W świetle wojennych okropieństw głębokie więzi łączące chrześcijaństwo i europejski humanizm stały się dla nas niezaprzeczalną oczywistością.
Tekst ukazał się w miesięczniku „Więź” nr 6/1982. To referat przygotowany na konferencję „O wspólnych korzeniach chrześcijańskich narodów Europy”, która została zorganizowana w dniach 4-9 listopada 1981 roku w Rzymie przez Katolicki Uniwersytet Lubelski i Uniwersytet Laterański
Tadeuszowi
Tekst poniższy będzie próbą przedstawienia sposobu odczuwania i myślenia o kompleksie instytucji i wartości kultury europejskiej, zwanym prawami człowieka, jaki był udziałem zespołu młodych ludzi dojrzewających w Polsce w latach 1939-44, w czasie okupacji, w Warszawie. Nie będę podawał socjologicznego rysopisu członków zespołu oprócz zaliczenia ich do tak zwanej w ówczesnym języku postępowej inteligencji o wyraźnie socjalistycznych skłonnościach. Przedstawienie tego sposobu odczuwania i myślenia wymaga ukazania go na tle zjawisk, charakteryzujących ów szczególny czas dojrzewania; o dramatyczności przerastającej znacznie wszystkie znane rytuały inicjacji.
Bezwzględne władztwo okupanta
Zjawiskiem podstawowym było trwałe zetknięcie ze strukturą działań, znoszącą wszelkie ograniczenia – zwyczajowe czy regulowane prawem – w stosunkach między ludźmi władzę sprawującymi i władzy poddanymi. Przegrana z rzecznikami wojny totalnej przyniosła nam totalną okupację. Jej administratorzy przypisywali sobie uprawnienia do totalnie instrumentalnego stosunku do ludzkiego życia. Ten instrumentalizm ludzi władzy dany nam był naocznie w szeregu faktów, jak uliczne łapanki do niewolniczej pracy w obcym kraju czy uliczne rozstrzeliwania zakładników; fakty te i tego rodzaju stały się składową częścią naszej pięcioletniej codzienności, tworzyły tkankę oczekiwań, wynikających z wysokiego stopnia prawdopodobieństwa, że los padnie na nas.
Żyliśmy dość długo w kręgu wysokiego prawdopodobieństwa, że jutro znajdziemy się na przykład w Oświęcimiu – w obozie powolnej zagłady, w punkcie przeznaczenia wszystkich zaangażowanych w jakiekolwiek czynności przez władze zakazane. Lista tych czynności byłaby niezmiernie długa. W kręgu zakazu znajdowało się bowiem wszystko, co stanowi o godności człowieka. Uczestnictwo w tych czynnościach, uznane za sprzeciw podlegający najcięższym karom, wiodło do tego punktu przez Pawiak i Aleję Szucha – więzienie i siedzibę politycznej policji kierujące się w swych pracach zasadą dobra śledztwa; zasada ta upoważniała do poddawania przesłuchiwanego wszelkim zabiegom, które obiecywały przełamać jego opór.
Miasto nasze było ponadto miejscem, w którym zbudowano mur otaczający dzielnice, w których mieszkali, oczekując śmierci, obywatele polscy wyznania mojżeszowego; udzielanie pomocy któremukolwiek z nich oznaczało wejście w sferę ostatecznego zagrożenia.
W kręgu dobitnej naoczności tkwiły więc – w czasie naszej inicjacji w to wszystko, co może zdarzyć się między ludźmi – fakty, ukazujące krańcowe postacie urzeczowienia stosunku człowieka do człowieka. Urzeczowienie nie było dla nas pojęciem abstrakcyjnym, dla którego trudno by znaleźć wymowny desygnat. Desygnatem było to, co codziennie mogło stać się z nami.
Zjawisko władztwa opartego na skrajnych postaciach urzeczowienia stosunków między ludźmi należało więc do czołowych fenomenów odsłaniającego się przed nami świata.
