Dzieło Gombrowicza wyrasta z jego życia, a równocześnie do tego stopnia stanowi kreację biografii, że przysłania sobą to, czego pisarz rzeczywiście doświadczył.
Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź” nr 1/2018.
„Nie ma ucieczki przed gębą, jak tylko w inną gębę”. Ta bodaj najsłynniejsza Gombrowiczowska fraza (pośród bardzo wielu słynnych fraz Gombrowicza) opisuje to, co się przytrafia nam wszystkim, przytrafiało się też samemu autorowi „Ferdydurke”. Nieustannie uciekamy przed okiem innego po to tylko, by złapało nas kolejne oko, ujrzało nas, zdefiniowało, unieruchomiło jak muchę w bursztynie. Ba, uciekamy przed własnym okiem, tworzymy swój wizerunek na użytek obserwatorów i na własny użytek, po czym zmykamy, ale zaraz znów nas w lustrze łapie oko, które nam robi nową gębę. Nasza gęba to wykrzywiona maska, tekst do przeczytania, a zarazem tekst, który nas zasłania i który jest nami. Bo może poza tekstem nas nie ma…
Witold Gombrowicz to taki autor, który zarazem jest tekstem. Nie ma w tym paradoksu. Dzieło Gombrowicza wyrasta z jego życia, a równocześnie do tego stopnia stanowi kreację biografii, że przysłania sobą to, czego pisarz rzeczywiście doświadczył. Łatwo wpaść w podwójną pułapkę. Albo (lub zarazem) czytać utwory jako komentarze do życia, albo (lub zarazem) traktować życie Gombrowicza jako takie, które po prostu zostało zapisane w książkach, a więc znane, poznane, opowiedziane i pozbawione tajemnic. Obie pułapki powodują, że lektura może zostać dramatycznie spłaszczona, a równocześnie Gombrowicz przestaje się liczyć jako pisarz, a staje się bohaterem bardziej czy mniej skandalicznej literackiej biografii. Przy czym to nie tylko możliwość. W te pułapki czytelnicy wpadali od lektury „Pamiętnika z okresu dojrzewania” po lekturę „Kronosa”. Najwyraźniej było to widoczne przy okazji recepcji „Trans-Atlantyku”, gdzie narrator noszący nazwisko Witold Gombrowicz i pod wieloma względami podobny do rzeczywistego Witolda Gombrowicza został przez wielu (może większość) czytelników utożsamiony z człowiekiem Witoldem Gombrowiczem. W efekcie powieść, wielowymiarowa i domagająca się wnikliwej interpretacji, była odczytywana jako bezwstydne obnażenie się, zapis tego, co pisarz naprawdę przeżył w pierwszych tygodniach pobytu w Argentynie, a czego w żadnym razie nie powinno się upubliczniać. Dzieło stało się przyczynkiem do relacji z życia, a życie zostało utożsamione z tym, co w dziele napisane. Realny Witold Gombrowicz przez autora został zamieniony w postać literacką, czytelnicy postrzegli go jako tekst tożsamy z osobą.
Czy da się czytać Gombrowicza bez wiedzy o jego życiu? Z pewnością się da. Nawet więcej – taka lektura może być głębsza i pełniejsza niż ta poparta wiedzą biograficzną. Równocześnie jednak sam pisarz nieustannie nas, czytelników, w swoje życie wciąga. Owszem, wielokrotnie są to fałszywe tropy, zmyślna gra z nami, ale – jednak. Bywa tak jak w „Kronosie”, gdzie zawarty z nami przez autora „pakt autobiograficzny” zakłada jego prawdomówność lub przynajmniej na tyle dużą dozę szczerości, że przedstawione tam fakty przyjmujemy za wiarygodne. Ciekawe były dyskusje po publikacji tej książki, bo wielu krytyków deklarowało, iż „Kronos” zweryfikował ich postrzeganie Gombrowicza, zwłaszcza to wynikające z lektury „Dzienników”. Problem polega na tym, że nawet jeśli w „Kronosie” mamy do czynienia z większą liczbą zapisów dotyczących faktów, mniej tam autokreacji (co skądinąd wcale nie jest pewne), to przecież nie te banalne i codzienne zdarzenia stanowią istotę tego, czym pisarz żył. „Dzienniki”, choć mocno literackie, choć przedstawione w nich przeżycia i refleksje zmienione są w opowieść, to przecież ujawniają ważną, właściwie najważniejszą prawdę o pisarzu, bo o tym, co w istocie zaprząta jego myśli.
