widząc lekarza, a nie oprawcę. Rodzą się przecież osoby z chorobami genetycznymi, ograniczającymi ich życie, które nie czynią ich bynajmniej złymi ludźmi. Podobnie jest z homoerotycznością, która zdaniem Kościoła nie jest orientacją seksualną, lecz wynikiem osłabienia procesu identyfikacji heteroseksualnej, abstrahując już od jej „wtórnych” moralnych konotacji.
Istnienia „wrodzonego defektu” świadczącego o niedojrzałości czy wręcz patologii osób homoseksualnych nie potwierdzają badania empiryczne
Taki argument nie usuwa jednak wątpliwości teologicznych. Z jednej strony bowiem Kościół nie przyjmuje, że homoseksualizm może być odmienną, samoistną orientacją seksualną; z drugiej strony we współczesnym rozumieniu homoseksualizm nie jest i nie może być traktowany jako perwersja kondycji heteroseksualnej, ponieważ są osoby homoseksualne, które ze względu na swoją orientację od urodzenia nie wykazują skłonności heteroseksualnych. Tak więc w ich wypadku zamiast o perwersji heteroseksualizmu należałoby mówić o inwersji tej skłonności homoseksualnej, której te osoby bynajmniej nie wybierają, nie mogą więc być moralnie odpowiedzialne za to, że się takimi urodziły[8].
Kościół podtrzymuje jednak, że ludzie „tacy” się nie rodzą, a jedynie „takimi” się stają – nawet jeśli przyznaje, że psychiczna geneza homoseksualizmu „pozostaje w dużej części niewyjaśniona” (por. KKK 2357). Tymczasem św. Paweł nie ma wątpliwości, że homoerotyzm wśród mężczyzn i kobiet został ustanowiony przez Boga i będzie „towarzyszył” ludzkości. Czy to znaczy, że homoerotyczność tkwi w genach jako „głęboko zakorzeniony i względnie stabilny wymiar osobowości”?[9] A jeśli jest częścią natury, to na jakich zasadach?
Prawo naturalne a orientacja seksualna
Nie da się zrozumieć stanowiska Kościoła w kwestii homoseksualizmu bez przywołania prawa naturalnego, do którego Kościół odwołuje się, konstruując swoją negatywną ocenę czynów homoseksualnych. Krótko mówiąc: „akty homoseksualizmu z samej swej wewnętrznej natury są nieuporządkowane”. Są sprzeczne z prawem naturalnym ponieważ: „wykluczają z aktu płciowego dar życia. Nie wynikają z prawdziwej komplementarności uczuciowej i płciowej. W żadnym wypadku nie będą mogły zostać zaaprobowane” (KKK 2357).
W świetle takiego ujęcia wiemy wprawdzie, czego nie wolno czynić osobie homoseksualnej, ale czy na pewno wiemy, kim ona jest? „List do Biskupów o duszpasterstwie osób homoseksualnych” stwierdza, że ich skłonność „stwarza mniej lub bardziej silną skłonność do postępowania, które z punktu widzenia moralnego jest złe. Z tego powodu sama skłonność musi być uważana za obiektywnie nieuporządkowaną” (nr 3). Co jest podstawą takiego orzeczenia? Niemożność prokreacji, brak domniemanej komplementarności, pogwałcenie reguł prawa naturalnego „wpisanych” w samą istotę natury ludzkiej? Odwracając problem, można by powiedzieć, że możliwość prokreacji i komplementarność uczuciowa czy płciowa – jeśli coś takiego rzeczywiście istnieje – też same z siebie nie chronią przed grzechem. Grzech pierworodny nie jest uzależniony od płci i orientacji. „Z nim” rodzi się każda osoba. Jeśli punktem wyjścia dla wszystkich rzeczników prawa naturalnego jest określenie celu ludzkiego życia, a życie moralne to życie „zgodne z rozumem”, to przekonanie homoseksualisty do uznania, że nie tylko żyje w grzechu, ale „żyje z defektem”, musi podlegać empirycznej weryfikacji. I tu tkwi drugi problem w komunikacji języka kościelnego osobom homoseksualnym. Ponieważ, jak twierdził Tomasz z Akwinu, prawo naturalne można wydedukować z obserwacji natury ludzkiej i jej celów, to nie można założyć a priori, co jest, a co nie jest dobre dla człowieka i jego szczęścia[10].
