Jesień 2024, nr 3

Zamów

Trup nieistniejącego Boga

Sebastian Duda. Fot. Kinga Kenig

Religijność to wyraz umysłowej niedojrzałości; wiara w Boga niczym się nie różni od wiary w krasnoludki; Biblia to podszyte horrorem bajeczki o wiecznie obrażającym się na ludzi bóstwie – powiadają antyreligiancko nastawieni dziedzice Oświecenia. Jak na to odpowiadać?

Od miesięcy, z dnia na dzień coraz silniej, targa mną wewnętrzny niepokój. Wiem już na pewno, że w konfrontacji z wszystkimi wieściami na temat kryzysu w Kościele, skandali pedofilskich czy postępującej sekularyzacji na świecie i w Polsce moja wiara religijna nie okazała się oporna na ciosy. Czasem mam poczucie, że na niewiele już mi się zdają powtarzane od dzieciństwa wezwania do duchowej wytrwałości, czuwania i modlitwy. Bronię się przed myślą, że mój Kościół właśnie intensywnie zaczął doświadczać rozpadu.

Natychmiast jednak pojawili się podsuwający swoje jedynosłuszne recepty doradcy. Prof. Jan Hartman, etyk, nie pozwala mi na przeżywanie bezproduktywnych rozterek:

„Chcę powiedzieć coś, co wybrzmiewa bardzo rzadko w przestrzeni publicznej, a powinno być mówione na co dzień i pełnym głosem: przynależność do Kościoła katolickiego i płacenie nań jest głęboko niemoralne i hańbiące. Nikt nie może dziś tłumaczyć się, że nie wie, jak potwornym, niekończącym się pasmem zbrodni jest historia tej organizacji i jak niesamowita jest skala jego zepsucia i zwyrodnienia w naszych czasach. Każdy katolik ma dostęp do wiedzy o straszliwych represjach i terrorze naznaczających tysiąclecie totalitarnej władzy papiestwa w Europie, podobnie jak do informacji o gigantycznej liczbie księży gwałcicieli, o głodzeniu i zabijaniu dzieci w Irlandii, o masowych nadużyciach księży wobec zakonnic, o masywnych i trwałych powiązaniach mafijnych Watykanu etc. […]

Katolik musi dziś to wszystko przemyśleć i wyciągnąć wnioski. Nowoczesność dała mu bowiem wystarczające wykształcenie, żeby zaciążył na nim moralny obowiązek myślenia. Musi też, z tego samego powodu, dowiedzieć się, jakie są właściwie doktryny kościelne i zawarte w nich przekonania moralne. Dowiedzieć się – bo ogromna większość nie ma o tym pojęcia. A gdy już się czegoś dowie, niechaj sobie zada pytanie, czy wypada mu wierzyć, że przez chrzest stał się lepszy od innych ludzi, gdyż otrzymał od Boga specjalne łaski i cnoty? Czy wypada mu wierzyć, że kiedyś wszyscy ludzie na ziemi wyrzekną się swojej wiary i swojej kultury, uwolnią się od błędu islamu, hinduizmu, buddyzmu i ukorzą się przed Jezusem Chrystusem, który przyjdzie na ziemię jako Król? Czy to po prostu wypada kulturalnemu człowiekowi w XXI w.?”[i].

Wierząc w Kościele, pozostaję zatem – zdaniem profesora Uniwersytetu Jagiellońskiego – w przymierzu ze złem. Trwanie w tej wierze powinno być dla mnie powodem do wstydu.

Nie zaprzeczę: gliniane naczynie, w którym wedle św. Pawła przechowywałem – podobnie jak inni przyznający się do Chrystusa – wielki skarb (por. 2 Kor 4,7) pod uderzeniem takich pocisków zaczęło kruszeć. Dotąd miałem nadzieję, że mimo oczywistych trudności spotkanie z niewierzącymi oraz wspólna rozmowa na temat wiary i niewiary są możliwe. Prof. Hartman (a z nim stale rosnąca – o czym przekonuję się każdego dnia za pośrednictwem różnego typu mediów – masa doradców-oskarżycieli wskazujących palcem na takich jak ja) nie pozostawia mi w tym względzie żadnych wątpliwości: „Nie ma czegoś takiego jak światły i otwarty katolicyzm. Nie łudźcie się, straszni mieszczanie! Doktryna jest, jaka jest. Weź oficjalny katechizm (jakże ugrzeczniony wobec dawniejszych pism kościelnych!) i czytaj – zdanie po zdaniu. Ile napotkasz w nim wrażliwości moralnej, dobroci, szacunku dla prawdy i dla wiedzy, ile tolerancji, ile szacunku dla odmienności i różnic między ludźmi, dla równości i wolności, a ile spotkasz obłudy, ciemnoty, fanatyzmu, pychy, przewrotności, gwałtu na sumieniu w imię sumienia?”[2].