Gombrowicz wciąga czytelnika w grę między autentyzmem a kreacją. Toczy się ona na kilku poziomach, na każdym można dostrzec weryfikację obrazu osoby autora z pozostałych poziomów. Niekiedy utwory (jak dramaty i opowiadania) w całości oparte są na fikcji, choć przecież i w nich można znaleźć odniesienia do osobistych doświadczeń pisarza, nie jest to jednak od razu widoczne, więc lektura zupełnie może pomijać aspekt autobiograficzny. Wszakże utwory z pozostałych poziomów, gdzie sam pisarz wyraźnie się ujawnia i kreuje, prowokują do czytania właśnie tych jakoby lub naprawdę czysto fikcjonalnych tekstów w kluczu biograficznym. Zwłaszcza „Pamiętnik z okresu dojrzewania” odbierany jest właśnie jako dokument dojrzewającego młodzieńca, co skądinąd irytowało samego autora, który długo przez krytykę postrzegany był jako niesforne chłopię.
Czy da się czytać Gombrowicza bez wiedzy o jego życiu? Z pewnością się da. Nawet więcej – taka lektura może być głębsza i pełniejsza niż ta poparta wiedzą biograficzną
Kiedy indziej fikcja jest jednak poddawana znacznie poważniejszej próbie. Na przykład w „Pornografii”, powieści wypełnionej najczystszej wody fikcją, narratorem jest nie kto inny, tylko Witold Gombrowicz, nie ma tu jednak nawet poszlak na podobieństwo do prawdy, bo samego pisarza w Polsce w czasie okupacji (gdy toczy się akcja) nie było. W „Trans-Atlantyku” i „Kosmosie” można dostrzec podobieństwo do autentycznych zdarzeń, co – jak wspomniałem wyżej – rodziło poważne nieporozumienia, tam nie tylko Witold jest narratorem, ale ma wiele cech prawdziwego Gombrowicza. Opisane zdarzenia możemy weryfikować z perspektywy „Dzienników” i „Kronosa”, jakkolwiek same powieści przez swoją budowę każą się mieć na baczności, tyle w nich literackości.
Najłatwiej dać się jednak zwieść „Dziennikom”, a w jeszcze większym stopniu „Kronosowi”. Wydaje się, że „Kronos” ze swoją szczerością i brakiem uporządkowania literackiego stoi na szczycie prawdy, do którego należy żmudnie dążyć przez turnie fikcji. A jednak i tam widać pracę pisarza, wybiórczość faktów i w gruncie rzeczy autokreację z pogranicza ekshibicjonizmu i masochizmu. To dopełnienie „Dzienników”, powieści, dramatów, opowiadań, ale nie świadectwo, za pomocą którego można by oceniać ich prawdomówność. Szczery „Kronos” zawiera w sobie fikcjonalną kreację alternatywnego (wobec kreowanego w innych dziełach) Gombrowicza, a fikcjonalne dramaty zawierają ślady własnego doświadczenia pisarza. W istocie zatem nie tyle wspinamy się wzwyż, ile krążymy w koło. Fikcja ma odsłaniać prawdę, prawda wikła się w fikcję. Granice nie są ścisłe i nie mogą takie być.
Tyle o tym piszę, bo stoimy wobec możliwości (a może pokusy) nowej lektury Gombrowicza w aspekcie biograficznym. Ukazała się wielka, dwutomowa, imponująca rozmachem i właściwie pierwsza tak poważna (bo oparta na bogatej dokumentacji, nie tylko na plotkach, choć przecież i te bywają istotnym źródłem informacji) książka o życiu autora „Ślubu”: „Gombrowicz. Ja, geniusz” Klementyny Suchanow. To zadziwiające, bo wydawało nam się, że o autorze „Ferdydurke” wiemy wystarczająco wiele: cóż zatem nowego możemy się dowiedzieć po „Kronosie” i po dziesiątkach rozpraw naukowych… Tymczasem ta książka dużo dopowiada. Czy zmienia lekturę Gombrowicza? Może nie dokonuje przełomu, ale sporo wyjaśnia i w nowym świetle stawia czytane przez nas dzieła.