Zdarza się, że religijni rodzice błagają Boga o „nawrócenie ich dziecka na orientację heteroseksualną”, w zamian przyrzekają wieść życie zgodne z przykazaniami. To targowanie się z Bogiem może mieć tragiczne skutki – włącznie z samobójstwem dziecka
Zdaniem przeciwników katolickiej wykładni prawa naturalnego homoseksualiści są „zakładnikami” Kościoła, ponieważ Biblia nie zawiera żadnego spójnego systemu etycznego, a Kościół trzyma się prawa naturalnego, żeby „zapełnić lukę” między tym, jak jest, a tym, jak być powinno, w taki sposób, aby uchronić swój autorytet moralny przed „gilotyną Hume’a”. Czyni to, utożsamiając „porządek natury” z „wolą Boga”. Tylko że wtedy argumentacja ta zatacza błędne koło: o tym, że Bóg jest Stwórcą porządku natury, wiemy z Biblii, bo rozum nie może nas w sposób jednoznaczny doprowadzić do takiego wniosku. Zdaniem większości współczesnych etyków „gilotyna Hume’a” ostatecznie oddziela świat faktów od świata wartości. Dlatego zarzucają oni Kościołowi „błąd naturalistyczny” w argumentacji etycznej przeciwko homoseksualizmowi. Jeśli nie założymy – tak jak to czyni św. Paweł – że homoseksualizm jest zły „z woli Boga”, to takie pojęcia jak „komplementarność” uczuciowa czy płciowa, czy brak zdolności do posiadania potomstwa, nie mogą być rozpatrywane poza danymi empirycznymi dotyczącymi ludzkiej natury. Oto dylematy etyków i teologów, bowiem homoseksualiści to na pewno ludzie. Problem polega na tym, czy Kościół nie karze ich dlatego, że nimi są?
Abstrahując już od kontrowersji związanych z rozumieniem „prawa naturalnego” i formułowaniem jego reguł (a są to dylematy filozoficzno-teologiczne), trzeba przyjąć do wiadomości, że istnienia „wrodzonego defektu” świadczącego o niedojrzałości czy wręcz patologii osób homoseksualnych bynajmniej nie potwierdzają badania empiryczne[11].
Inne języki, inne osoby
Trudnym problemem dla mnie jako księdza i psychoterapeuty jest naiwność tzw. psychologów chrześcijańskich, którzy – zapominając o ostrożności samego Kościoła w wypowiadaniu się na temat psychologicznych uwarunkowań homoerotyczności – status sprawdzonych empirycznie teorii przypisują „modelom terapeutycznym” Richarda Cohena, Alana Medingera, Gerarda van den Aardwega czy Josepha Nicolosi. Co jeszcze bardziej mnie zdumiewa, ci sami „chrześcijańscy terapeuci” są rzecznikami klasycznej psychoanalizy, która w konceptualizacji rozwoju psychoseksualnego zatrzymała się na Freudzie. Z jednej strony przeszkadza im więc „panseksualizm” Freuda (którego on notabene nigdy nie był rzecznikiem), z drugiej – jego teorię rozwoju psychoseksualnego w odniesieniu do homoseksualizmu traktują jako dogmat. Chcą leczyć, choć nie potrafią się wykazać empirycznie zweryfikowanymi wynikami[12]. Uważają, że odstąpienie od traktowania orientacji homoseksualnej jako zaburzenia psychicznego nie jest wynikiem rozwoju nauk o człowieku, lecz politycznego lobbingu. Nie potrafią jednak empirycznie udowodnić, że homoseksualista jest z definicji psychologicznie i życiowo upośledzony.
