Zima 2024, nr 4

Zamów

Dom parafian. Niedokończony wywiad z ks. Wojciechem Czarnowskim

Ks. Wojciech Czarnowski. Fot. WarsztatyTV WarsztatyOrg / YouTube

Prymas Wyszyński jadł u nas chleb razowy z jabłkami prażonymi, bo tylko to było. Zapisał później w swoim dzienniku, że wśród nas czuł zapał „pierwszej gminy chrześcijańskiej” – wspominał w swojej ostatniej rozmowie ks. Wojciech Czarnowski, wieloletni proboszcz z Żytniej w Warszawie.

Publikujemy ostatnią rozmowę z ks. Wojciechem Czarnowskim, zmarłym po długiej chorobie wieloletnim proboszczem warszawskiej parafii Miłosierdzia Bożego na Żytniej, zaangażowanym w duszpasterstwo środowiska kultury, inicjatorem wielu dzieł charytatywnych. Tytuł od redakcji

Jeden z mieszkańców szarego warszawskiego bloku, w którym się urodziłem w końcu lat siedemdziesiątych, sprawował funkcję proboszcza. Miał pod sobą siedmiu wikarych, bo w bloku było siedem pięter. Takich proboszczów na osiedlu było kilkudziesięciu – po jednym na każdy blok. Byli też dziekani, a nawet biskup, którym był pan Ignacy. „Po co daleko szukać… skoro Kościół podpowiada nam jak poukładać relacje społeczne…” – mówił, łącząc jak zawsze uśmiech i zamyślenie ksiądz Wojciech Czarnowski, legendarny, rzeczywisty proboszcz parafii Miłosierdzia Bożego przy ulicy Żytniej w Warszawie. Świątynia, o której mowa, pamięta siostrę Faustynę Kowalską, sąsiedztwo getta i pożary Powstania Warszawskiego. Społeczna wizja Kościoła księdza Wojciecha oparta o jej mury była tak śmiała, że dla większości współczesnych aż niezrozumiała. Może zbyt śmiała nawet na dzisiejsze czasy. Ksiądz był poza tym człowiekiem niezwykle operatywnym. Jego kroki były zamaszyste, głowa lekko uniesiona a jego idee przekraczały czasy, w których żył – choć to rozumiem dopiero dzisiaj. Cztery miesiące temu przeprowadziłem z księdzem Czarnowskim długi, trzyczęściowy wywiad, umówiliśmy się też na czwartą, wiążącą część. Byłem zadziwiony, że w ogóle się zgodził, bo unikał takich rozmów. Nie wiedziałem wtedy, że to jego ostanie miesiące. Umierał na raka. Czwartej części już nie nagramy.

Paweł Kęska: Jak to się stało, że Wojtek lub może już Wojciech – postanowił zostać księdzem?

Ks. Wojciech Czarnowski: Do dziś nie wiem. Tajemnica. Szliśmy z bratem naszym polem, na wsi, za Zambrowem. W pewnym momencie on mnie zatrzymuje i mówi: „słuchaj, dobrze by było, gdyby nas w rodzinie było dwóch księży”. Bo on już był taki pewniak. Ja bardzo intensywnie myślałem jak na swój wiek a była to druga klasa podstawówki. Powiedziałem mu: „księdzem nie będę, ale będę organistą”. Bo miałem wtedy narzeczoną, Krysię, ona zresztą o tym narzeczeństwie nie wiedziała. Brat wchodził w miednicę bez dna jak na ambonę, kładł na niej ręce i głosił kazania. Zawsze o zagubionej owcy. Siostra gromadziła lud wierny – swoje koleżanki.

No ale brat się ożenił, żeby nie iść do wojska. Co było robić. Pamiętam jak wcześniej spędzili nas na stadion, kiedy byłem w liceum w Białymstoku, i kazali wznosić okrzyki – dziesięć lat Polski Ludowej! Potem na Warszawę szły ze wschodu czołgi, a Gomułka się sposobił do władzy. Przyjechałem do domu i mówię, że chciałem do proboszcza, bo mam sprawę. „A co, i ty chcesz się przed wojskiem żenić?”. Nic nie powiedziałem. Był jeszcze bal maturalny. Było dużo dziewczyn. Ja to wszystko musiałem obtańcować, bo byłem jedyny niepijący. Charytatywnie żem to czynił. Potem wziąłem od proboszcza papiery i tak się znalazłem w seminarium. To był rok 1956. Prymas był jeszcze w więzieniu. Mieszkaliśmy po 13 w jednej sali. To był taki dobry czas… Powołanie jest tajemnicą.

Kiedy ksiądz spotkał prymasa Wyszyńskiego?

