Otwartość ma już w Kościele uznane prawo obywatelstwa i poważne zaplecze, ale nie może być wprowadzona „odgórnym zarządzeniem”.
Piętnasty rozdział książki „Kościół otwarty” – programowej dla środowiska „Więzi” – wydanej po raz pierwszy przez nasze wydawnictwo w 1963 roku. Tytuł pochodzi od redakcji
Szeroki zasięg pluralizmu światopoglądowego w naszym kraju stwarza konieczność upowszechnienia w nim postawy otwartej jako podstawowego modelu współżycia społecznego. Jest faktem wyraźnie już dostrzeganym, że procesy różnicujące sięgają obecnie również wsi, która jeszcze do niedawna uchodziła za najbardziej zwartą i pod względem światopoglądowym jednorodną. Ponieważ procesy te, w tych kręgach, w których jeszcze wczoraj nie występowały wyraźnie, wykazują obecnie tendencję do pogłębiania się, nie może budzić już wątpliwości pluralistyczny charakter całego w zasadzie społeczeństwa. Trudno jest dziś przewidzieć dalszy przebieg procesów różnicujących.
W chwili obecnej wielu ludzi cechuje indyferentyzm, ich światopogląd jest w istocie niezdeklarowany. Nie wiadomo, w jakim stopniu stan ten będzie trwały, w jakim zaś grupa ta będzie maleć na rzecz zwiększania się ilości ludzi o postawach światopoglądowych określonych wyraźniej. W każdym razie pluralizm jest nieodłączną cechą współczesnej cywilizacji i nie istnieje żaden rozsądny powód pozwalający przypuszczać, że nasze społeczeństwo będzie stanowiło wyjątek od tej zasady.
Niesłuszny wydaje się również pogląd, według którego postępująca uniformizacja kultury miałaby być równoznaczna z ujednoliceniem światopoglądowym. Doświadczenia społeczeństwa o nowoczesnej strukturze wykazują raczej, że problem ten jest bardziej skomplikowany. Może się on wyrazić poprzez ilościowy wzrost jednych postaw, a spadek innych, poprzez szczegółowe przemiany wewnątrz poszczególnych określonych postaw światopoglądowych, może dawać znać o sobie w zwiększonym eklektyzmie i wewnętrznych niekonsekwencjach, w pewnych wypadkach w rosnącym wpływie indyferentyzmu. Nie zmieni on jednak w zasadzie pluralistycznej struktury społecznej.
Otwartość – i to wzajemna – nie jest jednak łatwa tam, gdzie potrzeba taka jest nowa i gdzie warunki historyczne nie wytworzyły odpowiedniej tradycji w skali społecznej. Praktyczne jej stosowanie wymaga pewnej umiejętności, pewnej dyspozycji w myśleniu oraz określonego typu wyobraźni, co czasem musi przejawić się jako cecha intelektualna. Praktykowanie postawy otwartej wymaga mianowicie zrozumienia – w pewnym przynajmniej stopniu – względności czy niepełności własnego sposobu myślenia i postępowania. Wiąże się z tym także zagadnienie typu wyobraźni pozwalającej choćby częściowo zrozumieć sposób myślenia i postępowania inny niż własny, czasem bardzo od niego odległy. Trzeba uwzględnić, że cechy te nie są w naszym społeczeństwie często spotykane. Dotychczasowe warunki społeczne naszego kraju, jego historia, nie wpłynęły na ich ukształtowanie. Częsty w Polsce sposób myślenia absolutyzujący własne poglądy, a potępiający w czambuł i a priori poglądy odmienne, nie spotykał się też niestety z dostatecznym oporem w wychowaniu społecznym.
Istniejący w Polsce układ sił społecznych powoduje, że rozpowszechnienie i utrwalenie się u nas postawy otwartej zależy w ogromnej mierze od tego, w jakim stopniu będzie ona reprezentowana przez marksistów i katolików, choć bynajmniej zróżnicowania filozoficzno-światopoglądowe do tych kategorii się nie sprowadzają. Jednakże ich przede wszystkim postawa będzie miała zasadniczy wpływ na stopień rzeczywistej i organicznej jedności społeczeństwa. Z pewnością nie wystarczy zwykła tolerancja, która może przeciwdziałać ekscesom, ale nie tworzy jeszcze jedności. Nie chodzi oczywiście o jakąś jedność pojętą abstrakcyjnie, ale o zdolność do wspólnego – w możliwie najszerszym zakresie – budowania nowego społeczeństwa.