Jak mogłoby im się to udać, skoro „klasyczne” badania Evelyn Hooker, potwierdzone następnie przez innych badaczy, wykazały, że nawet profesjonaliści w dziedzinie diagnozy nie potrafią rozróżnić osób ze względu na orientację, na podstawie wyników popularnych testów osobowości[13]? Uważają jednak uparcie, że mają rację, bo za ich przekonaniami stoi autorytet Kościoła – dlatego albo odrzucają istnienie orientacji homoseksualnej, albo ją przedstawiają jako patologię, twierdząc, że homoseksualizm to jedynie sposób unikania heteroseksualizmu. Podstawą dla ich uogólnień są wnioski wyciągane z obserwacji grupy klinicznej, a nie całej populacji. Nacisk kładą więc raczej na „patologię”, jaką można zlokalizować w homoseksualistach, niż na ich „normalność”. Czy na tym jednak polega szukanie prawdy w nauce i uprawianie psychologii? Czy na tym ma może polegać bycie „chrześcijańskim psychologiem”? Nie wchodząc w teoretyczne rozważania na temat związków między psychologią a religią (węziej między psychologią a teologią katolicką), warto pamiętać o przestrodze Samuela Taylora Coleridge’a: „Ten, kto zaczyna, kochając chrześcijaństwo bardziej niż prawdę, będzie kochał swą sektę czy Kościół bardziej niż chrześcijaństwo, a skończy, kochając siebie bardziej niż kogokolwiek innego”. Nie jest to bynajmniej abstrakcyjny dylemat. Zdarza się bowiem, że religijni rodzice błagają Boga o spełnienie jednej prośby – o „nawrócenie ich dziecka na orientację heteroseksualną”, w zamian za co przyrzekają wieść życie w pełni zgodne z przykazaniami. Wierzą, i przekazują to swemu dziecku, że jeśli po prostu będzie pilniej się modliło i próbowało prowadzić lepsze życie, to nie będzie musiało być homoseksualne. To targowanie się z Bogiem może mieć jednak tragiczne skutki – włącznie z samobójstwem dziecka[14].
Z tymi pytaniami i dylematami zostawił mnie nierozgrzeszony przeze mnie homoseksualny mężczyzna. Sprowadzanie jego dylematów do uznania, że identyfikuje się on całkowicie z własnymi potrzebami seksualnymi, jest niezrozumieniem tego, kim on naprawdę jest i co przeżywa. Pozostawienie tych pytań bez odpowiedzi byłoby lekceważeniem konfliktów sumienia, jakie mają wierzące osoby homoseksualne w rodzinie i Kościele.
Fragment książki pod redakcją Cezarego Gawrysia i Katarzyny Jabłońskiej „Wyzywająca miłość. Chrześcijanie a homoseksualizm”, Wydawnictwo Więź, Warszawa 2013.
[1] R. C. Savin-Williams, „Homoseksualność w rodzinie. Ujawnianie tajemnicy”, tłum. E. Jusiewicz-Kalter, GWP, Gdańsk, 2011, s. 32.
[2] Na tych trzech źródłach opiera się nauka Kościoła Katolickiego w kwestii homoseksualizmu. Zob: T.A. Salzman i M.G. Lawler, „Sexual Ethics. A Theological Introduction”, Georgetown University Press, Washington, DC, 2012.
[3] Zob. M. Coogan, „Bóg i seks. Co naprawdę mówi Biblia”, tłum. A. Onysymow. Wyd. Aletheia, Warszawa 2011.
[4] Zob. M. Jordan, „The Invention of Sodomy in Christian Theology”, The Univeristy of Chicago Press, Chicago/London, 1997.
[5] „W tradycji żydowskiej nigdy nie istniał zakaz seksu lesbijskiego, natomiast starożytni Grecy uważali współżycie mężczyzn za błogosławione przez bogów, kobiet zaś – za coś z definicji nienormalnego”. Zob: D. Ø. Endsjø, „Seks a religia. Od balu dziewic po święty seks homoseksualny”, tłum. A Trzeciak i O. Galimska, Wyd. Czarna Owca, Warszawa 2011, s. 212.