– Prymas Wyszyński. Niesamowita osobowość. Miał w sobie bliskość, ciepło i dostojność. I umiał słuchać człowieka. Spotkałem go w seminarium. Ale spotykałem i później. Co taki wikarzyna świeżo upieczony jak ja miał do powiedzenia za mądrości? On słuchał i zawsze był życzliwy. Była w tym wielkość. Moja pierwsza parafia była w Lubochni, pod Tomaszowem Mazowieckim. Potem Kutno. To był czas Wielkiej Nowenny. Skierowany przez dziekana przywiozłem z Częstochowy obraz Matki Bożej, który wędrował po parafiach. Obraz nie tylko był w parafii, ale nawiedzał konkretne rodziny. To było takie mocne wprowadzanie treści nowenny w życie. W tym wszystkim był prymas Wyszyński. Wspaniałe, że Pan Bóg dał człowiekowi żyć w takich czasach. Potem rok milenijny i Sobór. Kościół.

Jak się zaczęła księdza przygoda z parafią Miłosierdzia Bożego przy Żytniej w Warszawie?

– Trzeba zacząć od tego jak niezwykłe to jest miejsce. Przed wojną w tej kaplicy, przy ulicy Żytniej, modliła się Siostra Faustyna. Tam rozmawiała z Jezusem. To miejsce jest naznaczone jej obecnością. Siostry Matki Bożej Miłosierdzia, do których wstąpiła i których to był dom generalny, miały misję względem dziewcząt, jak to się wtedy mówiło, upadłych. To był też dom dla tych dziewcząt. Podczas wojny tam biegły mury getta. Siostry zresztą pomagały jego mieszkańcom. No a potem kościół doszczętnie spłonął w Powstaniu Warszawskim. Po wojnie, kościół wiele lat stał doszczętnie spalony i pusty. Bez stropu. A w prezbiterium stały dwie, ogromne, nie podtrzymujące już niczego kolumny. To był ten Kościół.

Skoro to była ruina, to pewnie na wejście tam potrzebna była zgoda Urzędu do Spraw Wyznań… polityczna sprawa.

– Tak. Rzadko komu się trafia taka rzecz. Bo mieliśmy opór i sprzeciw władz. Mieliśmy do uratowania wszystko, a do stracenia nic, bo byliśmy na pozycji przegranej. Zresztą taka była nić porozumienia z kurią. Nie pozwalano wtedy budować kościołów – więc prymas Wyszyński miał taki zwyczaj, że gdziekolwiek była kaplica, to on czynił z niej rektorat. Żeby służyła nie tylko zgromadzeniu ale i mieszkającym wokół wiernym. No i tak było z kaplicą na Żelaznej. Z siostrami, których to przed wojną był teren, nie liczono się, nie miały szans tego obronić. Kaplica już miała być rozbierana, a siostry, które mieszkały w ocalałej części zabudowań, miały być w ogóle stamtąd eksmitowane – bo takie wytyczne dostali architekci, którzy projektowali centrum dzielnicy Wola. Obok był dworzec autobusowy PKS. Liczono się z Kościołem wtedy, kiedy w grę wchodziła grupa wiernych. Myśmy mieli świadomość, że jeśli się uda to obronić – to tylko jako kościół parafialny. Myśmy się wdarli do tego kościoła na siłę. Po raz pierwszy Msza święta została tam odprawiona po 29 latach od wojny.

Dostał ksiądz nominację do nieistniejącej parafii?

– Ja zawsze żartowałem, że nominację to ja sobie sam wręczałem, a kuria tylko uzupełniała dokumenty. To było na takiej zasadzie: uda się – nasza wygrana, polegniesz – twoja wina. Sprawą zawiadował prymas Wyszyński – to był bardzo odważny człowiek. A był to był czas otwartego konfliktu, rok 1973. W Górkach Kampinoskich w tym czasie zburzono kościół, bo był nielegalnie budowany, aresztowano tam ludzi. Trzy inwazje uskuteczniliśmy na Żytnią.

Jak wyglądały te inwazje?

– Kochany, no jak… To była sobota, w 10. rocznicę moich święceń kapłańskich. Sobota, bo choć wtedy jeszcze nie było wolnych sobót, to wszyscy ci wielcy urzędnicy wyjeżdżali na dacze. Wiedzieliśmy, że zanim oni się porozumieją, to już będzie niedziela. A w niedzielę – to już będą ludzie szli do kościoła. A jak przetrwamy niedzielę, to od poniedziałku działamy dalej. Rzeczywiście, w poniedziałek się zjawili. Już wtedy ludzie się tam modlili i trwała adoracja Najświętszego Sakramentu, której się bali jak diabeł święconej wody.

Gdzie się modlili, jeśli kościół był zburzony?