Na tej wojnie nikomu nie wydaje się potrzebny mistycyzujący Dostojewski. Podobnie jak nieumiejący pozbyć się wiary w Boga orędownicy dialogu z niewierzącymi

Prof. Hartman (i jego liczni consortes) podsuwają mnie – strasznemu mieszczaninowi w „zgrozie zimowej, ciemnym konaniu” – prosty przepis na uwolnienie się od brzemienia haniebnej niemoralności, obłudy i głupoty, na które skazuje wiara religijna. Wedle ich niezachwianej wiary jedynie słuszne, wyzwalające dla mnie rozwiązanie jest nieodparte i proste. Zbyt wiele lat życia poświęciłem chimerom (czy też raczej „rosnącym warstwami bredniom potwornym” z wiersza Tuwima o strasznych mieszczanach). Powinienem zatem wychwalać czas, w którym świat bez religii staje się wreszcie realną opcją.

Nie musi mnie przy tym dziwić, że nie od razu doświadczę w sobie ekstazy uwolnienia. Ważne, bym uznał, że w społeczeństwie obojętnym względem jakiejkolwiek wiary religijnej będzie wreszcie lepiej, sprawiedliwiej, uczciwiej i radośniej. Chwilowe trudności nie mogą mnie powstrzymywać od dołączenia do prawdziwego wspólnotowego „my”. Trzeba natomiast uwierzyć (sic!), że w ten sposób ustąpią kiedyś dylematy związane z Bogiem, którego obdarzać chcemy – na równi niemądrze – ufnością bądź nieufnością. Taka jest w każdym razie rada pisarza Ziemowita Szczerka: „Chodzi o to, by wypchnąć na stałe religię ze sfery decyzyjnej. I pamiętajmy też, że świat bez religii będzie dla wielu ludzi pusty, pozbawi się mięśni, motywacji, ścięgien, duszy. Pamiętajmy, że to my [lewica – S. D.], nie tylko prawica, musimy brać aktywny udział w wielkiej debacie, «co po trupie nieistniejącego Boga», podawać ludziom nadzieję i cel. To jest nasze wielkie zadanie, a nie zwykłe prostackie narzekanie, że ksiądz gwałci dzieci, a Bóg to ch… [w oryginale: bez wielokropka – S.D.], bo pozwolił na Auschwitz”[3].

Wyzwolony Szczerek w imię darowywania innym „nadziei i celu” nie pozwala sobie na przesilone wątpliwości odnośnie Boga, który dopuszcza cierpienia niewinnych[4]. „Bóg, który nie istnieje” jest dla autora „Siódemki” tylko użytecznym orężem w rękach prawicy (wolno sądzić, że jej zwolennicy i tak w większej swej części w żadnego żyjącego Boga nie wierzą), z którą dziś walczy nowa lewica, mająca za giermków co bardziej uczciwych bezbożnych liberałów. Mistycyzujący Dostojewski – wraz ze stworzonym przez siebie alter ego: Iwanem Karamazowem – na tej wojnie nikomu nie wydaje się potrzebny. Podobnie jak nieumiejący pozbyć się wiary w Boga orędownicy dialogu z niewierzącymi. Ci zresztą są wrogami zarówno prawicowej, jak i lewicowej armii. Mój wieloletni przyjaciel, związany z „nową lewicą”, stwierdził ostatnio bez ogródek: „Nie ma żadnego «Kościoła otwartego». Wystarczy odrobinę poskrobać, żeby z kulturalnego i pełnego ogłady katolickiego intelektualisty zeszła politura. I klerykał, i „otwartysta” chcą tego samego. Ci pierwsi są tylko bardziej szczerzy od drugich”[5].

W wojnie toczonej na trupie nieistniejącego Boga nie ma przyjaźni.