Od razu nasuwa się jednak fundamentalne pytanie. Biografia pisarza w większym stopniu służy odczytaniu jego dzieła czy poznaniu człowieka? Wydaje się, że jest to dylemat pozorny. Poznajemy pisarza-człowieka, bo znamy go jako twórcę. To książki każą nam poszukiwać wiedzy o nim, one zadają nam pytania o niego samego. Nie można zatem oddzielić autora od jego dzieł. Równocześnie jednak biografia z natury powinna obejmować więcej, możliwie wiele aspektów życia. Teksty stworzone przez pisarza stają się tylko pretekstami dla poznania człowieka. Ale w istocie w biografii dzieje się więcej, coś bardzo niepokojącego, choć nieuniknionego – człowiek staje się tekstem jeszcze bardziej niż w swoich dziełach.
Można biografię Gombrowicza czytać jako opis ciągłej ucieczki przed kolejnymi gębami, by wpadać w nowe gęby. To stwierdzenie nie jest wyrazem sarkazmu, to konstatacja. Można powiedzieć więcej – każda biografia oznacza żmudną pracę nad robieniem gęby bohaterowi. Bo, owszem, rekonstruujemy prawdę, ale ze skrzętnie zebranych faktów tworzy się wizerunek, który zawsze jest kreacją, żywa kiedyś osoba staje się postacią literacką, coś zostaje wyeksponowane, coś pominięte, o czymś po prostu nie wiemy. W przypadku Gombrowicza ta ogólna zasada jest szczególnie zauważalna, bo on sam kazał nam nie wierzyć w to, co o nim i o innych się myśli, mówi, pisze. Lub – ujmijmy to słabiej – zachowywać niepozbywalną nieufność.
Gombrowicz źle się czuł w gębie panicza, ale jeszcze gorzej się czuł w gębie Polaka
Stworzoną przez Klementynę Suchanow biografię Gombrowicza czytałem z zajęciem, jak powieść. Wiele się dowiedziałem, choć w większym stopniu uporządkowałem moją wiedzę o pisarzu, niż ją wzbogaciłem. Najważniejsze w lekturze było jednak coś innego – obcowanie z wielką, ale strasznie irytującą osobowością. Osobowością, która mnie, czytelnikowi, każe zadawać pytania o „siebie”: siebie – Gombrowicza i siebie czytelnika. Cały czas trzeba weryfikować to, co się myśli o pisarzu. No bo wciąż możemy być przez niego wciągani w pułapki ujednoznacznień, gotowych odpowiedzi i robionych sobie przez samego autora gąb. Zarazem jednak powinniśmy się bacznie przyglądać nam, czytającym, bo łatwo dać sobie zrobić gębę naiwnego czytelnika lub wciągniętego w grę, ale zadufanego i przemądrzałego interpretatora, który tak Gombrowiczem nasiąkł, że na nic nie da się nabrać. Warto zatem obserwować samego siebie – jaka jest moja gęba, którą moją gębę pisarz ośmiesza, jak mnie demaskuje (czyli zdziera mi z gęby maskę po to, by ujawnić gębę, której nic chciałbym ujawniać i której się wstydzę lub której nawet się boję)?
Straszna, a przez to wspaniała jest lektura Gombrowicza. Lektura pisarza, ale i osoby, która mogła o sobie powiedzieć: „ja, geniusz”, przyprawiając w ten sposób sobie samemu jedną z możliwych gąb.
Autorka biografii słusznie zaczyna od genealogii, bardzo sumiennie zrekonstruowanej. Poznajemy zatem rodowód „jaśnie panicza”. Litewski, ale i z Kongresówki, szlachecki, ziemiański, ale i mieszczański, burżuazyjny. Gombrowicz swoim pochodzeniem łączył różne tradycje, wszystkie jednak z tak zwanych górnych warstw społecznych. To pierwsza, pańska, gęba. Przyciasna, niewygodna. Chciało się od niej uciec, stąd fascynacja tym, co niskie i pospolite, a niechęć do klasowej formy. Zarazem jakże ona była przydatna, dobrze było być dobrze sytuowanym i pozbawionym trosk, jak przeżyć, zwłaszcza że ironia losu sprawiła, iż „jaśnie panicz”, wyzwolony ze społecznych form, w Argentynie miał doświadczyć niedostatku i miał się jednak martwić o każdy następny dzień.