– Był zburzony – ale przedsionek przedwojenny stał. Miał okopcone i opalone drzwi od środka, miał półtora metra na półtora metra. Tam stanął ołtarz, który przywieźliśmy z Lasek, i tabernakulum. Ten przedsionek to był kościół. Ludzie byli na zewnątrz. Jedno czego się baliśmy, to tego, żeby nie spadły na nich gzymsy z wystających cegieł – więc żeśmy je strącili. To był kościół od 26 maja – do zimy. Na zimę już się schowaliśmy do bocznej nawy. Trzecia inwazja była do wnętrza, następnego roku, na Wielkanoc.

Czyli Urząd do Spraw Wyznań nie zareagował? To łatwo poszło…

– Nie, nie tak łatwo. W bocznej nawie były przedwojenne, metalowe ramy okienne, tylko szyby wyleciały w trakcie pożaru. Parafianin z Okopowej przygotował szyby, takie zbrojone, z drutem w formie kratki, a ja kitem miniowym obsadzałem. Jak tylko to zobaczyli, to od razu zrobiła się afera. Zaraz wezwali mnie do Urzędu do Spraw Wyznań. A ja wiedziałem, że się nie mogę pokazać wcześniej niż ostatniej szyby nie wstawię, bo to już nas chroni na zimę. Skończyłem. Idę do urzędu. To był pion polityczny, nie gospodarczy a oni byli kuci na cztery nogi. Było przesympatycznie. „Ksiądz jest młody, niedoświadczony. Żal nam księdza”. Im nie można przerywać, niech się wygadają – wiec słuchałem. „Ksiądz przekroczył prawo budowlane i ksiądz mobilizuje parafian w czynie społecznym” – stwierdzają w końcu. „Panowie – powiedziałem – jeśli architekt naczelny Warszawy przez dwadzieścia dziewięć lat ma trudność z podjęciem decyzji to ja mam świadomość, że mu pomagam. A z tymi parafianami to oni sami się garną, no nie będę ich odpędzał. A co do prawa, na ile się znam, to wstawianie szyb w istniejące ramy okienne nie jest przekroczeniem prawa budowlanego. Skoro mówicie, że o porządek prawny trzeba to oprzeć – no to niech się to na porządku prawnym opiera”. W nich jakby piorun strzelił. Skończyła się przymilność.

Jednego, czego unikałem i czego się bałem – to żeby nie uprawiać własnego chciejstwa. Że ja chcę, bo ja tak uważam. We wszystkim uczestniczyli ludzie

Następnego dnia przybyły żółte tablice: „obiekt zagrożony, wstęp na teren budynku grozi niebezpieczeństwem dla życia”. Podpisane: „Prezydium Miasta Stołecznego Warszawy. Decyzja z rygorem natychmiastowej wykonalności”. Żartowaliśmy, że oni sobie napisali: wstęp na teren budynku grozi niebezpieczeństwem dla życia prezydium Miasta Stołecznego Warszawy. Dużo mądrych ludzi mi towarzyszyło w tej drodze i ktoś powiedział – najważniejsze, żeby nie nałożyli pieczęci. Więc myśmy jeszcze tego samego dnia kupili deski. Na plecach nieśliśmy je z Dworca Gdańskiego. Pozbijaliśmy je na krzyżaki i napisaliśmy: „zamknięte zgodnie z decyzją”. Przystęp do przedsionka i bocznej nawy został, a cała reszta była pozabijana deskami. Zrobiliśmy potem duży napis „Jam jest, nie trwóżcie się”. No i krzyż. Pamiętam, z jednym docentem ASP ze składu drewna te ciężkie deski na krzyż nieśliśmy. Dominikanom wdzięczność wielka, bo żeby wyciąć napis zajeździłem im piłę tarczową.

A ostateczna inwazja?

– W kościele nie było dachu. Okazało się, że budynek ma taki wymiar jak folia ogrodnicza na tunele z papryką. Tylko teraz jak to zadaszyć, przecież patrzono nam na ręce… Wszystko musiało być uzasadnione. Jeżeli na Niedzielę Palmową powstaje gigantyczna dekoracja Chrystusa cierniem ukoronowanego, na szczycie czerwonego budynku, który stał obok, to myśleli, że to taka fanaberia, po polskiemu. O drugiej nad ranem, w Wielką Sobotę, bloczek zaczął się odkręcać w drugą stronę, konstrukcja siadła na dziedzińcu, a potem na murach kościoła. Wiedzieliśmy, że jak dotrwamy do godziny ósmej, to wtedy zaczyna się święcenie pokarmów. O ósmej w Wielką Sobotę jemy z parafianami całą miednicę jajek na twardo. Potem pierwsza rezurekcja i zaczął się kościół. I wtedy nam odpuścili.

Kiedy pierwszy raz był tam prymas Wyszyński?