Pokrewieństwo nurtów
Rzecznicy tego władztwa odwoływali się do zespołu idei, którego nie będziemy tutaj obszernie charakteryzować. Wystarczy powiedzieć, że chęć uzasadnienia uprawnień do traktowania ludzi jak rzeczy i to w dodatku rzeczy gotowych do odmówienia posłuszeństwa – prowadzić musiała bądź do ubóstwienia tych, co władzę sprawują, bądź do poniżenia tych, co władzy są podlegli. Urzeczowienie człowieka napotkać może sprzeciw. Walka z tym sprzeciwem prowadzi do prób urzeczowienia społeczeństwa. W kręgu idei zwalczanych znalazły się więc wszelkie idee głoszące, że godność człowieka nie da się sprowadzić do obowiązku posłuszeństwa władzy; że cokolwiek by stanowiło jej fundament, nie może się rozwijać tam, gdzie zagrożenie budzi wolność i swobodny sąd ludzkiej osoby.
W tym kręgu znalazło się więc połączone dziedzictwo tradycji chrześcijańskiej koncepcji człowieka i europejskiego humanizmu. Cokolwiek by je dzieliło, oba stawały się źródłem zasadniczego sprzeciwu wobec uroszczeń władzy, wyzwolonej z wszelkich ograniczeń. W świetle tego doświadczenia głębokie więzi łączące oba nurty europejskiej tradycji stały się dla nas niezaprzeczalną oczywistością.
Te dwie tradycje ukazały nam się w innym świetle i wzajemnym stosunku niż w tradycyjnym przekazie, będącym w obiegu zarówno w kołach inteligencji „postępowej”, jak i „katolickiej”. Tradycyjny przekaz krążył na tle zrodzonym z pamięci walk myśli świeckiej z teologiczną interpretacją przyrody i świata, i ukazywał te dwie tradycje jako dwa opozycyjne wobec siebie bieguny. W naszym doświadczeniu, w prześwicie – mówiąc za Heideggerem – który otwierała nasza ówczesna egzystencja, aspekty i relacje tych dwu nurtów odnosiły się do nas i do siebie w znacznie odmienny od przekazu sposób. Widniały one łącznie jako sprzężone części zapory wznoszonej przeciwko nieustannie grożącemu urzeczowieniu człowieka. Przykazanie miłości bliźniego i nieporównany walor, przypisywany przez chrześcijaństwo osobie i sumieniu człowieka, jawiły się jako siły motywujące działania nie przeciwstawne, lecz najgłębiej wspierające ruch czasów nowożytnych, prowadzący ku horyzontowi, na którym wypisano później hasła o prawach człowieka, jako o właściwej podstawie zgodnego z rozumem społecznego ładu.
Wobec potęgi zła ogłaszającego przemoc za twórczą zasadę świata religia ukazywała się jako źródło sił
Czas, który nas otaczał, nasycony tylu zbrodniami przeciw ludziom, niósł w sobie wskazanie głębokiego pokrewieństwa nurtów etycznych, opartych na zasadzie szacunku dla życia, bez względu na ich pełniejsze, światopoglądowe różnice i odniesienia. Na tle tego świata, najeżonego groźbami śmierci i tortury wobec wszystkich, którzy zamierzaliby żyć w sposób przeciwstawny wobec projektów władzy, myśl o porządku zbiorowego życia opartym na uznaniu praw człowieka wydawała się biec w dobrą stronę; była to strona niedaleka idei sumienia kierowanego zasadą miłości bliźniego. Obie ukazywały się jako należące – mimo swych oczywistych różnic – do tego samego pnia ludzkiej kultury; jako wiodące ku trosce o przenikające się sprawy.
Antropologia opierająca się o źródła chrześcijaństwa ukazywała się nam jako nurt wspierający wartościowania podstawowych spraw współżycia ludzi niezmiernie bliski temu wartościowaniu, które opierało się na antropologii świeckiego humanizmu. W rdzeniu ich obu tkwiła idea godności ludzkiego bytu, idea powołania człowieka ku świadczeniu wartościom; wobec gęstości praktyk niosących pełne zaprzeczenie tej godności, wobec wirtuozerii praktyków pogardy, organizatorów poniżenia, oba nurty europejskiej kultury ukazywały swą głęboką wspólność.
Nowa perspektywa
Podstawowe poczucie bliskości w motywacjach aktów sprzeciwu wobec zła i w wychodzeniu z pomocą ludziom najbardziej zagrożonym wiodło ku spojrzeniu na samo zjawisko religii również w sposób odmienny, niż to było w częstym zwyczaju w kołach postępowych; mowa tu o obu odmianach tych kół czy to w ich klasycznie oświeceniowej, czy w marksowskiej postaci. W kołach tych religia uchodziła dość powszechnie za wzór epok, w których dominowało myślenie „przednaukowe”; orzekano, że twór ten winien być i będzie wyparty ze świata ludzkiej kultury; stanie się to z oczywistym pożytkiem dla twórczej niezależności ludzkiego umysłu i dla rozkwitu etyki, wyzwolonej z lęku przed sankcjami. W etyce tej wyrazi się pierwiastkowe dobro ludzkiej natury. Religia widniała tu ponadto jako twór ukształtowany pod ciśnieniem długiej symbiozy Kościoła z warstwami panującymi; symbioza ta orientowała społeczne funkcje religii ku zabezpieczeniu ładu, opartego na zasadniczo nierównym udziale w korzystaniu z wartości ludzkiego życia.