Rozumienie otwartości, które kazałoby wykluczyć wszelkie sposoby szerzenia idei chrześcijańskiej z jej pełnymi konsekwencjami, jest nie do przyjęcia i musi być traktowane jako nielogiczne w swej skrajności
Jeżeli chcemy mówić o znaczeniu, jakie ma dla sytuacji ogólnospołecznej rozpowszechnienie postawy otwartej w środowiskach katolickich i marksistowskich, musimy bardzo poważnie brać pod uwagę wzajemny wpływ, jaki wywierają one na siebie w tym zakresie. Oceniając perspektywy postawy otwartej w społeczności katolickiej trzeba bowiem uwzględnić, że rozwój jej zależy nie tylko od tendencji działających wewnątrz katolicyzmu, ale i od warunków zewnętrznych. Obok intensywności oddziaływania własnych elit, bardzo wiele zależy wówczas od ogólnej społecznej atmosfery i od postawy niekatolików, których stanowisko może oddziaływać bądź na wzrost otwartości, bądź rodzić nastroje izolacjonistyczne. W Polsce jest to jeszcze szczególnie skomplikowane przez problemy społeczno-polityczne i oddziaływania laicyzacyjne. Jest oczywiste, że tak jak postawa otwarta działa na rzecz łagodzenia zadrażnień w stosunkach między Kościołem a Państwem, tak z drugiej strony wszelkie takie zadrażnienia utrudniają szerzenie się postawy otwartej wśród katolików, szczególnie w okresie, gdy nie jest ona jeszcze ugruntowana, a wielu nie zna jej ani z praktyki, ani nawet ze słyszenia.
Bardzo duże znaczenie ma też charakter światopoglądowego oddziaływania laicyzacyjnego. Atmosfera, w jakiej to oddziaływanie się odbywa, może wpływać na pogłębienie się ostrego sporu światopoglądowego, który będzie dzielić społeczeństwo, lub na nawiązanie światopoglądowej dyskusji, która będzie społeczeństwo mimo wszelkich różnic integrować.
Znaczenie ma zresztą nie sama tylko atmosfera, ale również, a może przede wszystkim, kierunek tego oddziaływania, bezpośredni cel, jaki sobie ono stawia. Może on być formułowany negatywnie, jako osłabianie związków ludzi z religią, działanie w kierunku porzucenia przez nich światopoglądu spirytualistycznego. Może też być formułowany pozytywnie jako stwarzanie racjonalnych przesłanek do świadomego wyboru światopoglądowego. Bezpośrednie skutki społeczne wyboru każdej z tych dwu dróg będą zupełnie różne.
W pierwszym wypadku efekt samego oddziaływania jest wątpliwy. Dla pewnej ilości katolików z imienia takie oddziaływanie laicyzacyjne może być bodźcem do ostatecznego zerwania z wiarą, innych, na drodze reakcji, może w niej utwierdzać. W najlepszym razie liczby te będą się nawzajem znosić. Natomiast na pewno oddziaływanie takie nie będzie przeciwdziałać bezideowości, a może pogłębiać atmosferę konformizmu z jej wszelkimi społecznymi negatywami, takimi jak brak społecznego zaangażowania lub przynajmniej jego ograniczenie i postawa konsumpcyjna.
W drugim wypadku światopoglądowe oddziaływanie izolacyjne nie może liczyć na łatwe efekty, ale przynosi pozytywne skutki społeczne. Rodzi rzeczową otwartą dyskusję światopoglądową, wpływając w ten sposób na pogłębienie się postawy otwartej również po stronie katolickiej i przeciwdziałając tendencjom gettowym. Wpływa także na wzrost odpowiedzialnego traktowania problemów światopoglądowych w społeczeństwie. Otwartość liczy dziś w Polsce, wśród ludzi zaangażowanych w życie społeczne, sporo zwolenników, a jeszcze więcej zapewne życzliwych obserwatorów.