– Kiedy weszliśmy do tego kościoła w Wielką Sobotę (mam jeszcze przed oczami tą ogromną miednicę jaj na twardo), to wtedy pada pomysł – słuchajcie, mamy wieżę, ale nie ma dzwonu. Jadę do Węgrowa do ludwisarni, przywożę dzwon. To było w maju. Prymas przybył poświęcić ten dzwon. Piach pod stopami, folia trzepocze, ale dzwon dzwoni… Potem była kolacja i przyszło na nią tylu ludzi… Przy prymasie nie siedział nikt z dostojników, parafianie go obstąpili. On nawet, czego wtedy jeszcze nie wiedziałem, policzył te osoby. Zwyczajem było następnego dnia pojechać do kurii i za wizytę podziękować. Spotyka mnie jakiś urzędnik kurialny – „jakżeś ty prymasa przyjął? Kpiny sobie urządzasz?”. Okazuje się, że prymas powiedział co jadł. A jadł chleb razowy z jabłkami prażonymi, bo tylko to było. Myśmy to nazwali potem daniem prymasowskim. Prymas Wyszyński, jak przyszedłem mu podziękować za wizytę, pierwsze o co mnie zapytał to – „skąd Ty masz takich ludzi?”. Mnie zamurowało i zaniemówiłem. Po chwili powiedziałem – „bo tacy są”. Niedawno się dowiedziałem, że on po powrocie do domu całą stronę o tym spotkaniu zapisał w swoich Pro Memoria (21 maja 1974r.): „Kaplica, spalona w czasie wojny, dotąd nieodbudowana, bez dachu i sklepienia, została przykryta dachem celofanowym przez ks. Wojciecha Czarnowskiego. […] Wygłosiłem Słowo Boże, w którym starałem się dodać ducha ludziom, którzy własną pracą […] doprowadzili do tego, że wnętrze zarośnięte drzewami stało się użyteczne. […] Stąd zaprowadzono nas do domu dolnego. Zebrało się ponad 150 osób. Nie mogłem początkowo zorientować się o co idzie. Na stołach przykrytych obrusami stoją talerze z bochenkami przekrojonego chleba czarnego, szklanki i spodeczki z musem jabłkowym. […] Jemy chleb z musem i pijemy herbatę – wśród przemówień. – Pytanie, co będzie dalej? – Ufajmy, że Bóg nie opuści. – Wśród tych ludzi czuje się zapał «pierwszej gminy chrześcijańskiej». Toteż siedzimy dość długo, snując projekty. M.in. pada pytanie o miejsce «kultu Miłosierdzia Bożego» – na co udzielam zwięzłej odpowiedzi”.

Parafianie. To byli mieszkańcy szarych bloków, rozsypanych dokoła. Również kilku nadpalonych kamienic pamiętających rzeź Woli podczas Powstania Warszawskiego. Jak się buduje Kościół ludzi?

– Ludzie. Jeśli oni nie poczują, to nic nie zbudujesz. Nosem czuli, że coś sensownego zaczyna się dziać. Nawzajem się inspirowali. Ja nie miałem planów i zamierzeń i nie było tam miejsca na moje dokonania. Wiedziałem, że jeśli coś ma z tego być, to musimy się bardzo zespolić ze sobą. Entuzjazm był. Więc to się samo działo. Wszystko staraliśmy się czynić z finezją i z fantazją. Żeby to nie było mozolne i wymuszone. Tylko się martwiłem, czy dobrze odczytam te znaki jakie Pan Bóg stawia na mojej drodze. Czy czegoś nie sknocę…

Jakie to znaki?

– Powstanie Warszawskie. Ten kościół mnie bolał do samego końca. Miałem nawet wezwanie do kurii po pieniądze na otynkowanie go od wewnątrz. Myślisz, że się zgłosiłem? Nie. Drugi znak to siostra Faustyna. Wtedy jej kult był jeszcze zakazany. Wierni chcieli – więc zaczęliśmy odprawiać nabożeństwa do Miłosierdzia Bożego na Żytniej. Dopiero za ludźmi poszli księża i w ogóle Kościół. Trzeci znak to Miłosierdzie Boże – czyli te dziewczęta, które się pogubiły, ubodzy.

Wracając jeszcze do warunków parafialnych – gdzie ksiądz mieszkał, przecież tam nic nie było poza zrujnowanym kościołem z ogrodniczą folią zamiast dachu?

– Ja tam mieszkałem w sześciu miejscach. Każde o klasę lepsze i do każdego dokładałem gwiazdkę. Pierwszy lokal to była stolarnia. Dziadek był stolarzem, ojciec też robił w drewnie, znałem się na tym. Jak się zaczęła przygoda z parafią, to chciałem tam być. Długo pracowałem w stolarni i wreszcie poszedłem spać. Zacząłem tam więc nocować. Potem siostry położyły mnie na dyżurkę. Tam stał piec więc było ciepło ale ciasno – bo już był wtedy wikary, ksiądz Bogdan. W nocy jeden przez drugiego przechodził. Potem spałem w kurniku – czyli w schowku, w którym siostry trzymały ziarno dla kur. Potem, jak zaczęliśmy budować, spaliśmy w baraku. Po latach, przeszliśmy na parter tego, co zbudowaliśmy a potem na piętro. W każdym kolejnym miejscu dochodziła gwiazdka.

