Dyskomfort wywołany koniecznością tłumaczenia się ze słów i działań niejednego katolika, nieraz w sutannie i nieraz niestety w purpurowej piusce, sprawił, że w pewnej chwili moje poczucie tożsamości zaczęło się chwiać.
Kiedy to piszę, niedawno minęła Wielkanoc. Kiedy Państwo to czytają, zbliża się lato. Ale dla tego, o co mi chodzi, to nawet lepiej. Mowa będzie o pozytywnych skutkach całorocznego czekania na ten najważniejszy wieczór w roku liturgicznym.
*
Bycie katolikiem we współczesnej Polsce nie jest zadaniem łatwym. I nie myślę tu o wymaganiach natury moralnej, które zresztą (nie popadajmy w grzech religianckiej pychy) bywają równie surowe w obrębie ateistycznych systemów etycznych. W tym sensie bycie człowiekiem porządnym, dowolnego światopoglądu, nigdy nie jest łatwe. Zaraz zresztą przypomina mi się cytat z jednej z najmądrzejszych znanych mi książek dla dzieci, ze „Stacji Nigdy w Życiu” Joanny Kulmowej. Tajemniczy Starszy Pan, z którym rozmawia jedna z bohaterek, rzuca na odchodnym:
– Być KIMŚ to już bardzo dużo.
A potem jego głos dobiega z najbliższych krzaków:
– BYĆ to też ogromnie dużo.
„Ale co z tego, kiedy samego już NIE MA” – puentuje narratorka ironicznie, żeby uniknąć jawnego moralizowania.
No więc nie o takich trudnościach myślę, ale o mniej ważnych, a jednak dotkliwych problemach związanych z autoidentyfikacją. Swoją tożsamość nabywamy między innymi poprzez uznawanie siebie za członka/członkinię wybranych wspólnot. Podkreślamy (lub nie) pochodzenie z jakiegoś miejsca na ziemi („jestem ze Śląska”, „jestem z Bałut”, „jestem z Zakopanego”); uznajemy za istotny fakt, że ukończyliśmy tę a nie inną szkołę („chodziłem do Nowodworka”, „należę do Reytaniaków”), że mamy sprofilowane w określony sposób wykształcenie („ja jestem humanistą!”; „ja mam umysł ścisły!”), że jesteśmy kibicami jakiejś drużyny piłkarskiej albo entuzjastami jakiegoś nurtu muzycznego. Ktoś mi zresztą niedawno zwrócił uwagę, że muzyka – z powodów, których analiza wydłużyłaby ten felieton do horrendalnych rozmiarów – stała się dla kilku pokoleń niebywale ważnym składnikiem rozumienia siebie i to do tego stopnia, że ujawnienie listy ulubionych utworów brzmi dzisiaj niemal tak intymnie, jak niegdyś deklaracja wiary.
Czy jako katolik muszę brać na siebie odpowiedzialność za to, co pod sztandarem „katolicyzmu” się u nas dzieje? Ano muszę, choćby tylko dlatego, że jestem postrzegany jako część całości
A właśnie: wiara (podobnie jak narodowość) to składnik tożsamości, który jeśli nie określa nas najmocniej, to przynajmniej powinien to czynić. Niesie bowiem chyba najgłębsze zobowiązania. I tu pojawia się trudność, o której wspomniałem: gdy inni ludzie, identyfikujący się tak jak my, zaczynają wydawać nam się istotami z innej planety. Lub gdy wspólnota, do której przynależność stanowiła przez lata oczywisty składnik naszego autoportretu, zyskuje wizerunek, który nam „źle leży”. Jedno i drugie zresztą bywa ze sobą ściśle związane.
I to z tym zaczął mieć problem pewien procent polskich katolików. Czy jako katolik muszę brać na siebie odpowiedzialność za to, co pod sztandarem „katolicyzmu” się u nas dzieje? Ano muszę, choćby tylko dlatego, że jestem postrzegany jako część całości, czy mi się to podoba, czy nie. „WY chodzicie co niedziela do kościoła”. No tak, chodzimy. „WY wierzycie w objawienia maryjne”. Tu sprawa robi się nieco bardziej skomplikowana, ale faktycznie, większość z nas wierzy, a pozostali nie widzą w nich nic sprzecznego z wiarą. „WY potępiacie gender”. „WY chcecie zakazać in vitro”. „WY tolerujecie antysemityzm”. „WY palicie książki”. Ejże…
Dyskomfort wywołany koniecznością tłumaczenia się ze słów i działań niejednego katolika, nieraz w sutannie i nieraz niestety w purpurowej piusce, sprawił, że w pewnej chwili moje poczucie tożsamości zaczęło się chwiać. Z jednej strony pozostaje we mnie przekonanie, że ważne dla mnie wartości zostały mi przekazane w procesie wychowania między innymi przez Kościół katolicki; z drugiej strony nie zgadzają się z nimi wypowiedzi antysemickie ani ukrywanie sprawców pedofilii, ani żyrowanie antydemokratycznych posunięć obecnego rządu – i konieczność tłumaczenia się z tego może w pewnej chwili, przyznajmy, wyczerpać cierpliwość przeciętnego wiernego.
Fragment tekstu, który ukazał się w kwartalniku „Więź”, lato 2019