Dlaczego nie stać nas, chrześcijan, na „wyobraźnię miłosierdzia” wobec naszych homoseksualnych braci i sióstr?
Fragment książki pod redakcją Cezarego Gawrysia i Katarzyny Jabłońskiej „Wyzywająca miłość. Chrześcijanie a homoseksualizm”, Wydawnictwo Więź, Warszawa 2013
„Czasami odnoszę wrażenie, że dla Kościoła nie istniejemy. Tacy ludzie, którzy niby są, ale w rzeczywistości lepiej ich nie zauważać. Nie zastanawiać się nad ich uczuciami, problemami czy rozterkami. A już na pewno – po co im jakiekolwiek duszpasterstwo? Może to zbyt krytyczne i zuchwałe z mojej strony, ale zadaję sobie pytanie, czy Kościół nie zatracił ducha Ewangelii? Jezus siadał przecież do jednego stołu z największymi grzesznikami tamtych czasów, o czym można przeczytać na kartach Pisma Świętego. Czy nasi Kapłani, Biskupi, Zakonnicy są zawsze żywym przykładem uniwersalności przekazu, który płynie wprost z Biblii? Homoseksualistów spycha się na boczny tor, odsyła do kogoś innego, albo nie mówi im kompletnie nic. Czy tak by postąpił Chrystus?!” (z listu Michała, lat 25, po przeżytych rekolekcjach dla mężczyzn homoseksualnych we wrześniu 2013 roku).
*
Moje trwające już ponad dziesięć lat spotkanie z osobami homoseksualnymi zaczęło się od tego, że kiedy redakcja „Więzi” w roku 2002 postanowiła podjąć w jednym z numerów temat „Chrześcijanie a homoseksualizm”, zostaliśmy z Katarzyną Jabłońską poproszeni o napisanie reportażu na ten temat. Szukając materiałów, natrafiliśmy na lubelską grupę Odwaga, ośrodek pomocy dla osób homoseksualnych działający w ramach Instytutu Niepokalanej Matki Kościoła (diakonia ruchu Światło-Życie). Pionierskie w skali polskiego Kościoła działania, których inicjatorkami były trzy dzielne i odważne kobiety, Barbara Badura, Irena Chłopkowska i Grażyna Tokaj, wzbudziły nasze zainteresowanie i szczery podziw. Z kontaktu z Odwagą zrodziły się nasze dwa reportaże, wydrukowane najpierw w „Więzi” (2002, nr 7), a potem w książce „Męska rozmowa”[1].
Ich bohaterkami i bohaterami były głównie osoby z kręgu Odwagi, nieakceptujące swego homoseksualizmu, podejmujące próbę zerwania z zachowaniami homoseksualnymi, ale też pragnące pozbyć się, o ile to możliwe, samych skłonności. Liderom Odwagi, a zapewne również wielu jej uczestnikom przyświecała idea, że możliwa jest zmiana orientacji z homoseksualnej na heteroseksualną (choć takim językiem się nie posługiwano, obstając przy tezie, że nie istnieje coś takiego jak „tożsamość homoseksualna”). Zmiana orientacji miała być możliwa na drodze intensywnej pracy nad sobą, w połączeniu z modlitwą i terapią. Ponieważ żadnych doświadczeń tego rodzaju w Polsce jeszcze wówczas nie było, zainteresowano się publikacjami amerykańskiego autora Richarda Cohena, zaproszono go na sympozjum, co niebawem doprowadziło do wydania po polsku jego książki „Wyjść na prostą. Rozumienie i uzdrawianie homoseksualizmu”. Książka ta z początku funkcjonowała w Odwadze jako swego rodzaju podręcznik. Bo taki też miała charakter.
Autor, z zawodu showman, od lat chłopięcych odczuwał silny pociąg do mężczyzn. Jako dorosły mężczyzna, mający za sobą liczne przygody homoseksualne, ożenił się, miał kilkoro dzieci, potem jednak opuścił rodzinę, by żyć z partnerem. Pod wpływem religijnego przełomu (przyjął chrzest w jednym z odłamów protestantyzmu) wszedł na drogę walki ze swoim homoseksualizmem. Jak twierdzi w książce, odniósł w tej walce sukces, dzięki swej determinacji, z pomocą terapeutów, a także „mentorów” – heteroseksualnych mężczyzn, którzy okazywali mu swoje wsparcie i miłość, między innymi poprzez „zdrowy dotyk” (przytulanie), co miało zaspakajać w nim deficyt bliskości z ojcem, wyniesiony z lat dzieciństwa. Na podstawie tych osobistych doświadczeń Richard Cohen zbudował własną teorię homoseksualizmu jako zaburzenia rozwoju osobowości będącego skutkiem doświadczonego w dzieciństwie „zerwania więzi z własną płcią”. Z takiego „rozumienia” homoseksualizmu wywiódł z kolei koncepcję jego „uzdrawiania”.
Istotnym elementem proponowanej przez niego metody, oprócz terapii psychologicznej i relacji z mentorem, miała być intensywna „praca nad swoją męską tożsamością”: uprawianie sportów, gra w piłkę itp. Swoją metodę porównywał do treningu olimpijczyka.