Jednocześnie tak wśród marksistów, jak i wśród katolików, którzy – jedni i drudzy – mogliby odegrać istotną rolę w jej rozpowszechnianiu, funkcjonują wobec niej różnorakie opory i zarzuty. Przede wszystkim po obydwu stronach działają negatywne doświadczenia, których źródeł dopatruje się na ogół wzajemnie zarówno w doktrynie wyznawanej przez partnera i w formowanej przez nią mentalności, jak i w aktualnej praktyce jego postępowania. Występują tu z pewnością rzeczywiste problemy, których lekceważyć nie należy. Trzeba jednak wziąć pod uwagę, że skuteczność otwartości nie może być mierzona tymi samymi kryteriami, które przykłada się do doraźnej taktyki politycznej. Jeśli uważa się ją za metodę, to w sensie zbliżonym do tego, jaki posiada moralność społeczna będąca racjonalnie uzasadnioną normą współżycia ludzi i społeczeństw. Może ona liczyć na sukces w perspektywie, a nie na sukces doraźny. W sytuacjach konkretnych w ogóle trudno jest o gwarancję, że otwartość zostanie odpłacona tym samym. Postawa otwarta musi zakładać pewnego rodzaju bezinteresowność, musi być ona ugruntowana na racjach wyższych niż wzgląd na bezpośrednie odwzajemnienie, na przeświadczeniu, że jest ona społecznie niezbędna. W sytuacjach konkretnych element doraźnego ryzyka nie da się wyeliminować i nieuwzględnianie go byłoby prostą naiwnością. Natomiast przyjęcie postawy otwartej przy świadomym uwzględnieniu tego elementu możliwe jest wówczas, gdy się rzeczywiście pragnie osiągnięcia tych skutków społecznych, które stawia sobie ona za cel, a zarazem uważa się ją za metodę lepszą dla osiągnięcia tych skutków od jakiejkolwiek innej. I tu już trzeba przyjrzeć się konkretnym zarzutom, jakie wobec postawy otwartej w katolicyzmie, bo ta nas przede wszystkim interesuje, wysuwają z jednej strony niektórzy marksiści i z drugiej – niektórzy katolicy.
Praktykowanie postawy otwartej wymaga zrozumienia – w pewnym przynajmniej stopniu – względności czy niepełności własnego sposobu myślenia i postępowania
Wśród zarzutów formułowanych przez marksistów zdarzają się i takie, które trzeba traktować jako zupełne nieporozumienie. Przykładem może być stanowisko, które swoiście demonizując Kościół i katolicyzm widzi w nim tylko potężny, jednolity i z doskonałą precyzją kierowany organizm czy raczej organizację, zaś w otwartości, jak i w całej accomodata renovatio upatruje wielki kamuflaż integrystyczny, jakąś strategię monstre, zamierzoną w skali historycznej. Zarzut ten jest nie tylko prymitywny, ale i całkowicie źle postawiony, ponieważ opiera się na fałszywym rozeznaniu Kościoła i jego sytuacji. Ów Kościół „zdemonizowany” nie istnieje i żaden manewr strategiczny w tej skali nie jest w nim w ogóle możliwy. Rozumowanie takie pomija zupełnie fakt, że prawo moralne Ewangelii bywa jednak bądź co bądź w Kościele – nie tylko wśród „maluczkich”, ale i wśród nauczających – autentycznie przeżywaną prawdą, a nie dymną zasłoną. Co zaś bardziej przekonywające dla ludzi odległych od Kościoła – rozumowanie to pomija fakt, iż możliwość sztucznego wymyślenia dla celów propagandowych takiej idei, jak postawa otwarta, jest w ogóle bardzo wątpliwa, a już zupełnie nieprawdopodobna w świetle faktu, że ruch ten w swej obecnej historycznej postaci zrodził się w Kościele właśnie „oddolnie”, a do dzisiejszych pozycji torował sobie drogę długotrwałą i żmudną walką. Pomija wreszcie elementarne prawa rozwoju idei. Chodzi tu przecież o ruch zrodzony spontanicznie i odpowiadający – ponad wszelką wątpliwość – zarówno świadomości potrzeb jak i rozumieniu istoty idei chrześcijańskiej przez szerokie kręgi ludzi wierzących. Trzeba więc wziąć pod uwagę, że głoszenie idei otwartości, czy choćby danie jej „zielonego światła” w Kościele, niezależnie nawet od intencji, w jakich jest to czynione, musi pogłębiać ten proces w świadomości katolików w coraz szerszej skali społecznej.