Źle się czuł w gębie panicza, ale jeszcze gorzej się czuł w gębie Polaka. Gdy bywał w kawiarniach w Warszawie, mógł na tę gębę narzekać, że zbyt ciasna, mogła go uwierać podczas podróży do Paryża, a jeszcze bardziej w Argentynie, ale właśnie na obczyźnie ta gęba szczególnie mocno przylegała do ciała. Czy może raczej – szczególnie tam odczuwał jej uwieranie. Mamy tego świadectwa w dziełach, zwłaszcza oczywiście w Trans-Atlantyku. Suchanow, nawet gdyby tego nie chciała, w swojej opowieści nieustannie musi wracać do polskiego kompleksu Gombrowicza. Od jego zmagania się z Ojczyzną, którą chciał w sobie symbolicznie zabić jak ojca; przez zmaganie z językiem polskim, w którym jako jedynym mógł wyrazić to, co chciał powiedzieć, a którego granicę za każdą cenę chciał przekroczyć, więc pilnował tłumaczeń swoich utworów, sam włączał się we współpracę nad nimi; po niemożność odcięcia się od Polaków, na dobre i na złe, w przyjaźniach i konfliktach, jak w Bractwie Kawalerów Ostrogi. Od polskiej gęby nie dało się uciec, bo żadna inna tak dokładnie nie była dopasowana.
Wykrzywiona gęba poszukiwacza zaspokojeń erotycznych? Nałożona świadomie i mocno eksponowana. Nie ma powodu nie wierzyć w wiarygodność rejestru przeżyć seksualnych zamieszczonego w „Kronosie”, jednak tak mocne i skrupulatne wyeksponowanie tego aspektu własnego życia wiele mówi o pisarzu. Gęba erotyczna jest gębą cielesną, fizjologiczną. Zresztą przecież w tymże „Kronosie” czytamy o dolegliwościach ciała, chorobach, cierpieniach, a nawet o powszedniej fizjologii. To nie tylko pedanteria w drobiazgowych zapiskach, nie tylko swoisty ekshibicjonizm, ale i prowokacja. Jestem ciałem i przed ciałem nie ucieknę. Autorka biografii ten aspekt doświadczeń swojego bohatera przejmuje wprost z jego zapisków, może nawet cokolwiek nazbyt mu zawierzając, nie co do samych faktów, których nie sposób zweryfikować, ile w nadawaniu im wagi zgodnie z grą narzuconą przez pisarza.
Stworzoną przez Klementynę Suchanow biografię Gombrowicza czytałem z zajęciem, jak powieść. Wiele się dowiedziałem, choć w większym stopniu uporządkowałem moją wiedzę o pisarzu, niż ją wzbogaciłem
Do tej cielesnej gęby ściśle przylega gęba egocentryka. „Poniedziałek – ja, wtorek – ja, środa – ja…” „Ja” to nie tylko poczucie tożsamości, osobności, jedyności, to nie tylko jaźń, to przede wszystkim kreacja siebie. Sam sobie zrobiłem gębę tego, kto jest bez reszty skupiony na sobie samym i tylko sobą jest zainteresowany. „Ja” w tej sytuacji to rola, opozycja wobec wszystkich „nie-ja”, paradoksalna nieautentyczność, gra.
Katalog Gombrowiczowych gąb można by rozbudowywać. Najważniejsza jednak jest zaznaczona w tytule biografii gęba geniusza, pisarza, który wyrasta ponad innych, który ma do powiedzenia coś szczególnie ważnego, a który – jak to geniusz – nie jest rozpoznany, musi zabiegać o czytelników, o sławę, ale też o pieniądze, na które genialne pisarstwo powinno się wymienić. To jest gęba wybrana i przybrana. Pisarz sam siebie tak nazwał, wykreował i taką rolę sobie wyznaczył. Kazał nam uwierzyć, że w istocie to jest jego najprawdziwsze „ja”. Nawet nie ciało, ale właśnie geniusz. Czy inaczej: geniusz uwięziony w ciele. Albo jeszcze inaczej: geniusz posiadający ciało, czerpiący z niego hedonistyczną przyjemność, a kiedy indziej cierpiący z jego powodu, ale wyrastający ponad nie. Lub jeszcze inaczej: geniusz ciałem demaskujący, obnażający, poniżający swoją genialność. Geniusz czyniący z ciała materię opisu i analizy. Znajdujący w ciele namacalną, dotykalną i dotkliwą autentyczność, a równocześnie przez swój pisarski geniusz nadający jej walor literackości i sztuczności, a więc… nieprawdy. Bo przecież prawdziwy jest tylko geniusz, ciało jest ledwie pisarską kreacją.