Świat dany w naszym doświadczeniu ukazał nam religię w innej perspektywie zarówno w wymiarze osobowym, jak i społecznym. Wobec potęgi zła ogłaszającego przemoc za twórczą zasadę świata; wobec technik panowania, dorównujących starożytnym przekazom o zagładzie miast, wycinaniu plemion i zniewalaniu narodów, wobec pychy władzy nie uznającej nad sobą żadnego sędziego i żadnej wartości – religia ukazywała się jako źródło sił, pomocnych człowiekowi w jego walce ze złem, w sądzie, że taka władza jest rzeczą nieprawą, niszczącą godność człowieka. Ukazywała się na tym tle jej moc etyczna, stanowiąca wyzwanie wobec wszelkiego instrumentalizmu władzy, jakikolwiek byłby jej projekt i ideologia.
Sprzeciwiając się w imię nadrzędności dobra ludzkiej osoby uznaniu logiki władania totalnego za najwyższe prawo, Kościół stawał się jedną z wielkich moralnych sił wspierających swym autorytetem zarówno akty sprzeciwu, jak i dążenia do przenikania różnych społecznych porządków ideą niezbywalnej godności i praw człowieka. Widział to dobrze Maritain, który rozwijając swe idee humanizmu integralnego tak pisał w roku 1936: „Chrystianizm stara się utrzymać ten postęp, który uważano za zdobyty przeciw niemu, podczas gdy siły błędu, zmieniając nagle kierunek usiłują zniszczyć to, czym się poprzednio chlubiły”.
Posłanie odczytane na nowo
Przytaczam słowa Maritaina utkwione w pamięci w czasie okupacyjnych lektur jako słowa streszczające zmiany zachodzące po stronic katolicyzmu w stosunku do idei praw człowieka; zachodziły one pod wpływem potężnych przemieszczeń, dokonujących się w historycznym tle dawnych sporów katolicyzmu z liberalnym triumfalizmem nowożytnej ery.
Zmieniony ton refleksji nad problematyką praw człowieka wynikał z wejścia na scenę europejskich totalizmów. Również w tym ognisku ludzkiej myśli następowały zmiany ustalonych ocen i sposobów widzenia pod wpływem zmiany tła. Tło lat trzydziestych, tło nie-ludzkości doskonałego instrumentalizmu władzy, administracji lęku i terroru stawiającej sobie za cel pełne uprzedmiotowienie człowieka, laboratoria technik zniewolenia w postaci koncentracyjnych obozów – to wszystko ukazywało zamiary i osiągnięcia laickiego humanizmu w zupełnie innym kontekście. W tej perspektywie nie był to – mówimy tu o problematyce praw człowieka – owoc zuchwałych uroszczeń laickiego rozumu, porywającego się na grzeszne dzieło zbudowania królestwa z tego świata. Wobec potęgi zła starającego się zniszczyć to wszystko, co było najcenniejszego w humanistycznym dziedzictwie nowożytnej Europy, Kościół i myśl chrześcijańska rozpoznawały w tej tradycji dzieło własnego posłania; w godności i wolności ludzi, choćby zwracających się przeciw jego doczesnym uwikłaniom, Kościół uznawał wartość płynącą również z owocowania przez niego głoszonej obietnicy. Różnie można posiadać ziemię i czynić ją sobie podległą. Kościół wyzbywał się swych tradycyjnych tęsknot do Sacrum Imperium, otwierał się na świat, uznawał instytucje uzyskiwane nie bez jego oporu.
