Dla wielu spotkanie z księdzem Korniłowiczem było także spotkaniem z Bogiem: bądź odnajdywanym po latach młodzieńczej obojętności, bądź odkrywanym po raz pierwszy.
Tekst ukazał się w miesięczniku „Więź” nr 9/1971.
Nazywano go za życia Ojcem, tak mówią o nim dzisiaj, w 25 lat po śmierci. Ów powszechny sposób nazywania tego diecezjalnego księdza utrwaliła tablica nagrobna na cmentarzu Zakładu dla Niewidomych w Laskach: ksiądz Władysław Korniłowicz, nasz Ojciec… W przypadku tego księdza – nie było i nie ma w tym określeniu niczego z paternalistycznego schematu. Nierzadko ludzie wtedy i dziś jak najdalsi od atmosfery zakrystii i klerykalnej adoracji mówią o nim po prostu: Ojciec. Mówią nie tylko z szacunkiem, ale przede wszystkim – z miłością.
Ale nazwa ta nie jest tutaj tylko synonimiczną formą tradycyjnego „ksiądz”, nie określa też ona jedynie stosunku bardzo wielu ludzi do księdza Korniłowicza; jest w niej spora część odpowiedzi na pytanie o „jak” jego duszpasterskiej pracy wśród inteligencji. Pracy, której podjął się z własnego wyboru już w początkach swojego kapłaństwa: nie przez snobizm, nowinkarskie zafascynowanie odrodzeniem katolickim we Francji czy z chęci zaborczego ujarzmiania tych wiecznie kłopotliwych inteligentów, „którzy dopiero po kropce stawiają i”. Po prostu widział w tej pracy drogę najbardziej skutecznego realizowania swojego kapłańskiego powołania. „Kiedyś zapytałem go – wspomina jeden z jego wychowanków – dlaczego zajmuje się i rozmawia przeważnie z inteligencją, a mniej z prostymi, zwykłymi ludźmi? Odpowiedział mi: Dziecko kochane, chciałbym zajmować się i rozmawiać z nimi, ale nie umiem…”.
Kompetencje dawało mu poza kulturą środowiskową wyniesioną z domu znanego psychiatry warszawskiego, dr Edwarda Korniłowicza, i wyraźną w całej rodzinie Komiłowiczów potrzebą roboty społecznej – doskonałe przygotowanie filozoficzno-teologiczne zdobyte w czasie studiów w dominikańskim uniwersytecie we Fryburgu, a także dobra znajomość współczesnego mu pokolenia inteligencji, z której wyszedł i z którą nigdy nie zerwał.
Jednak nie sama wyjątkowa kultura umysłowa księdza zadecydowała niewątpliwie o niezwykłych wynikach jego działalności duszpasterskiej, ale chyba w dużym stopniu sąsiadowanie w jednym człowieku nieprzeciętnych walorów umysłu z nieprzeciętną kulturą serca – z przyrodzoną miłością ludzi zaczerpniętą z atmosfery wychowania domowego i z biegiem lat coraz silniej zakorzenioną w Bogu. To bezinteresowne otwarcie dla ludzi uderzać musiało już w czasie studiów przyrodniczych przyszłego księdza w Zurychu, odbywanych na życzenie ojca, który wcześniej sprzeciwił się seminaryjnym zamiarom syna.
Bolesław Drobner, który zaprzyjaźnił się tam z Władysławem Korniłowiczem, już po śmierci księdza powiedział, że znalazł w nim „najszlachetniejszego idealistę, który działał tylko dla dobra ludzi”. Inny przyjaciel księdza z Zurychu, prof. Jan Czekanowski, po latach wspominał, że kiedy jeden z młodszych kolegów, protestant-purytanin „późniejszy znakomity profesor anatomii (…) chciał wyświęcić z kolonii polskiej niewłaściwie się sprawującą koleżankę, Władek przeciwstawił się temu energicznie. Później od tegoż (…) słyszałem, że należała do nawróconych przez niego”.
Ten pozornie drobny epizodzik sprzed księżowskiej epoki w życiu Władysława Korniłowicza był znamienny dla całego jego późniejszego kapłańskiego postępowania. O jego duszpasterskich spotkaniach z ludźmi, choć zawsze dawała w nich o sobie znać szczególna gorliwość apostolska – Liebert w swojej „Romantyczności” napisał o nim: „Słup w sutannie żywego ognia!” – można by powiedzieć, że były to przede wszystkim spotkania człowieka z człowiekiem. Albo ściślej: księdza, u którego profesjonalne zainteresowanie sprawami ducha nie przytępiało bynajmniej naturalnych, zwyczajnie ludzkich odruchów solidarności, współprzeżywania, otwartości, który zdawał się być najpierw człowiekiem, a dopiero potem – kapłanem. I to nie tylko w zakresie dostrzeganych i przeżywanych ludzkich spraw, ale także w sposobie reagowania na nie. Reagowania po ludzku, samym sobą, a nie wygodnym uciekaniem w krainę wielkich słów, tylko słów.
Nierzadko ludzie jak najdalsi od atmosfery zakrystii i klerykalnej adoracji mówili o nim po prostu: Ojciec. Mówili nie tylko z szacunkiem, ale przede wszystkim – z miłością
Te pytania pozostać muszą bez odpowiedzi: w jakim stopniu jego pasja kapłańska wynikała także z tego, że udało mu się pozostać do końca pełnym, niewyalienowanym ze „świata” człowiekiem, ile zaś jego naturalne bycie w świecie czerpało z własnej, autentycznie przeżywanej wiary i kapłańskiego powołania?