Kiedy miałem z dziewięć lat, chodziłem po obiedzie z rodzicami budować kościół. Taczki, łopaty, noszenie cegieł. Na koniec danie prymasowskie. Na dziedzińcu roiło się od ludzi. Już wtedy widziałem, jak szanowali i kochali to miejsce… i to budowanie.

– Myśmy to długo budowali. Czemu? Było wtedy prawo budowlane, które nie nakazywało rozliczać przestrzeni użytkowej poniżej poziomu zerowego. Był wtedy głód przestrzeni. Powstał więc pomysł, żeby namówić episkopat na kupno koparki, która potem pozwoliła nam wykopać cały teren. Zdobyłem więc uprawnienia na koparkę. Ja tą koparką potem zarobkowałem. Kopałem nią parkan na placu Szembeka. Kopałem u Orionistów na Lindleya i zobaczyłem, że wykopuję czarnoziem. Parafianka była główną księgową w spółdzielni Starówka i Spółdzielnia kupiła od nas tą ziemię ogrodową. Ładowaliśmy to na własny samochód kupiony za sto złotych w stanie wojennym. To, co zarobiłem, poszło na budowę parafii. Kościół nie miał fundamentów, a jego boczne ściany stały na piasku. Dwa i pół metra podbijaliśmy te fundamenty. Budowaliśmy razem. Ja koparką, parafianie łopatami, całe dnie. Każda przestrzeń była wtedy na wagę złota i budziła nadzieję. Jak tylko się zaczęły pokazywać pomieszczenia, to już zaczęto się tymi przestrzeniami zajmować. Ludzie byli wygłodzeni spotkań. Podziemie wolnościowe przyszło w ślad za podziemiem wygrzebanym przez koparkę. Komitet Obywatelski przy Lechu Wałęsie ukonstytuował się tu, na Żytniej. A jak poszli na swoje to było miejsce dla bezdomnych. Ale to było znacznie później.

Ludzie, którzy tam przychodzili, organizowali się nie tylko na budowie, organizowali się w domach, w blokach, na osiedlach…

– Zacznijmy od tego, że myśmy nie używali słowa blok – mówiliśmy „dom”. Nie mówiliśmy o „klatkach”. Nie mówiliśmy „dom parafialny” – to był „dom parafian”. Traktowaliśmy to podmiotowo. Oni tu kosztowali relacji. Ten klimat przenosił się do domów. Jak nazwać pewną posługę ludzi, którzy się chętnie garnęli do relacji ze sobą w relacji do Kościoła? Co ja będę terminów szukał, Kościół ma swoje struktury. Jest wikariusz, jest proboszcz, jest biskup. Przedstawiciel danej kondygnacji – parteru, piętra i dalej, to był wikariusz, pieczę nad nimi miał proboszcz. Wszyscy wiedzieli, że ten ma pieczę w poziomie, a ten ma pieczę w pionie. Rejonem domów zajmował się dziekan. Biskupem był pan Ignacy, przewspaniały człowiek. To się przekładało na wiele fajnych rzeczy. To uruchamiało pomysłowość. Zbieraliśmy też pieniądze na budowę kościoła – ale to nie było nigdy najważniejsze.

Właśnie – pieniądze. Nie było ich tam, gdzie były i są w prawie każdej parafii. Choćby śluby, pogrzeby, opłatek.

– Zacznijmy od tego, że myśmy się nie posługiwali pieniądzem. Zamiast niego była wymiana darów miłosierdzia. Najważniejszym znakiem były opłatki. Najprościej jest wziąć pieniądz, wręczyć opłatek i sprawa załatwiona. Myśmy to odczytali po naszemu. Przecież chleb to jest znak jednoczący, trzeba więc usunąć z tego znaku pieniądz. Zaczęliśmy sami piec opłatki. Takie maszyny żeśmy załatwili. Parafianie z kolejnych domów mieli dyżury i piekli. Artyści co roku robili inne obwoluty. Ten opłatek stał się darem. Już 8 grudnia, w adwencie, było poświęcenie opłatków, które były przygotowane dla poszczególnych domów, w tym na poszczególne piętra. Potem, już w poszczególnych domach, zanim było rozdawanie, była modlitwa za tych, którzy w tym domu mieszkają. Modlili się sami mieszkańcy. Stan wojenny, blok wojskowy, a tutaj na korytarzu modlitwa. Po tej modlitwie domowi wikariusze roznosili opłatki. Nad wszystkim czuwał proboszcz domu. Jaką te opłatki wykonały pracę zespalającą ludzi… Ktoś mi potem powiedział, że w windzie się raźniej jeździ, bo ludzie zaczęli ze sobą rozmawiać. Po pasterce wszyscyśmy się dzielili tym opłatkiem. Cały kościół. Jednego, czego unikałem i czego się bałem – to żeby nie uprawiać własnego chciejstwa. Że ja chcę, bo ja tak uważam. We wszystkim uczestniczyli ludzie.