Tak więc ten czas był w różnych ogniskach ludzkiej myśli czasem nie tylko oporu przeciw nieludzkiej władzy, ale i czasem refleksji o podstawach ładu współżycia godnego człowieka. Refleksja ta, przeżywana w obliczu działań władzy, zmierzającej ku totalnemu uprzedmiotowieniu ludzkich działań i postaw, musiała zwracać się z całą silą sprzeciwu ku problematyce podmiotowości w obu wymiarach; jednostkowym i społecznym. Podejmowana w odporze wobec projektu, którego rzecznicy głosili, że wspólnotę ludzi osiągnąć można jedynie poprzez pełne utożsamienie ich myśli, ujednolicenie działań i poprzez groźbę, zawieszoną nad tymi, którzy by nie chcieli poddać się operacji Gleichschaltung, kierowała się ku problematyce takiej postaci społecznego konsensu, który by istniał wśród owocnej wielości.
Zmieniony ton refleksji Kościoła nad problematyką praw człowieka wynikał z wejścia na scenę europejskich totalizmów
Była to refleksja o cechach szczególnych, będących odpowiedzią na cechy czasu. Nie fascynowała się szykowaniem władztwa jednej idei; nie zmierzała ku budowie doskonałego systemu, który miałby na zawsze wyzwolić ludzi od wszystkiego, co by im mogło dolegać. Była ciężarem niezwyczajnych doświadczeń i stałym sąsiedztwem ludzkiej męki – dojrzalsza od wielu tradycyjnych obietnic rewolucjonistów. Dojrzewała w spotkaniu i dialogu między ludźmi różnych dotychczas losów i przekonań. To braterstwo wspólnego losu i wspólnej odpowiedzialności zawiązujące się wśród różnic stawało się symbolem i nadzieją upragnionego ładu.
Nieludzkość otaczającego świata nadawała szczególny walor pojęciu „ludzkości”, ale nie w tradycyjnym znaczeniu, ukształtowanym przez oświeceniowe eschatologie. Nie chodziło o sny o jutrze, lecz o dzisiejsze działania, o „tu i teraz” wartościowania wyrażającego się w akcie wobec drugiego człowieka.
Szczególne światło padało więc na zachowania, dla których normą byłaby życzliwość, a nie nienawiść, sprzyjanie, a nie zniewalanie, troska, o rozwój, a nie wirtuozeria w zadawaniu bólu. Światło padało więc na podstawowe kanony etyczne, skupione wokół pojęcia miłości bliźniego. To stare pojęcie, znane z religijnego przekazu, zbanalizowane szkolną katechezą, ukazywało się nam w blasku niecodziennego dostojeństwa, gdyż stawało się ono nazwą aktów pomocy w zagrożeniu, których podjęcie równało się wkroczeniu w krąg bohaterstwa. Istnienie aktów miłości bliźniego stwarzało miarę „ludzkości” rozstrzygającą o sensie pojęcia honoru człowieka.
Miara ta nie dotyczyła tylko zachowań jednostek; dotyczyła również instytucji. „Ludzkimi” instytucjami były w naszym pojmowaniu instytucje, u których podstaw tkwiło porozumienie raczej niż przymus, dialog raczej niż dominacja, współpraca raczej niż wyzysk.
Tęsknota za światem „ludzkim” przeżywana wobec krańcowych wymiarów nieludzkości była tęsknotą łączącą ludzi różnych duchowych rodzin. Nie przewodziła jej doktryna, lecz wspólny kanon podstawowych wartości. Wśród tych wartości, które przyświecać miały wspólnemu kształtowaniu bardziej ludzkiego porządku, znajdowały się na poczesnym miejscu prawa człowieka. Nasze odczytanie tkwiących w tej tradycji treści, płynące ze środka naszych doświadczeń, bliskie było temu, które znalazło później wyraz w paktach praw przedstawionych po wojnie narodom całego świata.
Działo się tak właśnie dlatego, że otaczający świat wszelkich praw ludziom odmawiał.
„Niesłychana bliskość”
Spójrzmy, jak opisuje ten fenomen spotkania Niemiec i chrześcijan Dietrich Bonhoeffer: „W tych latach, kiedy zaczęto prześladować wszystko, co tylko było związane z chrześcijaństwem, kiedy ubóstwieniu irracjonalności, krwi, instynktu bestii w człowieku trzeba było przeciwstawić rozum, samowoli – prawo pisane, barbarzyństwu – kulturę i humanizm, gwałtowi – wolność, tolerancję i prawa człowieka, upolitycznieniu nauki i sztuki – autonomię różnych dziedzin życia, zarówno wśród obrońców tych atakowanych wartości, jak i wśród chrześcijan obudziło się poczucie pewnego rodzaju sojuszu. I oto okazało się, że wszystkie te pojęcia – rozum, wykształcenie, humanizm, tolerancja, autonomia, które do niedawna pełniły funkcję haseł bojowych w walce przeciwko Kościołowi, przeciwko chrześcijaństwu, są mu niesłychanie bliskie…”.