Są jednak i inne zarzuty, które zasługują na poważne potraktowanie, tym bardziej że są one niejednokrotnie wysuwane przez ludzi, którzy dawali dowody rzetelnego zainteresowania przemianami Kościoła i postawą otwartą wśród katolików. Zarzuty te, jakkolwiek bardzo różnie formułowane, dają się w zasadzie ująć w dwa pytania: czy postawa otwarta w katolicyzmie jest tym, za co chce uchodzić? A jeśli jest przez pewnych ludzi naprawdę rozumiana tak, jak się ją przedstawia – jakie są rzeczywiste intencje władz Kościoła pozwalających ją głosić?
Wątpliwość wyrażona w pierwszym pytaniu bywa formułowana ściślej jako obawa albo powątpiewanie, czy konsekwentna i pełna otwartość jest w katolicyzmie w ogóle możliwa przede wszystkim ze względu na jego misję apostolską. I tu mamy więc do czynienia z obawą przed „wielkim bluffem”, chociaż jego mechanizm byłby tu zgoła inny i bez porównania mniej prymitywny. Dotyczyłby on tu istoty katolickiej otwartości czy może raczej tego, czym ma być istotnie otwartość w misji apostolskiej Kościoła. Czy postawa otwarta jest rzeczywiście głęboką postawą moralną, czy też w gruncie rzeczy tylko sposobem – nawet uczciwie traktowanym, ale sposobem – dotarcia do człowieka, który apostolstwa czy oddziaływania duszpasterskiego w innym duchu nie przyjmie? Mielibyśmy tu więc otwartość traktowaną jako transmisję pomiędzy prawdą katolicką albo – jak kto woli – pomiędzy katolickimi „rządcami dusz” a człowiekiem i społeczeństwem. Rola jej w takim rozumieniu byłaby czysto funkcjonalna, a przedstawianie jej jako wysokiej zasady etycznej musiałoby wówczas oceniać rolę, jaką może ona odegrać w Kościele dla rozwoju jego stosunków wewnętrznych i treści jego zewnętrznego oddziaływania.
Chcąc prawidłowo uchwycić ten zarzut i wyodrębnić z niego to, co może być dla nas autentycznym materiałem do rozważań, trzeba dokonać pewnego rozróżnienia. Otóż dla części naszych polemistów „otwartość” zdaje się wykluczać wszelkie oddziaływanie na człowieka ze strony Kościoła. Wszelkie dążenia apostolskie czy chrystianizacyjne są tu właściwie traktowane jako niedopuszczalne. Jak się zdaje również wszelkie wskazywanie ludziom ich obowiązków etycznych poza sferą ściśle religijną, w szczególności implikacji społecznych chrześcijaństwa, wszelkie egzekwowanie kościelnej dyscypliny wobec członków Kościoła (np. odmowa udzielenia sakramentu wynikająca z przepisów prawa kanonicznego), wszelka próba mająca na celu przekonanie niewierzących o prawdziwości religii – są już traktowane jako zaprzeczenie postawy otwartej. Być może mamy tu do czynienia z jakimś nieporozumieniem, takie jednak odnosi się wrażenie. Oczywiście takie rozumienie otwartości, które kazałoby wykluczyć wszelkie sposoby szerzenia idei chrześcijańskiej z jej pełnymi konsekwencjami, jest nie do przyjęcia i musi być traktowane jako nielogiczne w swej skrajności.