[6] W chrześcijaństwie homoseksualizm męski był częściej potępiany niż kobiecy. Zob. „Seks a religia”, dz. cyt., s. 212-213.
[7] Zob. A Thatcher, „God, Sex and Gender. An Introduction”, Wiley-Blackwell Publishing Ltd., Oxford, 2011, s. 163-167.
[8] Zob. „Sexual Ethics. A Theological Introduction”, dz. cyt.
[9] Por. dokument Konferencji Episkopatu USA „Przecież to nasze dzieci”. Źródło: National Conference of Catholic Bishops: „Always Our Children: A Pastoral Message to Parents of Homosexual Children and Suggestions for Pastoral Ministers”. Washington, D.C.: United States Catholic Conference, 1997.
[10] Zob. Vardy P., Grosch P. „Etyka. Poglądy i problemy”. Wyd. 2, tłum. J. Łoziński, Wyd. Zysk i S-ka, Poznań 2010, s. 48-59.
[11] Na przykład reprezentatywne badania Lawrence’a Kurdeka przeprowadzone na stałych parach homoseksualnych pokazały, że w porównaniu z małżeństwami heteroseksualnymi osoby w związkach jednopłciowych wykazują większą zgodność w podziale prac domowych, posiadają większe umiejętności w rozwiązywaniu konfliktów; mimo że mają mniejsze wsparcie ze strony członków swoich rodzin, to mają jednak większe wsparcie ze strony przyjaciół, i co najważniejsze, mają podobny poziom satysfakcji interpersonalnej co małżeństwa heteroseksualne. Zob: Lawrence A. Kurdek, „What Do We Know about Gay and Lesbian Couples?”, „Current Directions in Psychological Science” 14 (2005): 251; „Differences between Partners from Heterosexual, Gay, and Lesbian Cohabiting Couples”, „Journal of Marriage and Family” 68 (2006): 509–28; „Lesbian and Gay Couples”, in: Anthony R. D’Augelli and Charlotte J. Patterson, „Lesbian, Gay and Bisexual Identities over the Lifespan” (New York: Oxford University, 1995), 243–61; „Are Gay and Lesbian Cohabiting Couples Really Different from Heterosexual Married Couples?”, „Journal of Marriage and Family” 66 (2004): 880–900.
[12] Amerykańskie Towarzystwo Psychologiczne zleciło swoim ekspertom zweryfikowanie publikacji poświęconych możliwości zmiany orientacji homoseksualnej. Analizie poddano 83 badania opublikowane pomiędzy 1960 a 2007 rokiem. Na ich podstawie stwierdzono, że terapie te są nieskuteczne i mogą prowadzić do jatrogennych skutków. Z tego powodu w 2009 roku Amerykańskie Towarzystwo Psychologiczne formalnie „odcięło się” od tzw. terapii reparatywnych. Zob: Ch. Jarrett, „The Rough Guide to Psychology: an introduction to human behavior and mind”, Penguin Books, New York, 2011, s. 148.
[13] Zob. Z. Lew-Starowicz, M. Lew-Starowicz, S. Dulko (2005). „Homoseksualizm”. W: K. Slany, B. Kowalska, M. Śmietana (red.). „Homoseksualizm. Perspektywa interdyscyplinarna”, Kraków: Zakład Wydawniczy NOMOS, s. 39-53.
[14] Zob. „Homoseksualność w rodzinie”, dz. cyt., s. 62-63.
Dziękuję za wnikliwe i wieloplaszczyznowe spojrzenie na coś, co etykietuje się słowem homoseksualizm, a co naprawdę otwiera przestrzeń do głębokich rozważań nad istotą ludzkich uczuć, cielesności i wyborów.Ks.Prusak pokazuje, że to co sla innych wydaje się być punktem dojścia, tak naprawdę stanowi punkt wyjscia-zaproszenie do poszukiwania Prawdy, wolnej od doktrynerstwa i uproszczeń.