I jako człowiek, i jako kapłan daleki był od jakiejś jednostronności. To może w szczególny sposób znamionowało jego samego i prowadzoną przezeń działalność duszpasterską. Kiedy się słucha i czyta o księdzu Korniłowiczu, w czasie lektury pozostawionych przez niego tekstów konferencji, kazań i listów, uderza niezwykłość harmonijnego połączenia silnego zaangażowania ad intra z równie wyraźną aktywnością ad extra. To połączenie dawało o sobie znać w całym jego duszpasterstwie: w liturgii, w konfesjonale, w najróżniejszych formach pracy z inteligencją.
Był człowiekiem modlitwy; brewiarz i liturgia nadawały rytm jego dniom. Jednocześnie wciąż, już od pierwszych lat duszpasterzowania, potrzeba coraz szerszej pracy apostolskiej kazała mu wychodzić poza ramy wszelkich oficjalnych funkcji księżowskich. Można powiedzieć, że właśnie to wszystko w robocie kapłańskiej księdza Korniłowicza, co dokonywało się poza wszelkimi urzędowymi funkcjami i stanowiło wynik własnego wyboru tej dynamicznej osobowości – świadczy przede wszystkim o jego prekursorstwie i miejscu w dziejach polskiego XX-wiecznego katolicyzmu.
Cóż, po soborowej eksplozji i nobilitacji wartości powstałych niejako ma peryferiach instytucji i oficjalnych struktur, przypadek księdza Korniłowicza nie zaskakuje nas dzisiaj bynajmniej. Wtedy – zaskakiwał i to nierzadko, o czym świadczy chociażby zanotowane wspomnienie pewnego znanego dzisiaj księdza: „Jeden z księży prałatów warszawskich cytował mi niedawno, w formie przestrogi, zdanie drugiego dostojnika kurialnego o ks. Korniłowiczu, swoim koledze: Władeczku, kiedyż ty się weźmiesz wreszcie do prawdziwej pracy? Ojciec miał się na to żachnąć: Jak to, czyż ja nic nie robię? I komentarz mego interlokutora: Bo widzisz, jaką wartość może mieć dla chwały Bożej praca, jeśli nie jest wyznaczona przez kurię!?”.
Pisano w ostatnich latach sporo o podjętej przez księdza Korniłowicza odnowie liturgicznej, o przenoszeniu na polski grunt żywego wtedy na Zachodzie zainteresowania tomizmem w interpretacji maritainowskiej, o najpoważniejszym u nas w dwudziestoleciu periodyku katolickim, jakim był kwartalnik „Verbum”, o udziale księdza w rozwoju dzieła Matki Czackiej – Zakładu dla Niewidomych w Laskach, o „Kółku”.
Warto dzisiaj, w kilka lat po Soborze, powiedzieć coś o sposobach pracy księdza Korniłowicza wśród inteligencji. Bo tutaj, wydaje się, wyprzedził on najbardziej Sobór i dzisiejsze formy tworzenia się i rozwijania elit.
Wiadomo, że głośne „Kółko” nie było bynajmniej jedynym środowiskiem katolickiej inteligencji tamtego okresu. Tworzenie elit było wszak ogólnym hasłem inspirowanym głównie przez wpływy katolicyzmu francuskiego. Różniło się ono jednak od innych ośrodków w sposób zasadniczy – właśnie formami pracy.
Najpierw o roli samego księdza Korniłowicza: nie był on kierownikiem „Kółka”, raczej jego inspiratorem i duchowym opiekunem. Wyrażało się to i w sposobie udziału księdza w spotkaniach kółkowych, i w meritum zainteresowań tego środowiska. Nierzadko udział ten ograniczał się do podsumowania dyskusji i podsunięcia rozwiązań opartych na głębokiej wiedzy filozoficznej i teologicznej. Nade wszystko zaś – nie zmniejszał on swoim autorytetem samodzielności działania i poszukiwań uczestników spotkań. A były wśród nich indywidualności nie byle jakie: chociażby Rafał Bluth, Zygmunt Serafinowicz czy Zofia Landy… Wiadomo jednocześnie, że szacunek, jakim cieszył się ksiądz Korniłowicz, był ogromny i to nie tylko na terenie „Kółka”.
Poza pogłębianiem formacji intelektualnej – w „Kółku” niemałą część stanowili bądź neofici, bądź ludzie odnajdujący wiarę po latach młodzieńczego indyferentyzmu – w centrum zainteresowań znajdowały się konkretne problemy życiowe konkretnych ludzi tam skupionych: społeczne, filozoficzne, zawodowe. Problemy, które wynikały z realizowania w codziennym życiu patronującego niejako „kółkowiczom” hasła Piusa X: „Instaurare omnia in Christo”.
Nie było więc to studium, a kierunek poszukiwań wyznaczała nie teoria, a życie. Ksiądz Korniłowicz kilka razy próbował zainicjować systematyczne studium tomistyczne – młodzi prawnicy, naukowcy, artyści, filozofowie takiej potrzeby nie odczuwali, a inicjator od swego zamiaru odstąpił.
Istotna niezwykłość inteligenckiego apostolatu księdza Korniłowicza polegała jednak – jak się wydaje – na czym innym: było nią wyjątkowe wtedy preferowanie małej wspólnoty w odróżnieniu od form zorganizowanych i zinstytucjonalizowanych. W tym niewątpliwie najwyraźniej odstawał od ówczesnych schematów, od panujących zasad centralizmu, sprowadzających często świeckich tylko do roli biernych wykonawców.
Taki wybór miał swoje konsekwencje w dialektyce powstawania i rozwoju inspirowanych przez Ojca środowisk laikatu. Już sama nazwa „Kółka”, czy raczej jej brak, symbolizuje niejako ten nieorganizacyjny charakter środowiska. Jeszcze bardziej – droga rekrutacji uczestników pracy „kółkowej”: stopniowe powiększanie się niewielkiego początkowo zespołu koleżeńskiego.