„Niesłychana bliskość” tych pojęć stała się w tamtym czasie udziałem ludzi różnych przekonań i różnych krajów. Ukazały się one jako wspólne dziedzictwo ludzi europejskiej kultury, dziedzictwo znajdujące się w stanie śmiertelnego zagrożenia. Ich dalsze trwanie, ich przyszłość nie zdawały się być zapewnione żadnymi prawami nieuchronnego rozwoju, odkrywanymi z taką ochotą przez różne szkoły nowożytnej historiozofii, z marksizmem nie na ostatnim miejscu. Widniały jako niezmiernie trudny kanon wartości zbiorowego życia, oparty jako na swym fundamencie na poszanowaniu osobowości człowieka. Wielkość wkładu, jaki w zakładanie tego fundamentu wniosła chrześcijańska koncepcja nieskończonej wartości ludzkiego sumienia jako łącznika ze światem norm, przekraczających wszelkie ziemskie nakazy, nie mogła w naszych oczach ulec przecenieniu; nie mogła mu również ulec ocena znaczenia posiewu etyki, uznającej w wezwaniu do miłości bliźniego swoje wezwanie naczelne. Chrześcijańskie korzenie europejskiego kanonu ukazywały się nam z całą wyrazistością. Nie były to korzenie jedyne, ale o wielkiej doniosłości. Doniosłości tej nie przeczył w naszych oczach fakt, że społeczne ruchy czasów nowożytnych, głoszące hasła praw człowieka, zwracały się nieraz, w każdym razie w Europie, przeciw Kościołowi i rzadko spotykały się z jego poparciem. Świadczyło to jedynie o tym, że Kościół, uwikłany w historyczne konstelacje stosunków i sił, nie był jedynym przekaźnikiem znaczeń, niesionych przez chrześcijańską kulturę.
Istnienie aktów miłości bliźniego stwarzało miarę „ludzkości” rozstrzygającą o sensie pojęcia honoru człowieka
Doświadczenia czasu rzuciły również mocne światło na stosunek między problematyką praw człowieka a tradycyjnymi tezami myśli socjalistycznej. W tradycyjnym przekazie treść tych praw miała ulec ostatecznemu i nieodwołalnemu wcieleniu wraz z przejęciem środków produkcji na publiczną własność. Nietrudno nam było dostrzec, że tradycyjny socjalizm rozwijał się w środki mitu przyszłości, w której obrazie usunięcie prywatnego władania środkami produkcji widniało jako brama do ziemskiego królestwa wyzwolonego człowieka; za tą bramą rozciągać się miała przestrzeń życia zbiorowego, sprzyjająca urzeczywistnieniu wszelkich pomocnych rozwojowi człowieka wartości.
Ten mit „ostatecznej przeszkody” zaważył głęboko na myśli socjalistycznej, czyniąc ją naiwną wobec zagadnień władzy, sprawowanej w społeczeństwie opartym na gospodarce poddanej publicznej własności. [(—-)§ 4 ust. 1 Zarządzenie Prezesa GUKPiW z dn. 12X11.1981 r. M. P. nr 30 poz. 278 w zw. z art. 17 ust. 3 i 4 dekretu o stanie wojennym z dn. 12.XII.1981 r. (Dz. U. nr 29 poz. 154) – fragment usunięty przez cenzurę – przyp. red.] Dlatego w myślach o lepszym i sprawiedliwszym ładzie, dojrzewających w tamtych latach, dążenie do przebudowy starych społecznych struktur, wyburzonych zresztą przez maszynę totalnej okupacji, wiązało się nierozdzielnie z ideą praw człowieka, mających stanowić podstawę porozumienia różnych duchowych rodzin, uczestniczących wspólnie w kształtowaniu sprawiedliwszego ładu. W tym dążeniu spotykaliśmy się z przyjaciółmi z kręgów polskiego katolicyzmu, uczestników tej samej lekcji i tej samej walki. Ci z nas, którzy czas ten przeżyli, starali się dochować wierności spotkaniu.
Tekst ukazał się w miesięczniku „Więź” nr 6/1982. Śródtytuły pochodzą od redakcji