Żadna z gąb nie jest prawdziwsza od innych. I to chyba w Gombrowiczu musi najbardziej fascynować. Jawi się jako ktoś zadufany w sobie, a zarazem niepewny siebie, zimny emocjonalnie, a równocześnie przywiązany do bliskich i potrafiący kochać, ośmieszający polskość i w polskości bez reszty zanurzony, genialny i małostkowy. Pewnie każdy człowiek jest splotem sprzeczności, u jednych one są bardziej widoczne, u innych ukryte. Biograf tworzy jakiś unieruchomiony obraz, nieuchronnie robi bohaterowi gębę. W przypadku Gombrowicza sprawa jest z dwóch powodów szczególnie ciekawa. Po pierwsze jako osobowość on był szczególnie wieloraki i tę migotliwość osoby świetnie autorka jego biografii wyeksponowała. Po drugie jednak właśnie z uwagi na jego własną filozofię człowieka mnogość kreacji i autokreacji jest nad wyraz jaskrawo widoczna. Gombrowicz-człowiek ujrzany przez pryzmat Gombrowicza-dzieła jawi się jako naoczny przykład i dowód, że metoda Gombrowicza-pisarza się sprawdza. Próbujemy dojrzeć człowieka, widzimy gęby, dostrzegamy grę form, uwikłanie w formy. Osoba zamienia się w tekst i wtedy jest już głównie tekstem.
Czy biografia Gombrowicza pomaga w czytaniu Gombrowicza? Przyznam, że mnie do lektury „Ferdydurke”, „Ślubu” czy „Kosmosu” nie jest bezwzględnie potrzebna. Pewne inspiracje, owszem, się wyjaśniają, ale niewiele one wnoszą. To paradoks, bo dzieło tak zanurzone w życiu autora, właściwie tego życia nie potrzebuje. Na odwrót – biografia pokazała coś innego, jak bardzo życie potrzebuje dzieła, to znaczy, jak bardzo ono jest naznaczone przez to, co napisane, i jak bardzo było literackie. Choć może jest jeszcze inaczej, może czytamy biografię poprzez dzieło, bo tak jesteśmy nim przejęci, że inaczej nie potrafimy.
Jak wyżej wspomniałem, książkę Klementyny Suchanow czytałem z dużym przejęciem. Mam jednak do niej dwie poważne uwagi. Jedna ma bardziej zasadniczy charakter. Narracja zdecydowanie słabnie tam, gdzie autorka przechodzi od rekonstruowania życia pisarza do interpretowania jego dzieła. Oczywiście książka biograficzna ma swoje ograniczenia i trudno w niej zgłębiać zawiłości tekstów, jednak pojawia się pokusa, a tutaj jest ona bardzo widoczna, do nazbyt ochoczego stosowania klucza biograficznego w lekturze. To niestety powoduje, że wieloznaczność i wielowymiarowość utworów Gombrowicza podlega dużemu spłaszczeniu. Najważniejszym, i rzeczywiście wielowymiarowym, tekstem pozostaje sam pisarz, to, co napisał, wydaje się tu tylko przypisem do biografii.
Drugi zarzut dotyczy redakcji książki. Tutaj właściwie można mówić o swego rodzaju kuriozum, gdyż konsekwentnie mowa niezależna (najczęściej cytat z pisarza) wprowadzana jest jak mowa zależna (na przykład zapowiedziana przez spójnik „że”, ale nie tylko), co powoduje dziwaczny, a momentami komiczny efekt, jakby autorka książki dosłownie utożsamiała się ze swoim bohaterem. Oto przykłady. „W «Testamencie» Gombrowicz napisze [to relacja autorki – KB], że [podkr. KB] «następnego dnia po naszym [Gombrowicza i Straszewicza – KB] wylądowaniu świat został spiorunowany telegramami z Moskwy i Berlina, obwieszczającymi niemiecko-rosyjski pakt o nieagresji» (od przybycia statku do podpisania paktu minęły w rzeczywistości trzy dni)” (t. 1, s. 384). Sposób przytoczenia cytatu sugeruje rzecz absurdalną, że… autorka biografii wespół ze swoim bohaterem wylądowała w Argentynie w 1939 roku. Inny przykład: [Gombrowicz – KB] „o 19.00 kończy pracę i idzie – między 20.00 a 21.00 – na kolację. A «[…] Nowiński wykazuje mi [podkr. KB] nadal wiele delikatności i zrozumienia […]»” (t.2, s. 63). Autorce? Nie, cytowanemu pisarzowi. Takie szkolne potknięcia wypełniają książkę. Wystarczyłby dobrze zaostrzony ołówek sprawnego redaktora, by ich uniknąć.