Kiedy Richard Cohen na zaproszenie lubelskiej Odwagi jesienią 2002 roku znów przyjechał do Polski, miałem okazję – już jako współautor bloku tekstów opublikowanych na łamach „Więzi” – być obecny na spotkaniu z nim w Krakowie. Był bardzo bezpośredni w kontakcie, pełen entuzjazmu dla sprawy. Przekonywał młodych ludzi: „Nie jesteś homoseksualistą. Możesz z tego wyjść” – nie omieszkawszy dodać: „Najpierw przeczytaj moją książkę”. Na pytanie, jakie jest prawdopodobieństwo wyzbycia się skłonności homoseksualnych na proponowanej przez siebie drodze, odpowiadał: „Dla tych, którzy chcą – sto procent”.
W dużej mierze i mnie udzielił się wówczas autentyczny zapał Amerykanina. Pamiętam natomiast ostrożny sceptycyzm ks. Jacka Prusaka, który podczas promocji książki „Męska rozmowa” w siedzibie Sekretariatu Episkopatu powiedział: „To, że udało się osiągnąć sukces panu Cohenowi, nie znaczy, że uda się każdemu”[2].
Rachunek sumienia niedoszłego uzdrowiciela
W kilka miesięcy po krakowskim spotkaniu z Richardem Cohenem otrzymałem z Odwagi zaskakującą propozycję, abym poprowadził grupę dla homoseksualnych chłopców w wieku 17-18 lat, których, roztropnie, nie chciano włączać w istniejącą grupę wsparcia dla młodych mężczyzn. Nie jestem ani psychologiem, ani terapeutą. Moimi jedynymi kwalifikacjami były więc dojrzały wiek męski, własne doświadczenie ojcostwa oraz dwa lata pracy jako katechety w liceum. Zaciekawiony nieoczekiwanym wyzwaniem i zachęcony przez żonę, postanowiłem skoczyć na głęboką wodę. W ten sposób zostałem wolontariuszem w Odwadze.
Dostałem od prowadzących carte blanche, co pozwoliło mi na opracowanie własnego, autorskiego programu pracy. Moją grupę, składającą się ostatecznie z siedmiu młodych mężczyzn, nazwałem „grupą zaufania”. Spotykaliśmy się raz w miesiącu na cały weekend. W programie była Msza św., poprzedzona adoracją Najświętszego Sakramentu. Między uczestnikami rodziła się powoli więź przyjaźni. Młodzi ludzie w rozmowach indywidualnych ze mną z całą szczerością opowiadali o sobie – ja słuchałem ich, starając się rozumieć, nie oceniać. Na wspólnych zajęciach z kolei dzieliłem się z nimi moją wiedzą o problemie (przy czym głównym źródłem była dla nas książka Richarda Cohena). W krótkich rozważaniach starałem się przybliżać im zawarty w Biblii wizerunek Boga jako bliskiego, dobrego i miłosiernego Ojca, aby w ten sposób umocnić w nich zaufanie do Boga i poczucie, że są Jego umiłowanymi dziećmi. Próbowałem też robić proste psychodramy, tak aby ułatwić im wgląd we własne uczucia i problemy, i w ten sposób pomóc w zbudowaniu dojrzałej, niezależnej osobowości. Wspomagał mnie w tym zdalnie mój przyjaciel, ksiądz-psychoterapeuta, pełniący wobec mnie faktycznie funkcję superwizora. Było to pasjonujące doświadczenie. Sam wiele się uczyłem. Z początku przekonywałem chłopców, że przy silnej woli możliwa jest zmiana orientacji. Ustawiałem im poprzeczkę wysoko. Żeby wzmocnić motywację do pracy nad sobą, porównywałem ich zadanie do głośnego wtedy wejścia polskich himalaistów na ośmiotysięcznik K2[3]. Słuchali mnie sceptycznie, ale nie sprzeciwiali się otwarcie – pewnie dlatego, żeby nie robić mi przykrości. Wszystkich, którym zaszczepiłem nadzieję bez pokrycia – przepraszam.
Wewnątrz naszej grupy wymagałem oczywiście przestrzegania granic. Tłumaczyłem, że potrzeba męskiej przyjaźni jest czymś naturalnym, ale nie musi wyrażać się w sposób seksualny. Przestrzegałem przed uleganiem złudzeniom co do łatwego szczęścia na drodze „gejowskiej”. Chłopcy nie byli zresztą naiwni. Niektórzy z nich bywali już w klubach gejowskich i powtarzali z dezaprobatą, że starsi bywalcy na takich jak oni mówią: „świeże ciacho”, „świeże mięso”.
Czy ten, kto „schodzi na gejowską drogę”, powinien być dla nas automatycznie przekreślony, stracony, nie wart naszego życzliwego podejścia? O co nam w takim razie chodzi? O towarzyszenie realnemu człowiekowi czy może o to, by mieć satysfakcję, że poprawnie realizujemy kościelne „dzieło”?