Podobnie było z „Bratkami” – stworzonym w roku 1924 przez Marię Janową Kleniewską z Dratowa na Lubelszczyźnie i do samej wojny objętym duchową opieką Ojca środowiskiem młodych ziemianek. W myśl opracowanego przez inicjatorkę projektu statutu, inspirowanego w dużej mierze przez ideologię Mickiewiczowskiego mesjanizmu, celem szerokiej roboty społecznej kilkuosobowego początkowo zespołu wśród wszystkich kręgów społecznych ówczesnej wsi miało być odrodzenie Polski przez wewnętrzne odrodzenie polskich kobiet. Przyjazd ks. Korniłowicza na pierwsze rekolekcje zamknięte „Bratek” w roku 1924 sprawił, że prysł romantyczny fundament programu Marii Kleniewskiej, zastąpiony ideą gruntownej pracy samowychowawczej i studyjnej (głównie w zakresie katolickiej myśli społecznej) jako podstawy i koniecznego przygotowania do naprawdę skutecznej działalności społecznej.
Potrzeba coraz szerszej pracy apostolskiej kazała mu wychodzić poza ramy wszelkich oficjalnych funkcji księżowskich
Zarówno w „Kółku”, jak i w innych objętych duszpasterską opieką Ojca zespołach laikatu, których instytucjonalizację opóźniał on świadomie – ks. Journet powiedział o nim kiedyś: „Le Pére est comme l’Eglise, il né confirme que ce qui déja né” — górowała samorzutność nad sztuczną organizacją, tajemnica nad strukturą i to nie ze szkodą dla struktury, ale jako jej podstawa.
Nie, ksiądz Korniłowicz nie był wrogiem instytucji; jego posłuszeństwo okazywane przełożonym i pietyzm wobec zaleceń magisterium Kościoła – zestawione z jego prekursorstwem w wielu dziedzinach pastoralnych – wydać się nawet może dzisiaj komuś trochę anachroniczne, zwłaszcza kiedy się pamięta o niemałych trudnościach, z jakimi spotykała się z różnych stron działalność duszpasterza Lasek. A nie było to bynajmniej „posłuszeństwo” oportunisty czy ślepa uległość. „Posłuszeństwo – pisał do jednej z sióstr w 1936 r. – musi być rozumne, trzeba słuchać nie jak kołek, ale jak człowiek…”. Taki typ posłuszeństwa ksiądz Korniłowicz rozwijał nie tylko w sobie, ale także w środowiskach, którymi się zajmował: np. wśród księży KUL-owskiego Konwiktu, gdzie był dyrektorem, w zgromadzeniu sióstr franciszkanek z Lasek, w „Kółku”.
Tworzenie wspólnoty, koleżeńskich zespołów wyprzedzało u niego zinstytucjonalizowanie, np. w przypadku „Bratek”, które dopiero w 1946 r. – już po śmierci Ojca – zostały przez władze kościelne zatwierdzone jako Bractwo Przemienienia Pańskiego.
To także wspólnotowemu statusowi „Kółka”, a nie tylko walorom moralno-intelektualnym poszczególnych jego uczestników i samego księdza Korniłowicza przypisać należy tak często podkreślaną otwartość tego środowiska wobec ludzi i wartości nawet bardzo dalekich. Także to, że na zebraniach „kółkowych” bywali również ludzie zupełnie nie związani z katolicyzmem, że spotykali się tam lewicowcy, np. Winterok z redakcji „Robotnika”, z działaczami czy sympatykami Obozu Wielkiej Polski i chadecji, np. z Mosdorfem – możliwe było właśnie dzięki nieskrępowaniu więzami organizacyjnymi oraz politycznymi, choć wtedy, w przypadku środowisk katolickich, miało ono specjalne znaczenie…
„Żaden człowiek – mówił ksiądz Korniłowicz podczas konferencji w roku 1927 (!), a więc w parę lat po rezygnacji z proponowanej mu funkcji kapelana przy Marszałku w Belwederze – zaangażowany w politykę, przywiązujący religię do jakiejś ideologii nie może apostołować, bo partykularyzm przeszkodzi mu w obiektywnej ocenie. Trzeba zdjąć z siebie uprzedzenia, predyspozycje, jakie się posiada, trzeba zbliżyć się do człowieka, niezależnie od tego, kim on jest. Umysł zacieśniony poglądami nie zdobędzie się na podejście obiektywne”.
Dążenie księdza Korniłowicza do stworzenia jak najszerszej płaszczyzny dla ludzkich spotkań wyraziło się nie tylko w rozwoju nieformalnej grupy, jaką było „Kółko”. Znamienna pod tym względem była jego współpraca z międzywyznaniową organizacją ChZA (Chrześcijański Związek Akademicki), która w pierwszych latach niepodległości gromadziła sporą część zwłaszcza młodzieży protestanckiej. Ksiądz Korniłowicz wraz z niektórymi „kółkowiczami” brał udział w organizowaniu warszawskiego oddziału ChZA, uczestniczył w zebraniach, a także zjazdach tego stowarzyszenia, m. in. w Zjeździe w Sandomierzu latem 1922 roku. Tam właśnie, w czasie dyskusji nad deklaracją ideową ruchu, zaproponował umieszczenie w niej określenia, że ChZA nie jest organizacją religijną, a zajmującą się problematyką etyczną, co stworzyłoby z niej miejsce spotkań nie tylko młodzieży różnych wyznań, ale także niewierzących. Propozycję jednak odrzucono, a w parę miesięcy potem episkopat zabronił młodzieży katolickiej należenia do ChZA.
