Zima 2024, nr 4

Zamów

Trwoga samotności Ryszarda Riedla

Ryszard Riedel podczas koncertu w Gdańsku, 20-22 sierpnia 1981 r. Fot. IPN

Chociaż w wywiadach zapewniał, że „życie jest na pewno piękne, a nie tylko nudne i tragiczne”, w swoich tekstach bez przerwy dotykał mroków egzystencji. Nikt w Polsce nie potrafił śpiewać o nich w tak przejmujący sposób.

Po raz pierwszy usłyszałem o zespole Dżem przy okazji premiery „Skazanego na bluesa” Jana Kidawy-Błońskiego – biografii Ryśka Riedla, charyzmatycznego wokalisty grupy. Miałem 14 lat. Dzięki filmowi szybko sięgnąłem do płyt Dżemu. I nic już potem nie było takie samo. Przez następne lata zespół zajmował pierwsze miejsce w moim prywatnym rankingu polskiej muzyki.

Ich droga na muzyczne szczyty była długa i wyboista. Riedel dołączył do zespołu w 1973 roku. Pierwsze lata wspólnego grania to zmiany personalne, poszukiwania własnego brzmienia, niewielkie koncerty, a nawet miesiące bez sceny.

Przełom nastąpił w roku 1980 – Dżem i jego frontman byli bodaj największym odkryciem festiwalu w Jarocinie. Nieco wcześniej odbył się pierwszy telewizyjny występ zespołu – musical Katarzyny Gärtner „Pozłacany warkocz”, zagrany wiosną w Domu Muzyki i Tańca w Zabrzu. Riedel zaśpiewał wówczas przejmujące „Opowiedzcie wiatry”, „Puść mnie matko do powstania” i – niechętnie, po śląsku – piosenkę „Gizd”. Ktokolwiek oglądał telewizyjne nagranie, zwłaszcza wykonanie pierwszej z wymienionych pieśni, nie mógł mieć wątpliwości – narodziła się gwiazda, objawił się genialny wokalista.

Pochłaniała go muzyka. Dosłownie. Nałogowo słuchał płyt Jima Morrisona i Erica Claptona, z polskich wykonawców – Breakoutu i Czesława Niemena (później miał wyrzucić płyty tych ostatnich, by uniknąć kopiowania ich stylu). Obdarzony świetnym słuchem Riedel bez większych trudności śpiewał „po angielsku”, mimo że przecież nigdy nie uczył się języka, a edukację zakończył na siódmej klasie podstawówki.

Do dziś bywa określany ostatnim hipisem polskiej muzyki. Pozostał autsajderem, radykalnie ceniącym sobie wolność. O niej śpiewał, do niej tęsknił, o niej śnił (w moim ulubionym „Śnie o Victorii” pomylił znaczenia słów, zamiast o wolności śpiewał o zwycięstwie, co tylko dodało pieśni tragizmu). Chciał być chyba jak bohater uwielbianych przez siebie antywesternów Sama Peckinpaha – człowiekiem ceniącym sobie swobodę i przyjaźń oraz ustawiającym się w kontrze do szeroko rozumianego nowoczesnego świata (krytykował go choćby w „Obłudzie” i „Małej alei róż”).

Miało to swoje mroczne strony. Potrafił znikać bez słowa z domu na całe dni czy tygodnie, zawalać terminy prób, nagrań czy koncertów. Pod koniec lat siedemdziesiątych uzależnił się od heroiny, która ostatecznie doprowadziła do jego przedwczesnej śmierci. Mimo że apelował do fanów, by nie brali żadnych używek i w swoich tekstach starał się pokazywać narkotyki jako zło, sam nie potrafił wyzwolić się z tragicznej matni. Nawet jeśli podejmował detoks, beznadziejnie przegrywał.

Był doskonałym tekściarzem. Chociaż w wywiadach zapewniał, że „życie jest na pewno piękne, a nie tylko nudne i tragiczne”, a on stara się o tym śpiewać, w swoich tekstach bez przerwy dotykał tragizmu egzystencji. I nikt nie potrafił robić tego w tak przejmujący sposób. Jego najwspanialsze pieśni stały się hymnami pokolenia oraz – co akurat niezbyt fortunne – piosenkami śpiewanymi przy ognisku. Mówię, że to niezbyt fortunne, bo Rydel swoim niepowtarzalnym głosem przejmująco i prawdziwie opowiadał w nich o życiu, w którym „piękne są tylko chwile”; o strasznej trwodze samotności; o śmierci, która przychodzi „przez zamknięte drzwi” i zaprasza do swojego tańca; o czasach, które już nie powrócą; o tym wreszcie, że „zawsze warto być człowiekiem, choć tak łatwo zejść na psy”. Trudno – nie tylko wokalnie – nucić takie perły w otoczeniu kiełbasek i piwa.

Wesprzyj Więź

„Uczyń bym był z kamienia, bym z kamienia był / i pozwól mi spróbować jeszcze raz” – śpiewał w „Modlitwie III”. Jego prośba nie została jednak wysłuchana. Miał nadzieję, że pewnego dnia ze swoim bluesem popłynie „w dół rzeki” i opowie „jak tu w tej malutkiej dziurze / ciężko wszystkim nam”.

Jego łódź odbiła od brzegu 30 lipca 1994 roku, dokładnie 25 lat temu. Tego dnia w Chorzowie „pękło niebo”. A polska muzyka stała się znacznie uboższa.

Przeczytaj też: Sen się skończył

Podziel się

4
1
Wiadomość