Mimo żywionego wciąż przekonania, że możliwa jest zmiana orientacji, powoli zyskiwałem świadomość, że każdy z tych młodych ludzi jest inny, każdy ma swoją własną, skomplikowaną historię i sytuację życiową; i że nie można używać pochopnie gotowych schematów do wyjaśnienia etiologii zjawiska – na przykład schematu dominującej matki i słabego ojca. Zdawałem też sobie coraz bardziej sprawę ze swoich ograniczonych możliwości. Wobec zasadniczego wyzwania – ich pociągu do własnej płci – czułem się w gruncie rzeczy bezradny. Optymistycznie wyznaczony cel – wyzbycie się niechcianych skłonności – odsuwał się w nieokreśloną przyszłość. Jedno, co mogłem faktycznie ofiarować tym młodym ludziom, to moją bezwarunkową akceptację każdego z nich jako osoby. Każdego z nich traktowałem jak własnego syna. Kiedy zbliżał się koniec drugiego roku naszej pracy, a dla chłopaków czas matury i pójścia na wyższe studia, czyli dorosłe życie, stopniowo przygotowywałem ich na rozwiązanie naszej grupy, zachęcając do podjęcia w przyszłości profesjonalnej terapii, do czego moje amatorskie próby miały ich zachęcić. Podkreślałem, że psychoterapia, niekoniecznie nastawiona na zmianę orientacji, każdemu może się przydać, ponieważ daje wgląd we własną psychikę i pozwala lepiej panować nad sobą. A wolność człowieka polega właśnie na tym, że nie zawsze musi robić to, na co ma ochotę.
Kiedy na początku drugiego roku mojej pracy jako wolontariusza w Odwadze zaproponowano mi prowadzenie równolegle drugiej grupy chłopców, odmówiłem, tłumacząc się – zgodnie z prawdą – brakiem sił. Miałem świadomość, że sprawiam w ten sposób zawód liderom, którzy widząc morze potrzeb chcieli mnie „zatrudnić” do większej liczby zgłaszających się o pomoc. Dwuletnie doświadczenie pracy w Odwadze uświadomiło mi, że nie mógłbym podjąć się roli tego, kto stawia sobie jako nadrzędny cel perswadowanie młodym ludziom o skłonnościach homoseksualnych, że mają za wszelką cenę walczyć ze swoimi skłonnościami. Stojące przede mną wyzwanie postrzegałem nieco inaczej: jak wyposażyć tych kilku chłopców, których los postawił na mojej drodze, w narzędzia, które pomogą im wieść dobre, piękne życie pomimo ich skłonności homoseksualnych. Przez te dwa lata – dzięki Odwadze – dałem im z siebie tyle, ile mogłem. Teraz nie pozostało mi nic innego, jak zawierzyć ich Bogu – i zaufać ich życiowym wyborom, podejmowanym w wolności.
Czy wiemy, co jest wolą Boga?
Zdarzało mi się słyszeć o tych, którzy rezygnowali z prób zmiany swojej orientacji: „zszedł na gejowską drogę”. Za tym określeniem kryło się zapewne poczucie bezradności, może rozgoryczenie. Zastanawiam się jednak, czy ten, kto „schodzi na gejowską drogę”, powinien być dla nas automatycznie przekreślony, stracony, nie wart naszego życzliwego podejścia? O co nam w takim razie chodzi? O towarzyszenie realnemu człowiekowi, który mając kondycję homoseksualną musi z tym garbem jakoś żyć i wybiera różne rozwiązania, szuka dobra, ale nie chce też cierpieć – czy może o to, by mieć satysfakcję, że poprawnie realizujemy kościelne „dzieło”?
„Podstawową drogą Kościoła jest człowiek” – pisał Jan Paweł II w encyklice „Redemptor hominis”. Drogą Kościoła ma być jednak realny, słaby, grzeszny, potrzebujący Bożego miłosierdzia człowiek, jak o tym dobitnie przypomina nam papież Franciszek – a nie jakiś idealny projekt człowieka. „Gloria Dei vivens homo” – mówił św. Ireneusz z Lyonu – chwałą Bożą jest żywy człowiek, człowiek z krwi i kości. Tymczasem walka ze swoimi skłonnościami homoseksualnymi, przynajmniej w takiej wersji, jaką proponują Richard Cohen czy niektórzy inni chrześcijańscy (katoliccy, a jeszcze bardziej protestanccy) „uzdrowiciele”, z odwołaniem się do rzekomej woli Boga i do norm religijnych, może prowadzić do zduszenia swojej seksualności w ogóle. A trzeba pamiętać, że „popęd seksualny jest w człowieku faktem, który musi być przez niego uznany, a nawet zaafirmowany jako źródło naturalnej energii – w przeciwnym razie wywołuje zaburzenia psychiczne”[4].
Te i inne pytania „pracowały we mnie” i sprawiły, że podjąłem sam studia w dziedzinie psychoterapii. Najpierw ukończyłem szkolenie z podstaw systemowej terapii rodzin w Instytucie Psychiatrii i Neurologii, następnie zapoznałem się z psychoanalizą.
Chwałą Bożą jest żywy człowiek, człowiek z krwi i kości. Tymczasem walka ze swoimi skłonnościami homoseksualnymi może prowadzić do zduszenia swojej seksualności w ogóle
Zdobyta w ten sposób wiedza pozwala mi dzisiaj spojrzeć z większym zrozumieniem i bardziej krytycznie na podejście Richarda Cohena, a przede wszystkim na moje własne ówczesne podejście do problemu. W „Męskiej rozmowie” napisałem m.in.: „Cohen powtarza wielokrotnie, odwołując się do gry słów: «Homoseksualizm nie jest wesoły (gay), homoseksualizm nie jest zły, homoseksualizm jest smutny». Ze stwierdzeniem, że homoseksualizm jest smutny, zgodzi się chyba każdy, kto nie zaprzecza rzeczywistości. Cohen mówi jednak coś więcej, co może brzmieć prowokująco: homoseksualizm nie jest zły. Otóż uważa on odczuwanie pociągu do własnej płci za coś dobrego w tym sensie, że jest ono prawdziwym, alarmującym objawem niezaspokojonego głodu miłości (i – na takiej drodze – głodu nie do zaspokojenia). Potępianie kogoś za to, że odczuwa głód miłości, że nie umie w sobie tego głodu stłumić – byłoby czymś niesprawiedliwym i wręcz absurdalnym”[5].