W innym rozumieniu tego zarzutu może tu jednak chodzić o coś znacznie głębszego. O ile zarzut „transmisyjności” nie łączy się z potępieniem wszelkich form apostolskiego oddziaływania, wówczas sprowadza się on do pytania, czy wyznający otwartość katolicy potrafią być jej wierni w praktyce? Jak zachowują się w konkretnych wypadkach, w których możliwy będzie wybór pomiędzy doraźną skutecznością nie całkiem „otwartego” oddziaływania a uszanowaniem głoszonej przez siebie wartości wolnej decyzji człowieka? Zdarza się, że jako przesłanka dla tak formułowanej wątpliwości podkreślany bywa fakt, iż – jak wiadomo – na rzecz otwartości działa w Kościele nie tylko widzenie w niej czystszej formy postawy chrześcijańskiej, ale zarazem tej jedynej formy, którą świat może przyjąć. Nie wydaje się jednak, aby mogło to być samo przez się uzasadnionym źródłem niepokojów. Z faktu, iż otwartość posiada walor funkcjonalny, można by wobec katolicyzmu czynić zarzut, gdyby walor ten był podniesiony do rangi wyłącznego czy też ostatecznie decydującego kryterium, bez oglądania się na to, czy reprezentuje on wartości rzeczywiście religijne, czy też z punktu widzenia samej religii zmistyfikowane.
Nawiasem mówiąc, podobny zarzut czystego „funkcjonalizmu” podnosimy sami wobec neointegryzmu, ale tym właśnie odróżnia się on od postawy, którą uważamy za otwartą. Powracając do właściwego toku myśli trzeba stwierdzić, że zarzut ten wydaje się bezprzedmiotowy tam, gdzie chodzi o autentycznie religijną odpowiedź na autentycznie religijne pytania i potrzeby. W odniesieniu do takiej sytuacji, w religii, która nie jest abstrakcyjną prawdą, ale prawdziwą drogą przeznaczoną dla ludzi, nie musi zachodzić sprzeczność pomiędzy funkcjonalnością a czystością idei. Kryterium funkcjonalności może wówczas – pod warunkiem zachowania całkowicie religijnej płaszczyzny – pełnić w pewnym stopniu rolę sprawdzianu i czynnika oczyszczającego. Z faktu, że pewne idee, autentyczne na gruncie określonej religii, odpowiadają potrzebom ludzi, nie wynika, że są one głoszone po to, aby tych ludzi poddać wpływom Kościoła, a nie dlatego, że się je uważa za prawdziwe. Nie jest również ujmą moralną dla idei religijnej, gdy określona sytuacja i ujawnione potrzeby społeczne przyczyniają się do uświadomienia, że może i powinna ona być wyrażana w bardziej konsekwentnej i pełniejszej formie, niż to aktualnie – przynajmniej na ogół – ma miejsce.
Nie istnieją nigdy rozwiązania całkowicie „bezpieczne”. Największym rzeczywistym niebezpieczeństwem jest brak przygotowania, powierzchowność i ignorancja, które – z otwartością czy bez niej – będą pociągać za sobą jednakowo złe skutki
Jednak i wówczas wątpliwość pozostaje, właśnie jako czyste już pytanie o praktyczną wierność głoszonej idei. I nie ma na nie innej, naprawdę przekonywającej odpowiedzi, niż empiryczny dowód poprzez przyjęcie w praktyce wszelkich ostatecznych, nawet najbardziej niewygodnych konsekwencji, jakie uznanie otwartości za zasadę moralną pociąga za sobą dla sposobu rozumienia i pełnienia przez Kościół i katolików ich misji apostolskiej w świecie. Jest to więc problem jak najbardziej żywy i autentyczny na gruncie samej postawy otwartej w katolicyzmie.
Wątpliwość wyrażona w drugim pytaniu dotyczy szans postawy otwartej w Kościele ze względu na panujący w nim „układ sił”. W swym pełnym brzmieniu bierze ona pod uwagę z jednej strony rzeczywiste intencje sfer kierowniczych Kościoła, z drugiej strony rzeczywiste możliwości utrzymania się aktywnych kół świeckich na autentycznie „otwartych” pozycjach. Chodzi przy tym o możliwość zarówno w sensie psychologicznym, jak i sytuacyjnym – właśnie ze względu na nacisk owych „sfer kierowniczych”. W końcu wreszcie wątpliwość ta dotyczy możliwości przekształcenia w kierunku otwartym katolicyzmu masowego w określonych warunkach historycznych.