To jednak przypadłości. Istotniejsze jest to, że spróbowaliśmy przeczytać tekst pod tytułem Witold Gombrowicz. Zobaczyliśmy gęby człowieka Gombrowicza, przed którymi uciekał tylko w inne gęby, a wszystkie składały się właśnie na ów tekst, przedmiot lektury. Gombrowicz wciąż na nowo do przeczytania – Gombrowicz pisarz i Gombrowicz człowiek.
Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź” nr 1/2018.
W komentarzu przekleję następujący punkt widzenia (http://niniwa22.cba.pl/index-kultura.htm):
Nieodgadnioną wciąż zagadką jest kwestia, co WG robił przez pierwsze lata w Argentynie, z czego żył? Podobno głodował… Kilka lat później dostał posadę w banku, jeszcze później nabył maszynę do wyrobu plastikowych duperelków – wytwarzał figurki Jezusa i Maryji, i z tego żył. Ale jak żył w Argentynie zaraz po 1939?
Odpowiedź daje nam książka Reinaldo Arenasa „Zanim zapadnie noc. Autobiografia” wydana w Polsce w 2004. W polskiej wersji książki czytamy, iż dwaj emigranci Virgilio i Witold: zostali przyjaciółmi i kompanami w podrywie i przygodach erotycznych.
Na tym kończą się, w polskim wydaniu aluzje w kwestii erotycznych przygód Gombrowicza w Argentynie. W wydaniu angielskim książki Arenasa jednak czytamy: [tu w odpowiedzi na apel Autora ocenzuruję przeklejany tekst].
Najbardziej znanym w kulturze polskiej przykładem cenzurowania relacji i dokumentów jest działalność syna wielkiego Adama – Władysława Mickiewicza. Wyśmiewane przez Boya brązownictwo dotyczyło jednak Wieszcza, architekta narodowej arki. Aż tu nagle, po ponad 100 latach podobne cenzorskie zabiegi zastosowano wobec pisarza ciężko pracującego całe życie by ową arkę zdekonstruować. Wieszcz czy anty-Wieszcz, każdy Wielki staje się w Polsce Mistrzem Wielkim Polskim Geniuszem Gombrowiczem Głośnym z „Transatlantyku”, którym można się pochwalić całemu światu. Casus biografii Kapuścińskiego pióra Artura Domosławskiego, która została zaatakowana przez przedstawicieli pokolenia gombrowiczowskiego, ludzi wychowanych na książkach WG dowodzi, że reguły rządzące polską mentalnością pozostają równie archaiczne jak w wieku XIX.
Trzeba wskazać palcem – za ocenzurowanie drastycznego akapitu z książki Arenasa odpowiada tłumaczka Urszula Kropiwiec i wydawnictwo Świat Literacki. Ciekawe jednak, co by było, gdyby i tłumaczka i wydawnictwo zaryzykowało publikację drastycznego fragmentu? Zapewne odbyłby się zwykły seans potępienia, może nawet sam […] rozkwiczałby się moralnie: nikczemny atak, haniebna podłość, łajdacka nikczemność, obyczajowa dzika lustracja w wykonaniu ludzi małych itd. itp.
Nie ma chyba drugiego kraju, gdzie istniałaby taka przepaść między tym co publiczne a tym co prywatne.
Koniec cytaty. I tylko zapytam. Klementynie Suchanow musiała być znana książka Arenasa, bo inaczej trudno byłoby ją zaliczyć do poważnych gombrowiczolożek. I co, wybrała w jego biografii przemilczenie czy, co byłoby przynajmniej uczciwe, dała odpór?
Odpuszczając „przygody” erotyczne Gombrowicza w Argentynie, od jednej złośliwości się nie powstrzymam. Od utrzymywania się z produkcji dewocjonaliów dla ludu, czyli umacnianiu wartości, których w swojej twórczości nie szanował. Może nie wszystko, ale coś nam to mówi o człowieku. Zupełnie jak Soros – gigantycznymi spekulacjami walutowymi wypchnął brytyjskiego funta z przedsionka euro jakim był mechanizm ERM, co zmusiło rząd brytyjski do upokarzającej dewaluacji i było największym chyba impulsem antyeuropejskim na Wyspach (Brexit przeszedł niewielką większością), by ułamek z zarobionej fortuny przeznaczyć na walkę z antyeuropejskimi poglądami tych, których w emocje antyeuropejskie wepchnął (niech Fundacja Batorego i Agora, której akcje Soros nabył wiedzą, dzięki jakim pieniądzom żyją).