Podtrzymuję ogólną pozytywną ocenę podejścia Cohena zawartą w tym fragmencie: uważam, że do osób homoseksualnych podchodzi on z empatią i zrozumieniem. Ale moje własne interpretacje, zawarte wprost bądź sugerowane w poszczególnych zdaniach przytoczonej powyżej wypowiedzi, postrzegam dziś jako uproszczone. Nie uważam, by homoseksualność była w sensie psychologicznym „objawem” nerwicy. Nie uważam, by pragnienia, a zwłaszcza zachowania homoseksualne były wyłącznie wyrazem „głodu miłości”, bo – podobnie jak zachowania heteroseksualne – mogą być szukaniem zaspokojenia zupełnie innych nieświadomych potrzeb, na przykład agresji bądź autoagresji. W życiu seksualnym dochodzą przecież do głosy także „ciemne” strony naszej osobowości. Nie powiedziałbym też, że nie jest możliwe autentyczne doświadczenie miłości w relacji dwóch osób tej samej płci. Dlatego uważam, że homoseksualizm wcale nie musi być „smutny”. Naiwne było moje przekonanie, że to, co Cohen nazywa „deficytem miłości” wyniesionym z dzieciństwa (badania psychologiczne pokazują, że decydujące są tu relacje z matką i innymi bliskimi obiektami w pierwszych miesiącach życia), może być łatwo „uleczone” na drodze terapii. W sumie myślę, że wkraczając z naszymi teoriami i hipotezami w tajemniczą i złożoną sferę ludzkich doświadczeń, którą określamy słowem „homoseksualizm”, musimy zawsze szanować przestrzeń chronioną przez ważną granicę godności osoby.
Po rozstaniu z Odwagą zachowałem kontakt z uczestnikami mojej grupy zaufania. Nie byłem terapeutą, którego obowiązuje zasada, że po zakończeniu terapii przez co najmniej dwa lata nie powinien mieć żadnych kontaktów z pacjentem. Z czterema spośród – jak ich nazywałem – „siedmiu wspaniałych” utrzymuję kontakt do tej pory, a więc już ponad dziesięć lat – i wiele dowiaduję się o ich życiu.
*
Krzysztof, kiedy zgłosił się do naszej grupy jako 19-letni maturzysta, był wystraszony, bezwzględnie podporządkowany matce, bez relacji z rówieśnikami, od czasu pewnych rekolekcji w Odnowie w Duchu Świętym gorliwie zaangażowany w praktyki religijne. Bliscy widzieli już w nim przyszłego księdza. „Bóg był dla mnie wszystkim. Człowiek i świat nie liczyli się wcale”. Zainteresowanie mężczyznami odczuwał od małego. Spowiednik radził mu: „Nic nikomu nie mów o swoim problemie, tylko po maturze idź do seminarium”. – Co pan o tym sądzi? – zapytał mnie zaraz na początku. – Sądzę, że rada twojego spowiednika nie jest roztropna – odpowiedziałem. – Daj sobie czas próby, idź najpierw na studia.
Dziś Krzysztof ma prawie 30 lat. Skończył studia z wyróżnieniem, ma przyjazne relacje z rodzicami, zwłaszcza zbliżył się do swego ojca, któremu w życiowych tarapatach okazuje wiele wsparcia i troski. Kiedy spotykamy się raz na kilka miesięcy, mam wrażenie, że rozmawiam z silnym, trzeźwo myślącym mężczyzną. Jest gejem. Żyje w trzecim z kolei związku z chłopakiem. Ma bardzo dobre relacje z ludźmi. Jest też w serdecznej przyjaźni z pewną dziewczyną, z którą jakiś czas razem mieszkali – jak brat z siostrą. Odsunął się zupełnie od praktyk religijnych. „Nie będę się wpychał tam, gdzie mnie nie chcą” – mówi. Ale zdarza mu się wstępować do pustego kościoła i wtedy czuje Jego obecność.
„Drażni mnie – pisze do mnie Krzysztof w ostatnim mejlu – cała ta retoryka współczucia homoseksualistom. Nikt nie chce być ofiarą współczucia, bo oznacza ono, że jest się gorszym. A taki wydźwięk ma Katechizm. Ja nie czuję się godny współczucia ze względu na moją orientację. Dzięki niej mam wrażliwość, której inni nie mają; dostrzegam przemoc i władzę tam, gdzie inni nie są ich świadomi; jestem bardziej krytyczny, ale też bardziej empatyczny w różnych sytuacjach społecznych i osobistych. Myślę, że społeczeństwo mnie potrzebuje”.