Oczywiście, katolicy widzą szanse otwartości inaczej. Dla marksistów przemiany w Kościele, to zawsze jednak historia ludzkiej idei i instytucji, zmuszonej do przekształcania się i dostosowywania pod wpływem ogólnego procesu humanizacji. Dla katolików proces ten, w związku z nadprzyrodzonym charakterem Kościoła oraz naturą depozytu wiary i jego rozwojem w historycznej świadomości Kościoła, kształtuje się odmiennie. Rzutuje to – łącznie z inną oceną natury „kół kierowniczych” Kościoła, które są dla katolików władzą o charakterze religijnym, a nie politycznym – na ocenę szans otwartości i jej dalsze losy w katolickiej społeczności.
Wątpliwość marksistów bywa konkretnie formułowana w pytaniu, czy autentyczna otwartość pewnych kół katolików, która może wzbudzić u niekatolików nadzieję na rzeczywiste i głębokie przemiany w Kościele, nie zostanie w odpowiednim momencie zdyskontowana przez kierownicze koła Kościoła w duchu zgoła „nie otwartym”. Inaczej mówiąc, czy otwartość ta nie jest świadomie tolerowana w Kościele po to, aby użyć jej jako pewnego rodzaju „konia trojańskiego”.
Mamy więc tu do czynienia z ową obawą przed ryzykiem, na którą wskazywaliśmy poprzednio. Powiedzmy od razu, że nie istnieje żadna gwarancja, a w szczególności żaden intersubiektywny dowód, iż postawa otwarta musi zwyciężyć. Natomiast zwyciężyć może, jeśli działać się będzie na jej rzecz i stwarzać sprzyjające warunki. Otwartość ma już w Kościele uznane prawo obywatelstwa i poważne zaplecze, ale nie może być przecież wprowadzona jakimś „odgórnym zarządzeniem” jako obowiązująca dla całego Kościoła. Przejawia się ona w praktyce jako pewien styl postępowania. Chodzi o to, aby był on jak najszerzej przyjęty. „Sfery kierownicze” Kościoła, o których postawę pytają polemiści, to nie tylko papież, kuria rzymska, ich polityka i styl rządzenia, ale to również wszyscy biskupi. „Katolicyzm masowy”, społeczność katolicka – to znów osobne zagadnienie i to osobne właściwie w każdym kraju. Oczywiście, dla rozpowszechnienia postawy otwartej w społecznościach wiernych bardzo wiele znaczy stanowisko „sfer kierowniczych”, a w nich z kolei – stanowisko Stolicy Apostolskiej. Ale nie można zapominać, że zachodzą tu wpływy wzajemne i że cała dialektyka tego procesu ma zasadnicze znaczenie.
Na poprzednich stronach zostały zaznaczone niektóre warunki, jakie mogą wpływać na rozszerzanie się postawy otwartej w katolicyzmie polskim, oraz została podkreślona rola, jaką mogą odegrać w tym procesie – jeśli zechcą – marksiści. W każdym razie trzeba powiedzieć, że pontyfikat Jana XXIII, Sobór, a także pontyfikat Pawła VI wskazują na kierunek zachodzącego procesu. Kierunek nieodwracalny i uniwersalny w całym Kościele. Może on natrafiać na opory, może być przyhamowywany, ale o cofnięciu go nie może być już mowy. Dotyczy to również i Polski.
Obawy i wątpliwości wobec postawy otwartej wysuwają nie tylko marksiści. Istnieją one również w niektórych środowiskach katolickich. Porównanie tych obaw ze sobą jest na pewno interesujące. O ile marksiści obawiają się tego, czy otwartość w katolicyzmie będzie rzeczywiście sobą, o tyle niechętni jej katolicy uważają, że – przeciwnie – może ona doprowadzić zbyt daleko. Najcięższy chyba z zarzutów głosi, iż otwartość grozi konformizmem światopoglądowym i relatywizmem, zawiera w sobie już z natury niebezpieczeństwo „rozwodnienia doktryny” zarówno w jej warstwie dogmatycznej, jak i etycznej.