Otwartość „Kółka”, wytwarzana w dużym stopniu przez Ojca, nie była jedynie otwartością intelektualną, ideologiczną. Trzeba tu podkreślić z naciskiem inne jeszcze właściwe temu środowisku otwarcie, o które nie tak znowu łatwo, nawet dzisiaj, w skłonnych do postawy gettowej środowiskach laikatu. Chodzi o to, że przy ogromnym rozkręceniu intelektualno-moralnej roboty formacyjnej – „Kółko” nie stało się nigdy szkółką własnego uświęcenia, nie mówiąc już o tym, że dalekie ono było od przekształcenia się w środowisko wzajemnej adoracji, integrujące „samych swoich”, z którymi dobrze i miło… A stopień zintegrowania tej zróżnicowanej chociażby pod względem pokoleniowym oraz przeszłości i zapatrywań społecznych grupy był bardzo duży.
Przytoczone niżej korespondencyjne świadectwa 22-letniego Lieberta nie są odosobnione: wyrażają powszechną opinię tych, którzy z „Kółkiem” związali się trwale. „Nie wiesz nawet, jak dobrze jest żyć z tymi ludźmi, którzy są prości i myślą bez podkopów. Ojciec jest kochany i dla niego nie mam słów. Sama jego bytność w Warszawie wystarcza, by się wszystkie nasze serca wypogadzały. Jest jakaś siła w tym człowieku cichym i pokornym” (list z 24.11.1926).
„Po rekolekcjach w Mordach tęsknimy wciąż do siebie i radzi przebywamy razem. Nie widziałem w życiu moim gromadki ludzi, którzy by się tak kochali, żyjąc swobodnie i w pogodzie” (list z 13.IV.1926).
Piszący na temat księdza Korniłowicza i Lasek podkreślali przede wszystkim rolę księdza w rozwoju Dzieła Matki Czackiej, a więc zgromadzenia sióstr franciszkanek i Zakładu dla Ociemniałych. Tymczasem, jak się wydaje, niemałe musiały być także wpływy odwrotne: samej Matki Czackiej i założonego przez nią Dzieła na osobowość kapłańską Ojca oraz na kształt jego przedsięwzięć duszpasterskich. To pewne: Laski były i dla „Kółka”, i dla innych związanych z księdzem Korniłowiczem środowisk, nie tylko zresztą świeckich, szkołą praktycznego uczenia się chrześcijańskiego świadectwa ad extra. Bez tego kontaktu z konkretem ludzkich potrzeb, kto wie, czy nie stałyby się one na pewno wartościowymi, ale zamkniętymi w budowaniu doskonałości swoich członków gettami. I to nie z braku wrażliwości na ludzkie potrzeby, ale z braku oparcia się właśnie o konkret cudzego cierpienia. To z „Kółka” rekrutowała się niemała część awangardy Lasek, to na terenie Zakładu przede wszystkim odbywały się rekolekcje „kółkowe”. Czy w decyzję księdza Korniłowicza, kiedy podejmował się stałej opieki duszpasterskiej nad Dziełem, „wkalkulowana” była także myśl o owym konkrecie dla związanych z nim wcześniej środowisk laikatu, zwłaszcza dla „Kółka”? Może tak.
Istotne na pewno było uderzające w tym człowieku zaufanie po prostu do ludzkich możliwości tkwiących w każdym, zdolnych łączyć i otwierać nawet mimo czy ponad barierami jakichkolwiek przynależności
Skoro o Laskach mowa: nie znalazłem w dotychczasowych publikacjach podkreślenia szczególnego – jak myślę – na owe czasy fenomenu, jakim było stworzenie Laskowej wspólnoty świeckich i zakonnic, związanych nie jakimiś ramami organizacyjnymi, ale wspólną pracą dla niewidomych. W nie mniejszym stopniu zadziwia również, nawet dzisiaj, ta rozsiana nie tylko w Polsce też w jakiś sposób wspólnota ludzi związanych odczuwaną bliskością wobec Dzieła i ciążących ku Laskom niekoniecznie po drogach światopoglądowych zainteresowań.
Kiedy to piszę, przypomina mi się fragment wydanej w roku 1945 książki ks. Karola Journet, obecnie kardynała, „Exigences chretiennes et politique” (Egloff, Paris), napisany jeszcze pod wrażeniem niedawnego zetknięcia się z Laskami. „Spotkaliśmy w pewnym zakątku Polski – a będzie to jedno z najpiękniejszych wspomnień w naszym życiu – Kościół prawdziwie franciszkański. Przyjmuje on życzliwie wszelkie nędze ciała i duszy, a jednocześnie wszelkie poszukiwania sztuki najbardziej nowoczesnej. Pełen jest cudownego poszanowania pragnień Papieża i wymagań liturgii, lecz również wspaniale wolny od wszelkiego formalizmu, wolny jak obłok na niebie. Nie ma twardości ni wzgardy dla Żydów, ale umiał znaleźć tajemnicę otwarcia im wrót Chrztu Świętego. Nie zna kłamstwa, jest szczery aż do przesady. Umie myśleć o komunistach, nie by ich przeklinać, lecz by ich nawiedzać w więzieniu, by gromadzić nad ich głowami węgle miłości i roztopić gorycz i bunty ich dusz.
Nigdy nie miał ducha zakrystii, ale serce jego bije szerokim tętnem wielkiego Kościoła powszechnego i otwiera się poprzez bezmiar równin na wszystkie cierpienia Kościoła, na wszystkie jego niepokoje i na wszystkie nadzieje”.