Absurdalne wydaje się założenie, że homoseksualność jest efektem dobrowolnego wyboru, podejmowanego pod wpływem mody czy propagandy
Konrad był przekonany, że jest biseksualny. Po rozwiązaniu naszej grupy zaufania był przez pewien czas związany z Paschą, korzystał też z indywidualnej terapii. Skończył wymarzone, bardzo trudne studia. Jest w doskonałych relacjach z rodzicami i rodzeństwem. Przez dwa lata miał wartościową, miłą dziewczynę, z którą w końcu jednak zdecydował się rozstać, mimo że ją kochał. Obawiał się, że prędzej czy później pragnienie erotycznego kontaktu z mężczyzną powróci i okaże się silniejsze. Dziewczyna związała się z innym, zakochanym w niej chłopakiem.
Kiedy się poznaliśmy, Konrad był wierzący i praktykujący. „Odsunąłem się od wiary – wyznał mi ostatnio – bo ilekroć zdarzała mi się homoseksualna przygoda, ogarniało mnie tak niszczące poczucie winy, że nie mogłem z tym żyć. Czułem, że grozi mi choroba psychiczna”.
Dwaj inni młodzi mężczyźni z naszej grupy – o których nie jestem upoważniony pisać – również budzą mój szczery podziw swoją postawą życiową. Są samotni, ale niezwykle dzielni i wiele osiągnęli na polu zawodowym. Obaj są bardzo religijni.
Wszyscy czterej budzą mój szacunek i jestem z nich dumny.
Czy i jaka terapia?
Kościół w wypowiedziach wielu hierarchów i katolickich publicystów przedstawia dziś homoseksualizm jako zagrożenie dla rodziny. Jest faktem, że instytucja małżeństwa w naszej zachodniej cywilizacji przeżywa poważny kryzys. Z niepokojem dostrzegamy to zjawisko także w Polsce: młodzi ludzie tworzą coraz częściej związki nieformalne, żyją ze sobą bez ślubu, rodzi się też coraz mniej dzieci, co stwarza zagrożenie dla przyszłości narodu i państwa. Ale czy te procesy społeczno-kulturowe mają związek przyczynowo-skutkowy z „promocją homoseksualizmu”, jak zdają się sugerować niektórzy publicyści? Zjawisko homoseksualizmu istnieje przecież w różnych formach kulturowych od pradawnych czasów we wszystkich epokach i społeczeństwach. Absurdalne wydaje się też założenie, że homoseksualność jest efektem dobrowolnego wyboru, podejmowanego pod wpływem mody czy propagandy. Jeden z moich homoseksualnych znajomych wyraził się dosadnie: „Nikt o zdrowych zmysłach nie chciałby być homoseksualistą”. Inna rzecz, że od kilku dziesięcioleci mamy do czynienia z procesem ujawniania się homoseksualistów i dopominania się przez nich o swoje prawa jako seksualnej mniejszości. Ten proces kulturowy i polityczny wydaje się nie do powstrzymania. Kościół widzi w tym wyzwanie dla siebie – i podejmuje je w swojej retoryce, która bywa dla wielu raniąca. Ale czy wyzwaniem dla Kościoła nie powinien być także los osób homoseksualnych w naszym katolickim społeczeństwie? W klimacie nasilającej się walki ideologicznej i politycznej spotykamy się niekiedy z jawną wrogością wobec tych osób, manifestowaną w imię religii i obrony narodu – na przykład przy okazji „marszów równości”. Gdy na ulicy, albo i w Sejmie, wykrzykuje się słowa obrażające i poniżające ludzi, Kościół nie powinien chyba milczeć?
Los osób homoseksualnych jest trudny nie tylko z powodu niedobrego klimatu w życiu publicznym. Wiele takich osób jest odrzucanych przez własną rodzinę. Wielu homoseksualnych chrześcijan czuje się wykluczonych przez Kościół. Tym większe uznanie należy się takim inicjatywom ludzi dobrej woli, jak Odwaga, Pascha, niektóre ośrodki zakonne czy pojedynczy duszpasterze, wyciągających rękę do tych osób homoseksualnych, które pragną żyć w łączności z Chrystusem i Kościołem. Kluczowe pytanie jednak brzmi: jaki charakter ma mieć ta pomoc i co ma być jej celem?
Jak mogłem się przekonać, najpierw współpracując z Odwagą, a potem śledząc artykuły w prasie katolickiej na temat Odwagi i Paschy, osoby homoseksualne są tam zachęcane do podjęcia walki duchowej ze swoimi skłonnościami, czyli – inaczej mówiąc – do próby zmiany orientacji na heteroseksualną. Często podaje się za przykład tych, którym się to udało, i w rezultacie zawarli małżeństwo. Kluczową pomocą na tej drodze ma być „terapia naprawcza” (reparatywna). Rozwija się ona od kilkudziesięciu już lat, głównie w Stanach Zjednoczonych. Ostatnio pojawiła się na naszym polskim rynku czytelniczym bardzo ciekawa, obszerna książka najwybitniejszego bodaj przedstawiciela tego nurtu, Josepha Nicolosiego[6]. Reprezentowane przez niego podejście budzi jednak ostrą krytykę akademickiej psychologii i psychiatrii w Ameryce. Trzeźwy komentarz do tej sytuacji daje w podsumowaniu swojej książki Zbigniew N. Brzózy: „Nie można całkowicie zlekceważyć bardzo licznych głosów przeciwnych reparatywnej terapii homoseksualizmu, mimo ewidentnej ideologii obecnej w wypowiedziach sporej części ekspertów. Wielu psychiatrów i terapeutów przyjęło oficjalne stanowisko Amerykańskiego Towarzystwa Psychiatrycznego wykreślającego homoseksualizm z listy chorób. Członkowie ATP, jak i inni psychiatrzy, postąpili tak z różnych przyczyn. Stwierdzenie, że podyktowane to było wyłącznie naciskiem i perswazją środowisk prohomoseksualnych wydaje się niedorzecznością. Można sądzić, iż dużą rolę odgrywa tu przekonanie, że homoseksualizmu nie da się wyleczyć i że trzeba z nim żyć, nie tłumiąc go”[7]
W klimacie nasilającej się walki ideologicznej i politycznej spotykamy się niekiedy z jawną wrogością wobec osób homoseksualnych. Gdy na ulicy, albo i w Sejmie, wykrzykuje się słowa obrażające i poniżające ludzi, Kościół nie powinien chyba milczeć?