W jaki sposób ksiądz jeszcze uczestniczył w życiu parafian?

– Na wiele sposobów. Zorientowałem się na przykład, że na pogrzeby parafian jeżdżą też mieszkańcy domów, nie tylko rodzina. Głupio mi się zrobiło, że ja nie biorę udziału w tych wydarzeniach i że parafianie są gorliwsi od proboszcza. I jeździłem. W ogóle nieproszony. Nie, że samochód mi podstawiali, sam jeździłem. Najpierw mówiłem, że będę jeździł tylko na cmentarze warszawskie, ale gdzie tam. Poza Warszawę jeździłem. Rektor z cmentarza na Wólce mi mówił – „słuchaj, ty jesteś jedyny, który przyjeżdża na pogrzeby parafian”.

Myśmy się nie posługiwali pieniądzem, pieniądz zawsze dzieli. Zamiast niego była wymiana darów miłosierdzia

A śluby?

– Pieniądz dzieli. Jak im pomóc, żeby było nie moje, nie twoje, ale nasze? Najprostsza rzecz – jak był ślub to tacę dostawali państwo młodzi. Nikt tego specjalnie nie wymyślał, bo jeśli by tak nie było, to by to fałszywie brzmiało.

Była więc przestrzeń materialna, była przestrzeń społeczna… i co z tego wynikło?

– Kiedy się utworzyła przestrzeń fizyczna to najpierw zachłysnęli się nią artyści, którzy w stanie wojennym utworzyli bojkot. Sami porządkowali ten teren. Jeszcze szalunki stały, a oni już działali. Pierwsi byli plastycy. To były bardzo znane postacie. Nie tylko środowisko warszawskie, ale i Kraków. Pierwszy minister kultury Marek Roztworowski tworzył tu spotkania ze sztuką, zatytułowane „Nowe Niebo – Nowa Ziemia”. Wtedy w Warszawie działało już Muzeum Archidiecezjalne i duszpasterstwo artystów. Tamte były jednak bardziej ekskluzywne. Tutaj była awangarda. Pamiętam jak Roztworowski oprowadzał ludzi, nie miał do nich dystansu. Dlatego też, że tu bardzo dużo wnosili parafianie, to oni byli tu gospodarzami, tworzyli tą przestrzeń. Odbywały się u nas koncerty. Gintrowski i Łapiński koncertowali, a obok wisiały obrazy malarzy. Były też wyświetlane filmy. Pożyczaliśmy je z ambasad, a tłumacz i zarazem lektor z mikrofonem tłumaczył na żywo. Ludzie przychodzili, bo to było ich. To się potęgowało. Były też u nas Tygodnie Kultury Chrześcijańskiej. Parafianie zawsze przygotowywali jedzenie. Tam była taka jedna wspólna kuchnia. Byliśmy razem.

Chyba kulminacją życia artystycznego na Żytniej było wystawienie „Wieczernika” Ernesta Brylla w reżyserii Andrzeja Wajdy. To był rok 1985.

– Tak. Przyszli obydwaj, Ernest Bryll i Andrzej Wajda, z prośbą, żeby u nas prezentować „Wieczernik”. Ja się obawiałem. Na przykład między artystami i parafianami w kościele na Przyrynku była sytuacja konfliktowa, iskrzyło. Nie chciałem tego. A Żytnia miała już swój koloryt, który zresztą prymas wyczuł od samego początku. Mówili o mnie w związku z tym żartobliwie, że to jest wojtkologia… Bryll i Wajda przedłożyli projekt, a ja im mówiłem co to jest za miejsce. Chciałem podkreślić rolę parafian. Rozmowa z nimi była dla mnie trudna. To chyba Bryll w pewnym momencie się do mnie zwrócił: „proszę księdza, czy ksiądz wie, z kim ksiądz rozmawia?”. I jeszcze raz ich przedstawił. Nie wprawił mnie tym w zakłopotanie. Kontynuowałem dalej to, co miałem do powiedzenia, bo uważałem, że powinienem im powiedzieć jakiego miejsca tutaj dotykają. I wtedy im powiedziałem, że my tu nie zwykliśmy mówić nikomu „Nie” – ale mówienie „Tak” niesie ze sobą uwarunkowania. Przyjęli to do zrozumienia. Któryś z nich na koniec zdał mi pytanie: „jak to jest, że myśmy byli w iluś miejscach i wszędzie nas zbyto. A tutaj ksiądz daje przyzwolenie”. Ja powiedziałem: „panowie, wyście myśleli, że pójdziecie do najważniejszego a potem zadzwoni telefon i usłyszę «Czarnowski – wykonać»? W kościele tak nie jest. Jeśli coś się dzieje, to ja przynaglam biskupa, a nie on mnie”.