Postawa otwarta musi zakładać pewnego rodzaju bezinteresowność, musi być ona ugruntowana na racjach wyższych niż wzgląd na bezpośrednie odwzajemnienie, na przeświadczeniu, że jest ona społecznie niezbędna
Zarzut ten z pewnością nie jest pozorny. Trzeba jednak wziąć pod uwagę, że niebezpieczeństwo to w nierównie większym stopniu niż z otwartości płynie przede wszystkim z faktu stałej konfrontacji własnych poglądów z odmiennymi przekonaniami i odmiennym postępowaniem otoczenia. A więc przede wszystkim z pluralizmu, który jest wynikiem obiektywnych warunków społecznych. Rozwiązania należy szukać w odpowiednim wychowaniu katolickim liczącym się z rzeczywistą sytuacją i trudnościami, jakie ona stwarza, zaś otwartość wydaje się być najlepszą znaną podstawą dla takiego wychowania w warunkach pluralistycznych. Nie istnieją nigdy rozwiązania całkowicie „bezpieczne”. Największym rzeczywistym niebezpieczeństwem jest brak przygotowania, powierzchowność i ignorancja, które – z otwartością czy bez niej – będą pociągać za sobą jednakowo złe skutki.
Zarzuca się też otwartości, że prowadzi ona do osłabienia ducha apostolskiego, a nawet jego zaniku, do rezygnacji z wszelkiego oddziaływania na postawy i stanowiska odmienne. Zarzut ten płynie z poglądu uważającego w gruncie rzeczy za apostolstwo tylko bezpośrednie oddziaływanie, mające na celu jak najszybsze „nawrócenie” niewierzącego, zaś wszelkie apostolstwo obecności czy świadectwa traktuje jako niepełne, a w każdym razie zasadniczo niewystarczające. Oczywiście z poglądem takim przy dzisiejszym rozumieniu misji Kościoła zgodzić się nie można. Otwartość zresztą nie wyklucza i bezpośredniego oddziaływania tam wszędzie, gdzie jest ono słuszne i uzasadnione, chociaż obwarowuje je surowymi warunkami etycznymi. Niezależnie od tego istnieje jednak rzeczywiście niebezpieczeństwo, iż kształtowanie w duchu otwartości może w pewnych przypadkach osłabiać zdolność do takiego oddziaływania. Niebezpieczeństwo nie wynika jednak z jej istoty i można mu z pewnością przeciwdziałać. Szczególnie wówczas, gdy za główną formę misji świeckich uważa się apostolstwo obecności, niebezpieczeństwo to jest zupełnie nieproporcjonalne do walorów postawy otwartej.
Niezależnie od argumentów, jakie byśmy mogli wysunąć przeciw występującym po obu stronach zarzutom, trzeba się liczyć z faktem, że funkcjonują one i że jedynym naprawdę skutecznym sposobem wykazania, iż są one niesłuszne, jest dowód nie słowny, a praktyczny. O perspektywach postawy otwartej zadecydują oczywiście ludzie. Chodzi tu w pierwszym rzędzie o tych ludzi – zarówno po stronie katolickiej, jak i wśród niewierzących, a w szczególności marksistów – którzy mają większą lub mniejszą możliwość wpływania na postawę szerszych kół społeczeństwa głównie dwiema drogami. Poprzez propagowanie w różny sposób otwartości w społeczeństwie i poprzez stwarzanie odpowiadających jej faktów, przede wszystkim obustronnych, wspólnych. O ile postawa taka będzie dostatecznie szeroko i wytrwale reprezentowana, i realizowany, choćby w ograniczonej skali, odpowiadający jej model wzajemnych stosunków, można mieć nadzieję, że zyska ona w społeczeństwie prawo obywatelstwa i dokona zasadniczego wyłomu w dotychczasowym sposobie myślenia. Przeszkody obiektywne mogą wówczas opóźniać jej rozwój, ale nie zdołają zapobiec jej rozszerzaniu się w takim stopniu, który by rzutował na układ stosunków społecznych w sposób istotny.
Piętnasty rozdział książki „Kościół otwarty” – programowej dla środowiska „Więzi” – wydanej po raz pierwszy przez nasze wydawnictwo w 1963 roku