Z całą pewnością działania „treningowe” typu gra w piłkę nożną czy wędrowanie po górach nie mają z terapią reparatywną nic wspólnego. Są to działania powierzchowne, zewnętrzne – przypominające raczej resocjalizację niż terapię. Śledząc ciekawą skądinąd dyskusję na temat terapii reparatywnej i jej naukowych podstaw, zastanawiam się, czy w ogóle uzasadnione jest formułowanie jako celu terapii – zmiany orientacji seksualnej. Na szkoleniach słyszy się przecież, że profesjonalny, uczciwy terapeuta nie może obiecać pacjentowi, do jakich zmian doprowadzi ich wspólna praca. Bo nie jest w stanie tego przewidzieć. Co najwyżej mogą się umówić, nad jakimi problemami będą pracowali. Jest to zwykle elementem tak zwanego kontraktu zawieranego między terapeutą a pacjentem (klientem). Sam Joseph Nicolosi uczciwie przyznaje: „Realistycznie rzecz biorąc, w przypadku większości pacjentów utrzymujący się pociąg homoseksualny i pokusy z nim związane pozostaną przez całe ich życie”[8].
Sądzę, że wielu osobom, które cierpią z powodu skłonności homoseksualnych czy traumatycznych doświadczeń terapia istotnie może pomóc. W okresie dorastania i wczesnej młodości poczucie tożsamości płciowej jest jeszcze chwiejne. Młodym ludziom zdarza się „eksperymentować”. W momencie rozpoznania w sobie skłonności bądź lęków homoseksualnych młody człowiek powinien mieć do kogo z tym problemem się zwrócić, mając zaufanie, że zostanie wysłuchany i zrozumiany. A wtedy nie wystarcza przyjąć za dobrą monetę deklaracji młodego człowieka: „jestem homoseksualistą!” – taka autodiagnoza bowiem może być błędna. Psycholog nie powinien też pochopnie wypowiadać opinii: „Z tym się nie da nic zrobić”. Zawsze można próbować. Nie wolno tylko jednego, ani terapeutom, ani rodzicom, ani duszpasterzom – wywierać jakiejkolwiek presji, czy to religijnej, czy ideologicznej.
Uważam natomiast, że przedstawianie terapii stawiającej sobie za cel doprowadzenie u pacjenta do zmiany orientacji z homo- na heteroseksualną jako podstawowej katolickiej propozycji dla osób homoseksualnych jest nie tylko pozbawione realizmu, ale wręcz nieuczciwe. Powoływanie się na jeden czy drugi przypadek, że oto jakiś młody mężczyzna o skłonnościach homoseksualnych „wyszedł na prostą”, bo… zawarł sakramentalny związek małżeński – taka „propaganda sukcesu” nie powinna mieć miejsca w Kościele. Czy wolno namawiać człowieka do zajęcia na długie lata postawy, która – niezrealizowana – może spowodować poważne psychiczne szkody? „Nie musisz być homoseksualistą” – brzmi tytuł jednej z kościelnych broszur. Można też usłyszeć nieuzasadnione teologicznie stwierdzenia: „Bóg nie chce, abyś był homoseksualistą”, albo: „Bóg stworzył człowieka jako mężczyznę i kobietę, a więc jako istotę heteroseksualną”… Jak takie stwierdzenia mogą być odbierane przez wierzące osoby homoseksualne? Skoro mimo wszelkich moich wysiłków okazuje się, że jestem homoseksualistą, a Kościół mi mówi, że nim „nie muszę być”, i że Bóg mnie takim nie stworzył, to czy nie ja sam jestem winien swemu losowi? Takie stawianie sprawy przez Kościół może wywoływać w osobie homoseksualnej trwałe poczucie winy i lęku, a są to stany, o czym wiedzą psychologowie, siejące wewnętrzne spustoszenie. Ludzie starsi ratują się przed takim budzącym lęk poczuciem winy przez częstą spowiedź, ale młodzi często po prostu uciekają z Kościoła. Mówią sobie: „mam to gdzieś”. Machają ręką na wszystko. „Skoro jako homoseksualista i tak jestem potępiony, to już mi wszystko jedno: idę na całego”.
Czy Kościół wymaga heroizmu?