Postawmy wreszcie, po wszystkim, co powiedzieliśmy dotąd, pytanie o motywy, którymi kierował się ksiądz Korniłowicz, tak wyraźnie i nierzadko na przekór temu, co działo się wtedy w polskim katolicyzmie – stawiając na wspólnotę: wspólnotę koleżeńskich grup laikatu, księży czy nawet szerzej – wspólnotę ludzi złączonych więzami niekoniecznie religijnej identyczności? Że wierzył w trwałość i promieniującą siłę inspirowanych przez siebie nieformalnych środowisk świeckich katolików, większą pewnie niż gwarancje organizacyjnej dyscypliny, programów, haseł i nazw. „Myślę, że ta więź, która was łączy – pisał już pod koniec wojny do pewnej grupy laikatu – ona jest czymś więcej, niż tylko programem, niż teorią, że jest ona istotną, bo gdyby w was nie było miłości Bożej, miłości Pana Jezusa, to by ta rzecz nie szła w kierunku umocnienia waszej więzi i nie wytrzymałaby tych różnych prób, które Opatrzność zsyła na was po to, aby dobrze zbadać wytrzymałość tego kamienia węgielnego, na którym ma się gmach budować”.
Inne zapewnienie, z jakim zwracał się do tego samego środowiska podczas okupacyjnych rekolekcji, jakżeż bardzo przypomina dzisiejsze tendencje anonimowego świadectwa: „Nie potrzeba żadnych nazw ani żadnych specjalnych programów. Nazwę najlepiej gdy dziełu Bożemu nadają w Kościele nie ci, którzy je tworzą, ale inni, którzy je widzą i po pewnych cechach tego dzieła lub tego, który je tworzy, tę nazwę nadają. Właściwie, jeżeli w zanadrzu mamy ideę Przemienienia, to bez naszego mówienia o tym, patrząc na nas samych, na wpływ, jaki wywieramy na nasze otoczenie bliższe i dalsze, powiedzą ludzie, że to są ci, co przemieniają coś w sobie, w innych, w narodzie. Dlatego nie trzeba ludziom mówić o tym, co jest dopiero zapowiedzią…”.
Odpowiedź na to postawione wcześniej pytanie nie może być, w przypadku ks. Korniłowicza, jednoznaczna: zbyt bogaty był w nim splot wartości naturalnych i wartości czerpanych z przeżywanej na serio Ewangelii. Istotne na pewno było uderzające w tym człowieku zaufanie po prostu do ludzkich możliwości tkwiących w każdym, zdolnych łączyć i otwierać nawet mimo czy ponad barierami jakichkolwiek przynależności. To w odniesieniu do tamtej, powstałej w promieniu jego oddziaływania, dużej ludzkiej rodziny. Czy słowa tu za wielkie, czy ocena nazbyt optymistyczna? Może tak. Ale coś z tego żyje w ludziach przez niego uformowanych, w ich pasji kosmicznego bratania wszystkich.
A wspólnoty inteligenckiego laikatu? Tutaj niewątpliwie najwyraźniej kształtowała styl pracy ks. Korniłowicza Pawłowa teologia Kościoła i wynikająca z niej teologia świeckich: jego książka „Chrześcijańska odbudowa świata w świetle nauki o Ciele Mistycznym”, która była rozszerzeniem referatu wygłoszonego w listopadzie 1937 roku na Tygodniu Społecznym dla duchowieństwa archidiecezji warszawskiej, ukazała się przed ogłoszeniem encykliki „Mystici Corporis”! O tym, jak bardzo uzależniał on wszelką działalność pastoralną, jej skuteczność i jakość, od głębokiego przeżywania i rozumienia nadprzyrodzonej istoty Kościoła – wspólnoty, świadczy wymownie uparte powracanie w tekstach wygłaszanych przez niego rekolekcji i konferencji dla księży zapoznanych w naszej zindywidualizowanej religijności, a jednak zawsze kluczowych prawd eklezjologicznych.
„Musimy rozszerzyć pojęcie kapłaństwa – tłumaczył cierpliwie w czasie jednej z takich konferencji dla księży w Laskach, zimą 1937 r. – Każdy wierny mocą swego królewskiego kapłaństwa spełnia również swoją funkcję kapłańską, ofiarowuje nie tylko Chrystusa, ale i siebie. To jest jedna wielka Hostia w Kościele, to jest ofiara chrześcijańska”.
Kiedy się odczytuje papiery, które po nim zostały, a jeszcze bardziej w czasie lektury prawie dwustu wspomnień spisanych przez ludzi mu najbliższych, nieodparcie nasuwa się myśl o jeszcze jednym, poza autentycznie przeżywaną doktryną, ważnym motywie, który zdawał się także kształtować taki charakter jego duszpasterzowania: o perspektywie wspólnoty, tej już istniejącej i tej uniwersalnej, którą my, chrześcijanie, mamy obowiązek tworzyć. Cytowana niżej wypowiedź nie pochodzi bynajmniej z naszej współczesności, zobowiązanej przez Kościół do odczytywania „znaków czasu”, m. in. „socjalizacji”.
Przyjeżdżających do Lasek penitentów, a było ich zawsze sporo, pytał na wstępie: „Jadłeś już?” – dopiero później przystępował do spraw duszy
Jest to fragment referatu pt.: „Rekolekcje społeczne”, wygłoszonego przez księdza Korniłowicza na Kongresie Tomistycznym w Poznaniu w 1934 roku: „Szczególne czasy mają swoje szczególne potrzeby. Mają je równie poszczególni ludzie oraz ci sami ludzie w różnych okresach i na różnych etapach duchowego rozwoju… Czasy obecne charakteryzuje zwrot od indywidualizmu ku socjalizacji życia”.