Premiera była w Wielki Piątek, w kwietniu 1985 roku…

– Pamiętam premierę. Niesamowicie zaaranżowali przestrzeń. Wejście oczywiście tylko za zaproszeniami. Na końcu burza oklasków, artyści wychodzą, owacje na stojąco. Kiedy owacje milkną, oni stoją na scenie, ja wychodzę i mam jedno pytanie – kiedy będzie następne przedstawienie? Konsternacja. Oni nie przewidzieli takiej ewentualności. Na scenie jest narada. Pada termin. Potem podchodzi do mnie ktoś i mówi: „no jak mogłeś takie misterium zniszczyć, z tego nimbu odrzeć”. Ja się uśmiechnąłem. Tu trzeba się liczyć z odbiorcą. Nie można tylko prezentować swojego ukontentowania. Więc nie tylko raz grali. Aż mi ich żal było. Dobrzy aktorzy, Janda, Zelnik, Olbrychski, Malajkat, Kolberger, Machalica i inni.

Takie zaangażowanie było dla księdza niebezpieczne. Był ksiądz na tej same liście co ksiądz Jerzy Popiełuszko…

– Znałem księdza Jerzego, brałem udział w spotkaniach, które się odbywały u św. Stanisława Kostki. Ksiądz Bogucki był moim ziomkiem, bo pochodził z moich rodzinnych stron. U nas, na Żytniej, było jednak inaczej niż tam. Ważniejsi byli parafianie. Nie było osobnego duszpasterstwa pracy. To był ten czas, kiedy ciągali człowieka do Urzędu do Spraw Wyznań. Pamiętam taką rozmowę w urzędzie – pytam tego pana, czy pan ma dorosłe dzieci. „A po co to księdzu wiedzieć” – odpowiada. „Bo jak się ma dorosłe dzieci to człowiek wiele by chciał, ale niewiele może. I nie mogę powiedzieć nie – bo mam na Żytniej dorosłe dzieci”. Wojtkologię im tam swoją wykładałem. Ludzie mają swoje prawa. I ja to respektuję. Cegły na grób księdza Popiełuszki zawieźliśmy do św. Stanisława Kostki z parafii z Żytniej.

Rok po wystawieniu Wieczernika i dwa lata po śmierci księdza Jerzego, na Żytniej miało miejsce wydarzenie, które przerosło chyba wszystko, co działo się tam wcześniej. Już nie parafia, nie Warszawa i nie Polska ale Kościół Powszechny… Chodzi o spotkanie ekumeniczne.

– Tak. To był rok, w którym Jan Paweł II zaprosił do Asyżu przedstawicieli religii monoteistycznych na modlitwę o pokój. Równolegle, w tym samym czasie, na Żytniej, odbyła się taka modlitwa. Też z przedstawicielami wyznań religijnych. Ludzie sztuki pomogli zagospodarować kaplice poszczególnych religii. To nie było okazjonalne zaproszenie przedstawicieli religii, ale prawdziwa modlitwa. W Asyżu nie było Dalajlamy, a na Żytniej wtedy był! Przybyli do nas nie tylko chrześcijanie ale i muzułmanie, hinduiści i przedstawiciele wielu innych religii. Ja nie byłem organizatorem tego spotkania. Ludzie to zrobili. Mówiłem zawsze, że jestem zaangażowany w te sprawy tytułem miejsca, a nie tytułem sprawy.

Dwa lata później w budynkach parafialnych odbyło się również już nie lokalne, nie ogólnopolskie, ale międzynarodowe, oficjalne spotkanie zorganizowane przez organizację Wolność i Pokój. Był to przecież jeszcze czas komunizmu…