Osoby homoseksualne, tak jak wszyscy, szukają w życiu miłości – a przez „miłość” rozumiem tu miłość erotyczną, skierowaną ku jednej, wybranej osobie. Tymczasem Kościół – jak zdaje się wynikać z lektury Katechizmu, a także innych dokumentów – od wierzących w Chrystusa osób homoseksualnych domaga się całkowitej abstynencji, czyli wprowadza zakaz wchodzenia w jakiekolwiek relacje intymne. Deformacja naszego myślenia o człowieku i płciowości przejawia się już w tym, że przez „kontakty intymne” rozumiemy zapewne od razu coitus. Czy nasze spojrzenie na erotykę nie jest jednak w tym momencie zawężone i uproszczone? Erotyka to coś więcej niż pożądanie i szukanie zaspokojenia, ona angażuje całego człowieka, z ciałem i duszą, z całym bogactwem psychiki i uczuciowości. „Obejmij mnie, przytul mnie” – prosimy tego, kto nas kocha. Erotyka to coś pięknego. Przejmującym potwierdzeniem tej prawdy jest biblijna księga Pieśni nad Pieśniami. Czy pełne zachwytu spojrzenie na drugiego człowieka ma być grzechem? Czy „czysta”, a więc bezinteresowna, wyzbyta egoizmu miłość między dwiema osobami tej samej płci musi być traktowana przez Kościół jako zło moralne? Wiele osób homoseksualnych wierzących w Chrystusa zadaje sobie to pytanie.
Zaraz w następnym zdaniu Katechizmu czytamy, że osoby homoseksualne „mogą i powinny przybliżać się – stopniowo i zdecydowanie – do doskonałości chrześcijańskiej”. Na czym ma polegać „chrześcijańska doskonałość”, do której wszyscy przecież jesteśmy wezwani? Myślę, że chodzi tu o coś daleko więcej niż tylko o „moralną poprawność”. Chodzi o integralny rozwój człowieka, otwierający go ostatecznie na spotkanie z miłością samego Boga. A to jest – jak podkreśla Katechizm – proces stopniowy, zadanie na całe życie. Miłość do drugiego człowieka, miłość erotyczna, może być na tej drodze doświadczeniem bezcennym.
Czy wolno namawiać człowieka do zajęcia na długie lata postawy, która – niezrealizowana – może spowodować poważne psychiczne szkody?
W Ewangelii czytamy: „Bądźcie doskonali, jako i Ojciec wasz w niebie jest doskonały” (Mt 5,48) – i tekst paralelny: „Bądźcie miłosierni, jak Ojciec wasz jest miłosierny” (Łk 6,36). Jezus powtarza z naciskiem: „Idźcie i starajcie się zrozumieć, co znaczy: «Chcę raczej miłosierdzia, nie ofiary»” (Mt 9,10-13; por. Oz 6,6). W duchu Ewangelii przypomniał nam Jan Paweł II, podczas swojej ostatniej pielgrzymki do Polski w roku 2002, jak ma na imię Boska doskonałość: to Boże Miłosierdzie, miłość miłosierna, przebaczająca. Apelował do nas o „wyobraźnię miłosierdzia”. Dlaczego nie stać nas, chrześcijan, na „wyobraźnię miłosierdzia” wobec naszych homoseksualnych braci i sióstr? Dlaczego nakładamy im na ramiona „ciężary wielkie i nie do uniesienia”, których sami często „palcem ruszyć nie chcemy” (por. Mt 23,4)?
Są osoby homoseksualne – wiem o tym doskonale, znam je – które odważnie podejmują wyzwanie i starają się żyć zgodnie z nauczaniem Kościoła, aby nie zamykać sobie dostępu do Eucharystii. Powstrzymują się całkowicie od czynów homoseksualnych – czy to jako celibatariusze, czy żyjąc w „białych” związkach. Ich heroizm musi budzić podziw. Ale wiem równie dobrze, że dla wielu gejów i lesbijek religijny wymóg życia w całkowitej abstynencji seksualnej, oznaczający najczęściej w praktyce lęk przed wchodzeniem w uczuciowe relacje z drugim człowiekiem, jest źródłem wielkiego bólu, poczucia krzywdy i niesprawiedliwości. Są przecież ludźmi, a człowiek pragnie kochać i być kochanym, kiedy zaś kocha, to pragnie okazywać miłość słowem, gestem, dotykiem.
Nasza chrześcijańska „wyobraźnia miłości” wobec osób homoseksualnych niechby się wyrażała – jeśli nie stać nas na więcej – tylko w tym, o co apeluje Katechizm Kościoła katolickiego. Traktujmy tych naszych braci i siostry „z szacunkiem, współczuciem i delikatnością” – także wtedy, gdy jako chrześcijanie, kierując się głosem sumienia, wybierają życie niezgodne z surowymi wymaganiami Kościoła, także wtedy, gdy są niewierzący i z głosem Kościoła w ogóle się nie liczą, i także wtedy, gdy manifestują wobec Kościoła swoją wrogość. Abyśmy naszym odrzuceniem nie utwierdzali ich w mylnym przekonaniu, że nie tylko natura i społeczeństwo, ale także Bóg – Stwórca człowieka – jest przeciwko nim.
Fragment książki pod redakcją Cezarego Gawrysia i Katarzyny Jabłońskiej „Wyzywająca miłość. Chrześcijanie a homoseksualizm”, Wydawnictwo Więź, Warszawa 2013
[1] K. Jabłońska, C. Gawryś (red.), „Męska rozmowa. Chrześcijanie a homoseksualizm”. Przedmowa bp Z. Kiernikowski. Biblioteka „Więzi”, Warszawa 2003.