Właściwie wszystko to, o czym wcześniej napisano, charakteryzując styl jego pracy ze środowiskami laikatu, wyrażało się także w jego duszpasterstwie indywidualnym, w tradycyjnych i podstawowych formach kapłańskiej posługi. I o nich warto coś powiedzieć, opierając się zwłaszcza, poza wypowiedziami samego księdza Korniłowicza, na wybranych partiach cytowanych już wspomnień o Ojcu, których autorzy: profesorowie, biskupi, księża, inżynierowie i lekarze – niemal na gorąco, w rok czy dwa lata po jego śmierci, pisali o swoich z nim spotkaniach: w konfesjonale, w czasie rekolekcji, w indywidualnej rozmowie. Wielkich programów i koncepcji organizacyjnych tam nie znajdziemy, bo ksiądz Korniłowicz – choć major i wieloletni kapelan wojskowy z frontowym stażem, a także doskonały teolog i filozof-tomista – daleki był od organizowania indywidualnych oraz masowych marszów do Pana Boga, a także od abstrakcyjnego wykuwania duszpasterskich programów. Zbyt dobrze znał i kochał człowieka, całego człowieka z jego psychofizyczną złożonością, zbyt realistycznie oceniał ukrytą działalność łaski.
Refleksja, jaka powstaje w nas w czasie lektury tych jego i o nim dokumentów, podobna jest trochę do tej, która nurtuje nas np. po przeczytaniu Janowego „Dziennika duszy”. Żadnej rewolucyjności, uporczywe powracanie tych samych, realizowanych w sobie i powtarzanych drugim, elementarnych prawd ewangelicznych: o miłości człowieka i o miłości Boga. Tylko temperatura i jednego, i drugiego zaangażowania, które były w tym człowieku właściwie jedną i tą samą aktywnością, tylko zupełność własnego, nieabstrakcyjnego oddania się konkretnym ludziom i realnie przeżywanemu Bogu – one są niezwykłe. One też imponują w wielu uformowanych przez niego świeckich katolikach, których typ religijności, ukształtowany gdzieś na 40 lat przed Soborem, nie jest dzisiaj bynajmniej anachroniczny. Jest to religijność żywa i uniwersalna, ogarniająca całość życia człowieka i jego spraw.
Kiedy to piszę, myślę na przykład o swoim nawróconym przez księdza Korniłowicza profesorze uniwersyteckim, o jego wykładach, które nigdy nie były tylko dydaktyką, o jego dyskretnym, wplatanym w tok seminaryjnych dyskusji, uczeniu nas, wierzących i niewierzących, rzeczy w życiu najtrudniejszych: miłości, dobra, otwartości. I jego spotkanie z Ojcem, podobnie jak bardzo wielu innych ludzi, zaczęło się w konfesjonale, który był bodaj centralnym terenem duszpasterzowania tego „latającego Holendra” w sutannie, przez wiele lat dzielącego czas między najrozmaitsze funkcje i to w różnych częściach Polski.
Do spowiedzi odbywanych u niego szczególnie często wracają autorzy wspomnień. Przewija się w nich kilka zwłaszcza zapamiętanych cech księdza jako spowiednika, głównie te, o których pisze także m. in. ksiądz Prymas Wyszyński: „Umiał wysłuchiwać ludzi. W konfesjonale, nawet przy najdłuższej spowiedzi, siedział cichutko, nachylony ku penitentowi, niczym nie okazując swej żywości. Niemal zmieniał wtedy swoje usposobienie. Jakby go nie było. Skupiał się wewnętrznie, starał się zrozumieć sytuację, może się modlił, by ułatwić penitentowi wyznanie. Długoletni penitent stwierdza, że Ojciec nigdy się nie niecierpliwił, nigdy nie gniewał się, nie czynił wymówek ani upomnień. Nie był surowy. Wysłuchiwał oskarżenia. Starał się ocenić wysiłek i dobrą wolę penitenta poruszone łaską. Wystarczało, że Bóg działał, bo to On otwierał usta. Ojciec tylko pocieszał, dodawał otuchy. Gdy stwierdzał upadki, starał się zawsze wskazać tę «felix culpa». Wtedy powtarzał: «Bonum mihi, ąuia humiliasti me, ut dicam mistificationes tuas». Od konfesjonału Ojca człowiek odchodził zawsze z wiarą w siły, które Bóg przez łaskę dawał”.
Pewna oszczędność własnego, księżowskiego oddziaływania, zwłaszcza słownego, wynikająca przede wszystkim z szacunku dla działającego w penitencie Boga, z tego, że – jak lubił mawiać – „tylko Bóg może przekręcić kontakt, my, kapłani, musimy dbać o instalację, żeby była dobra” – stanowiła także świadomy zabieg pedagogiczny ze strony spowiednika: chodziło mu o wychowanie ludzi dojrzałych, zdolnych do samodzielnych wyborów etycznych.
„Kierownictwo duchowe – pisał w liście z 14.VI.1945 r. – nie polega na szturchaniu i popychaniu człowieka, lecz na kontrolowaniu jego rozwoju duchowego, na śledzeniu (obserwowaniu) w nim życia łaski i działania Bożego. Kierownik interweniuje wówczas, gdy potrzeba, gdy widzi jakieś złudzenie czy niebezpieczeństwo – ale gdy wszystko rozwija się normalnym trybem i głos ma Duch Święty, on powinien zamilknąć i nie chcieć uprzedzać Ducha Świętego w Jego działaniu”.
Jeszcze inna konfesjonałowa właściwość księdza Korniłowicza, która dzisiaj, w czasach powszechnego akcentowania pozytywnych przede wszystkim momentów wszelkiego duszpasterskiego oddziaływania, wydaje się zupełnie oczywista – wtedy pewnie była czymś szczególnym. „Zło to nie jest coś – mówił w czasie rekolekcji sióstr w Żułowie – tylko to jest brak czegoś. Kalectwo to nie jest coś, tylko to jest brak ręki, nogi, oczu. Grzech to nie jest coś, tylko brak rozumu, brak sprawiedliwości, brak opanowania siebie. Zło to jest brak zawsze czegoś. Bóg braku nie tworzy, wszystko co jest, jest z Boga”.