– Tak. To było pierwsze po wojnie międzynarodowe, wolnościowe spotkanie w Polsce. Pod egidą Wolności i Pokoju. W Krakowie działał tam Rokita, a w Warszawie Czaputowicz. W międzyczasie zostało podpisane pokojowe Porozumienie Helsińskie. Wiedziałem, że to jest stąpanie po cienkiej linie. Nie chciałem więc, żeby to była tylko Żytnia. Było w pobliżu kilka parafii: Karolkowa, Chłodna, Koło. Ugadałem proboszczów, żeby było też i u nich. Dwa czy trzy dni przed rozpoczęciem kongresu, biskup Miziołek wzywa wszystkich tych proboszczów i mówi, że kuria nie wyraża zgody. Oni odwołują, a co ja mam robić… Nic, słowo się rzekło i jedziemy. Nie odbyło by się to, gdybyśmy nie zaczęli dzień wcześniej. Wtedy stacje telewizyjne nadały sygnał w świat. Obstawili nas, nikogo nie wpuszczali, legitymowali. Zawracali też deputowanych z lotniska. Było zimno. Dobrze, że były kominki. To wszystko ubrane kongresowo a tu hula wiatr. No i jest konferencja prasowa. Dziennikarze pytają: „proszę księdza, my wiemy, że jest oficjalny zakaz kurii. Parafie się wycofały a ksiądz? Przecież to jest jawne nieposłuszeństwo”. A co ja mam powiedzieć? Nie byłem przygotowany na to. Mówię, że, dla tamtych parafii to jest nowość, dla nas to jest tradycja, wtedy jadę po Asyżu.

Rozmowa z Brylem i Wajdą była dla mnie trudna. To chyba Bryll w pewnym momencie się do mnie zwrócił: „proszę księdza, czy ksiądz wie, z kim ksiądz rozmawia?”. I jeszcze raz ich przedstawił. Nie wprawił mnie tym w zakłopotanie. Kontynuowałem dalej to, co miałem do powiedzenia

Przemiana 1989 roku w Polsce związana jest nieodłącznie z „Komitetem Obywatelskim przy Lechu Wałęsie”… który zawiązał się w 1988 r. w parafii na Żytniej…

– Tak. Jakiś czas były u nas te spotkania. Jeszcze potem, kiedy był Okrągły Stół, Wałęsa się zatrzymywał na Żytniej u sióstr i jadałem tam z nim kolację. Odwoziłem go też na dworzec. Pamiętam jak on się wtedy ze sobą zmagał, bo nie był w stu procentach przekonany o słuszności drogi.

Proszę księdza, czym jest dla księdza Kościół?

– …Kościół? Kościół to jest społeczność. Taka opromieniona od wewnątrz – bo Pan Bóg inspiruje i tchnie od wewnątrz. To przedziwna społeczność, zatroskana o siebie. To, co ludzi uskrzydla. Nie umiem inaczej na to odpowiedzieć. Chwała Bogu, że człowiek w takiej społeczności może dojrzewać, że Pan Bóg człowieka w taką społeczność wprowadza swoją łaską.

* * *

Po 1989 roku, widząc, że sztuka i niezależna myśl, mają już swoje miejsce w wolnym, polskim świecie, ksiądz Czarnowski zaprosił do przestrzeni parafialnych na Żytnią ludzi ubogich i bezdomnych. W tym czasie, po przemianie ustrojowej, było ich szczególnie wielu. Zaprosił – czyli włączył do wspólnoty parafialnej. Zrobił to chyba jeszcze zanim reaktywowano warszawską Caritas. Grupy parafian w każdą niedzielę kwestowały w kolejnych warszawskich kościołach, a środki z kwest przeznaczano na żywność i ubrania. „Dom parafian” zamienił się na ośrodek dla bezdomnych mężczyzn „Przystań”. Powstał poza tym ośrodek dla bezdomnych kobiet „Malwa”, powstała też łaźnia dla osób ubogich. W to wszystko włączone było charytatywne gospodarstwo rolne w Pieńkach pod Warszawą. Bar „Tylko z darów miłosierdzia” żywił ubogich najpierw z trenu parafii, a potem z całej dzielnicy.

Wesprzyj Więź

Miałem wtedy już około piętnastu lat. Pamiętam, jak na początku lat 90. w barze charytatywnym mieszczącym się kilkaset metrów od nieotynkowanego wciąż kościoła, ksiądz Wojciech Czarnowski święcił menażki z gorącą zupą. Braliśmy te menażki i roznosiliśmy pod wskazane adresy, do samotnych, ubogich, starszych ludzi. Twarz bezradnej, sędziwej kobiety, odbierającej z wdzięcznością menażkę, przedziwnie nakłada mi się w pamięci na twarz księdza Wojciecha, proboszcza z Żytniej, który mówiąc o Bogu zawsze ściszał głos, przymykał oczy, i z uśmiechem podnosił głowę. Miłosierdzie.

Decyzją prymasa Józefa Glempa, ksiądz Wojciech Czarnowski w 1997 roku odszedł z parafii Miłosierdzia Bożego. Jego następca w niedługim czasie otynkował kościół i wystawił w nim dobrze widoczne skarbony. Schronisko dla bezdomnych mężczyzn przejął warszawski Caritas, a dziedziniec parafialny został przedzielony na pół. Kościół został po jednej stronie, a bezdomni po drugiej.

KAI

Podziel się

2
Wiadomość