[2] Prawdę mówiąc, „sukces” Richarda Cohena okazał się nietrwały. Jak dowiedziałem się kilka lat potem od osób prowadzących Odwagę, autor bestsellerowej książki „Wyjść na prostą”, zapewniający w niej, że zmiana orientacji jest możliwa dla wszystkich, którzy tego mocno pragną, sam powrócił do homoseksualizmu. To jego zapewne miał na myśli Zbigniew Nikodem Brzózy, pisząc w swojej przeglądowej książce: „W Europie terapia reparatywna z trudem przebija się do świadomości społecznej. Kiedy się o niej mówi, często się ją ośmiesza, wytykając niekonsekwencje jej liderów, którzy – jak się zdarzało – najpierw ją stosowali i wychwalali, a potem niektórzy z nich wracali do praktykowania homoseksualizmu, z którego rzekomo zostali już wyleczeni” (Z.N. Brzózy, „Homoseksualizm w aspekcie teologicznym i medyczno-psychologicznym”, Warszawa 2012, s. 112). Osobiście sądzę, że Richard Cohen napisał swoją książkę z dobrą wolą i zawarł w niej wiele trafnych spostrzeżeń.
[3] Dzisiaj słyszę i czytam, że hasło „wejście na K2” jest emblematem Paschy. To nośna metafora. Można by powiedzieć, trawestując słynne słowa Jana Pawła II o Westerplatte: „Każdy ma swoje wejście na K2”. Jestem jednak przekonany, że nie powinno się namawiać młodych ludzi – nawet w przenośni – do uprawiania sportów ekstremalnych, które niekiedy, jak wiadomo, doprowadzają do tragicznej śmierci.
[4] K. Wojtyła, „Miłość i odpowiedzialność”, Kraków 1962, s.288.
[5] „Męska rozmowa”, dz. cyt., s. 214.
[6] J. Nicolosi, „Wstyd i utrata przywiązania. Praktyczne zastosowanie terapii reparatywnej”, Bydgoszcz 2011.
[7] Z.N. Brzózy, „Homoseksualizm w aspekcie teologicznym i medyczno-psychologicznym”, dz. cyt., s. 176-177.
[8] J. Nicolosi, dz. cyt., s. 340.
Od autora. W powyższym tekście, który pisałem ponad sześć lat temu, nic bym dzisiaj nie zmienił. No, może jedno, w poniższym zdaniu: „(…) nie mógłbym podjąć się roli tego, kto stawia sobie jako nadrzędny cel perswadowanie młodym ludziom o skłonnościach homoseksualnych, że mają za wszelką cenę walczyć ze swoimi skłonnościami. Stojące przede mną wyzwanie postrzegałem nieco inaczej: jak wyposażyć tych kilku chłopców, których los postawił na mojej drodze, w narzędzia, które pomogą im wieść dobre, piękne życie pomimo ich skłonności homoseksualnych”. Otóż dzisiaj, z moją wiedzą o człowieku, to zdanie zakończyłbym słowami: …które pomogą im wieść dobre, piękne życie także dzięki swojej tożsamości homoseksualnej.
W dzisiejszej Gazecie Wyborczej Jacek Żakowski podaje wyniki badań przeprowadzonych w ostatnich latach w USA gdzie nastąpił skokowy wzrost niechęci mieszkańców w przedziale wiekowym 18-34 lata do elgiebetowców. Chciałbym kiedyś usłyszeć jakąś refleksję na ten temat od sympatyków LGBT+. Pewnie młodzi są gorsi niż starsze pokolenia, od wieków tak było.
Mam w tej sprawie jakiś pogląd, ale co się będę wychylać, skoro za każdą wypowiedź z poza poprawności politycznej mogą mnie spotkać zarzuty natury etycznej, a przynajmniej odium ze strony elgiebetowców. Autorze, tak ustawiłeś dyskusję, że twój polemista musi zająć pozycję (a właściwie Autor tak go ustawia) wątpliwego chrześcijanina (o ile nie gorzej) w ten sposób redukując swoje szanse na wysłuchanie, a co dopiero przekonanie. Zgoda, że Kościół ma obowiązki towarzyszenia osobom LGBT+ takimi, jakimi są bez oczekiwań zmiany jako warunku. Zresztą, jak wszystkim. Jako chrześcijanie mamy powinność bronić ich przed pogardą za to, jakimi są. Ale … . Ale powiem, co myślę, w anonimowej ankiecie.
Postscriptum od autora. Niektórzy czytelnicy źle reagują na używanie w odniesieniu do osób homoseksualnych terminu „miłosierdzie”, zapewne dlatego, że kojarzy im się to z litością, politowaniem, poczuciem wyższości. Ja używam w swoim tekście terminu „miłosierdzie” w jego najgłębszym i uniwersalnym ewangelicznym sensie: każdy z nas potrzebuje Bożego miłosierdzia, czyli bezgranicznej miłości, akceptacji, pomocy, przebaczenia. Chrystus wzywa nas, abyśmy byli „miłosierni, jak On jest miłosierny”. Brakiem miłosierdzia jest obojętność, niezrozumienie, odrzucenie, lekceważenie, osądzanie drugiego człowieka, nie mówiąc już o pogardzie.