Zgodnie z tą swoją tomistyczną świadomością Ojciec nie zatrzymywał się niepotrzebnie nad analizowaniem braków, cały wysiłek angażując przede wszystkim w odnajdywanie i rozwijanie tkwiących w penitencie wartości, w rozbijanie kokonu introwertycznego załamywania rąk nad samym sobą. Także w konfesjonale starał się rozwijać w ludziach religijność zwróconą ku innym, daleką od tradycyjnej postawy indywidualistycznej: „może nie ma większego niebezpieczeństwa, jak te wszystkie pseudo-religie, w których jest subtelny egocentryzm i jest szukanie siebie” – powiedział kiedyś w czasie rekolekcji dla księży (!).
„Zapytujesz – czytamy w liście do zakonnicy z 18.IV.1942 r. – jak zapanować nad wyobraźnią, a raczej odtwarzaniem niepotrzebnych, bieżących wrażeń, które przeszkadzają wewnętrznemu skupieniu? Tylko pozytywnie, tzn. skierować myśli i uwagę na to, co się robi w danej chwili – myśleć o Bogu, a także o ludziach”.
Ale bywają penitenci, i to wcale nie rzadko, u których konfesjonałowa terapia w kierunku humanistycznego ekstrawertyzmu niewiele pomoże. I tutaj trzeba wspomnieć o znamiennej współpracy księdza z psychiatrą, dr Frostigiem, oraz neurologiem, dr Grohmanem, do których posyłał swoich penitentów z zachwianą równowagą psychiczną, a ci z kolei kierowali do niego leczonych przez siebie wierzących pacjentów.
Jego widzenie pełnego człowieka wyrażało się także w tym, że interesował się całym życiem penitentów: ich zdrowiem, rodziną, pracą, a rozmowa o sprawach związanych z codziennością nierzadko wypełniała większą część spowiedzi. Bardzo często to jego zrozumienie okazywane „teologii rzeczywistości ziemskich”, jak dzisiaj mówimy, dawało o sobie znać jeszcze wcześniej: przyjeżdżających do Lasek penitentów, a było ich zawsze sporo, pytał na wstępie: „Jadłeś już?” – dopiero później przystępował do spraw duszy.
Do człowieka pierwszy raz widzianego odnosił się jak do starego przyjaciela
Spotkania człowieka z człowiekiem odbywały się nie tylko w konfesjonale. Przedłużeniem spowiedzi bądź prologiem, który doprowadzał do niej często zupełnie nieoczekiwanie dla obydwu stron, były towarzyskie rozmowy tête-à-tête. W ich swobodnym, naturalnym aranżowaniu Ojciec wykazywał łatwość, co nie było tylko wynikiem środowiskowej gładkości, utrwalonej w szwajcarskich uniwersytetach. O księdzu Korniłowiczu jako partnerze rozmów i towarzyskich spotkań, często przypadkowych, pisze wielu autorów wspomnień i jest w nich pewnie jeszcze jeden wcale nie bagatelny moment, wyjaśniający skuteczność jego kapłańskich wysiłków.
Sądzę, iż była to jedna z najbardziej charakterystycznych, a szczególnie pociągająca jego cecha: do człowieka pierwszy raz widzianego odnosił się jak do starego przyjaciela. I sposobem podania ręki, towarzyszącym temu spojrzeniem dawał odczuć jakiś przedziwnie życzliwy, ciepły, pełen zainteresowania stosunek do poznawanego człowieka.
Ktoś inny wspomina rozmowy z nim w środku okupacji: „Ojciec zawsze tak obcował z ludźmi. Można by powiedzieć, że między Ojcem a tym, z kim rozmawiał, czas zostawał zawsze zawieszony (…) Tak jakby to był jeden człowiek na świecie, który z Ojcem rozmawia”.
Był postacią popularną w kręgach nie tylko warszawskiej inteligencji. Zwłaszcza młodzi garnęli się do niego, nie zrażeni jego coraz większą w dwudziestoleciu lotnością. Ale wiadomo też jednocześnie, że to on przede wszystkim szukał ludzi, odnajdywał ich nie tylko w kościele, na drogach tradycyjnego spotykania się duchownego ze świeckimi.
W tym fragmencie listu Ojca do „Bratek”, choć pochodzi już z października 1945 roku i nie zawiera słowa „ksiądz”, jest przecież jakaś istotna prawda o jego własnej, przedwojennej działalności kapłańskiej, w której dążenie do wewnętrznej czystości Kościoła, także instytucjonalnego, łączyło się z gorliwością apostolskiego wychodzenia naprzeciw: „Minęły czasy przedwojenne, w których stanowisko dawało prawa. Dziś każdy musi sobie to prawo wywalczać – przez wyniki swojej pracy, i dlatego nie stanowisko o pracy, ale praca decyduje o stanowisku i poważaniu, jakie się otrzymuje od ludzi. Stanowisko określa tylko zakres pracy i może się zmieniać, gdy ten zakres rozszerza się. Zwłaszcza my, katolicy, nie możemy dziś na to liczyć, że nam «gołąbki same wpadną do gąbki». Trzeba z naszej strony dużo taktu i zaparcia się siebie, żeby nas nie tylko tolerowano, ale żebyśmy byli niezbędni”.
Swoje duszpasterstwo prowadził także poprzez szerokie i czasem zaskakujące kontakty towarzyskie, poprzez docieranie do środowisk niekoniecznie katolickich, do ludzi zupełnie z katolicyzmem niezwiązanych. W tym ostatnim w szczególny sposób zdawał się on realizować, na 40 lat przed Soborem, to, do czego wzywa dziś soborowy dekret o księżach: aby nie zapominali „o braciach, którzy nie zażywają pełnej wspólnoty kościelnej z nami, tych wszystkich, którzy nie uznają Chrystusa za swego Zbawiciela, uważali za powierzonych swej pieczy”.
Dla wielu spotkanie z księdzem Korniłowiczem było także spotkaniem z Bogiem: bądź odnajdywanym po latach młodzieńczej obojętności, bądź odkrywanym po raz pierwszy. Głośne były konwersje dokonane za pośrednictwem Ojca. Nie mówmy jednak o nich, nie sporządzajmy katalogu znakomitości, które nawróciły się pod jego wpływem. Ważniejsze wydaje się pytanie o sposób jego duszpasterskiego spotykania się z człowiekiem poszukującym, niepewnym bądź zupełnie niewierzącym. Poza walorami, o których była już mowa, na pewno decydowało także to rozłożenie akcentów w jego oddziaływaniu, które tak wyraźnie występuje w dzisiejszej teologii pastoralnej, a więc wiara przed religijnością, Słowo przed dogmatem.
Znamiennym przykładem takiej dialektyki duszpasterskiej może być choćby pięcioletnie dochodzenie do katolicyzmu Rafała Blütha, nie przyspieszane niczym przez Ojca, podobnie jak w innych przypadkach. Zaczęło się od wręczenia Blüthowi Ewangelii, właśnie Ewangelii, a nie katechizmu. W czasie owych 5 lat były tylko żartobliwe monity Ojca, przekazywane za pośrednictwem wspólnych przyjaciół: „Aha, jak spotkasz Blütha, powiedz mu ode mnie – albo niech się nawraca, albo niech odda moją Ewangelię”. I długie rozmowy, na które Blüth zgłaszał się ze dwa razy do roku…
W sposobach pracy wśród inteligencji ks. Korniłowicz wyprzedził najbardziej Sobór i dzisiejsze formy tworzenia się i rozwijania elit
Odczytuję przed postawieniem ostatniej kropki to, co tutaj o księdzu Korniłowiczu napisałem: o wszystkich podkreślanych przeze mnie może zbyt natrętnie niezwykłościach człowieka i niezwykłościach kapłana, o szczególnym w nim wyczuciu prawd w katolicyzmie najważniejszych i starych jak Ewangelia sposobów kapłańskiego świadectwa. I myślę sobie: co też w tym świadectwie było jednak naprawdę najważniejsze, co pociągało przede wszystkim, ostatecznie?
Cała dotychczasowa pisanina układa mi się w obrazy i plącze pomieszana z tym, o czym nie dało się już powiedzieć. Ożywają w pamięci sytuacyjne wizerunki Ojca, jakie powstały w czasie wertowania jego i o nim papierów, podczas rozmów z ludźmi, którzy znali go blisko. Rozmowa z protestantem Foersterem w Zurychu, tuż przed wstąpieniem do seminarium. Znajdy, przyprowadzane do domu rekolekcyjnego, potem ubierane w najlepsze rzeczy tego zawsze ubogiego księdza. Spotkania endeków z socjalistami pod drzwiami pokoju Ojca. Przyjaźń z Maritainem, kardynałem Mercierem i ściętym przez hitlerowców księdzem Metzgerem. Nagły wyjazd do Lwowa, do nieprzytomnego Jerzego Lieberta. Przy łóżku umierającego Piłsudskiego, Sławka, Cara i wielu innych. Zamknięte usta, kiedy obok mówiono o kimś źle. Kazania, w których milczenie było równie ważne, co z trudem wyrąbywane słowo. Jakaś konferencja urwana po paru ledwie zdaniach i zmieszanie Ojca, który oratorem nie był nigdy. Więzienna wizyta u komunisty, Henryka Dembińskiego. Spiker warszawskiego radia odczytujący we Wrześniu apel Ojca do katolików niemieckich. Powolne umieranie na raka jesienią 1946 roku – do końca uśmiech i mówienie o cudzych sprawach…
Przerywam wyobrażanie sobie tego wszystkiego, wyczytanego i zasłyszanego tylko. Mam przecież swój własny, namacalny konkret też jakiegoś spotkania z tym człowiekiem: spotkania z ludźmi, którym ułatwił kiedyś uwierzenie i wybór radosnej mordęgi z niewidomymi dzieciakami. Ożywają tym razem już własne obrazy sprzed kilku lat: długie miesiące bezinteresownego „chodzenia” koło unieruchomionego chorobą człowieka; bez prób złowienia; dzień w dzień z uśmiechem nie w konwencji pobożnego „wypada”; wszystko zwyczajnie, po prostu. A w tym samym czasie – „chodzenie” tych samych osób wokół wielu, bardzo wielu innych ludzkich spraw: blisko, w Warszawie, ale też daleko – za pośrednictwem drugich.
Dlatego swoją odpowiedź na tamto pytanie zamykam w słowach listu Ojca do Ireny Tyszkiewiczowej, późniejszej siostry Marii Franciszki z Lasek, napisanego tuż po audiencji u Piusa XI: „Bardzo pięknie mi powiedział, gdy mówiłem o Laskach i nawróceniach: «Cest la charite qui convertit». Gdy zwróciłem uwagę, że Laski pociągają również ludzi życiem liturgicznym i doktryną Św. Tomasza, z jeszcze większym naciskiem powtórzył, że nie to ludzi nawraca, a miłość – i zacytował słowa św. Jana: «Credidimus caritati». Uwierzyliśmy miłości. Miłość to najsilniejszy argument wiary. Na widok prawdziwej, czynnej miłości otwierają się serca dla wiary. Byłem wprost uderzony mocą, z jaką to powiedział”.
Banalna prawda? Tak, ale zawsze fascynująca w życiu konkretnych ludzi, czasem – nie tylko fascynująca… „Jest piękno, które chłoniemy, jest piękno, które nas chłonie: to owiane aurą nieskończoności” – notuje w swoim dzienniku profesor Elzenberg.
Tekst ukazał się w miesięczniku „Więź” nr 9/1971 pod tytułem „Ojciec Władysław Korniłowicz”. Obecny tytuł pochodzi od redakcji