Wesprzyj Więź

[1] J. Hartman, „Wstyd być katolikiem!”, hartman.blog.polityka.pl/2019/03/15/wstyd-byc-katolikiem [dostęp: 13.05.2019].
[2] Tamże.
[3] Z. Szczerek, „Europa będzie oświecona albo będzie bezludna”, krytykapolityczna.pl/felietony/ziemowit-szczerek/europa-islam-a-oswiecenie [dostęp: 13.05.2019].
[4] Por. S. Duda, „Przesilona wątpliwość”, Warszawa 2018.
[5] A. Leszczyński, „Do kochanych katolików od «przyjaciela ateisty»”, krytykapolityczna.pl/kraj/do-kochanych-katolikow-od-przyjaciela-ateisty [dostęp: 13.05.2019].

Fragment tekstu, który ukazał się w najnowszym numerze kwartalnika „Więź”, lato 2019

Kup tutaj

Podziel się

2
Wiadomość

No tak, ale tekst nie odnosi się do meritum argumentacji adwersarzy. Moim zdaniem katolik, otwarty czy nie, z założenia pozbawia się instrumentarium do dyskusji bo jest związany doktryną której naruszenia nieustannie musi się obawiać. Jest przygnieciony interpretacjami interpretacji zakumulowanymi przez stulecia, z których żadnej nie można uznać za wiążąca. A do tego udaje że tak nie jest.
Protestancka elita, np. Tilich, Bonhoeffer, czy Kierkagaard śmiało eksperymentowali, i rewolucjonizowali pojęcia w taki sposób by oświeceniowy antyklerykalizm był bezbronny. Katolicyzm natomiast albo tkwi w okopach (odgrzebując zwietrzałe argumenty), albo jest może i sympatyczny ale też nieco mdły i nieprecyzyjny. Ale może się mylę.

Poza miejscem gdzie trzeba postawić kropkę, gdzie jest granica i „nie może być przyjaźni”, gdzie różnice ideologiczne wyznaczają ostateczny horyzont, gdzie nie można sobie pozwolić na „ale może się mylę”, albo jest się zmuszonym instytucjonalnie i z automatu odwoływać do mistyki…
Pański komentarz jest nadzwyczaj precyzyjny i głęboki. Czy są dostępne w internecie jakieś pana testy Panie Averroes?

Nie piszę zawodowo na temat religii. Może i lepiej bo często zmieniam poglądy 🙂
Odpowiadając na Pana uwagi, wydaje mi się, że pozostaje pytanie o sens owej ponadwyznaniowej przyjaźni, przy założeniu, że Extra Ecclesiam nulla salus. Przyjaźń służy z tej perspektywy albo znormalizowaniu stosunków tu i teraz (czysty pragmatyzm by uniknąć rozlewu krwi) albo jest podszyta chęcią prozelityzmu. Trudno mi to postrzegać inaczej. Czy trudno więc antyklerykałom i ateistom się dziwić, że z Kościołem nie chcą dyskutować, że nie widzą sensu dialogu ze stroną która nie może zmienić poglądu?
I znów przychodzą nam z pomocą protestanccy egzystencjaliści, którzy bawiąc się słowem przełamują jego znaczenia. Zamiast pytać „Czy wierzysz w Boga?”, „Czy akceptujesz autorytet Pisma/Kościoła?”, pytają: „Co uważasz za Święte?” To otwiera zupełnie nowe perspektywy w których odpowiedzi mogą znaleźć osoby który uważają się za wierzące i nie. Ale nie wiem jak Katolik, związany Katechizmem, może rzeczywiście w tej debacie uczestniczyć.

Rośnie zniecierpliwienie przestępcami mającymi specjalne przywileje prawne i bezprawne, finansowe i społeczne. Pewnie można za te nadużycia winić nie tylko tekturowe państwo i samych beneficjentów, ale i wiernych, którzy jednak są często równie krytyczni w stosunku do kościelnych władz i zwykle równie odlegli od niej ideologicznie jak niewierni. Czy wierni, choćby piszący w prasie, mogą jednak zrobić coś więcej niż ja, czyli prawie nic? Czy mogą coś zmienić od środka jeżeli w tej spiralnie radykalizującej się organizacji każdy krytyk zostaje uznany za wroga? Chciałbym zmian politycznych teraz, ale ostatnio jeszcze bardziej interesują mnie podstawy i początki. Widzę poważne uchybienia moralne w ewangeliach, które bez oporów fałszywie obsmarowują konkurencję. Warto się przyjrzeć od czego się to zaczęło.

„W wojnie toczonej na trupie nieistniejącego Boga nie ma przyjaźni”? Myślę, że jest. Można ją oprzeć na przykazaniu „Miłuj bliźniego swego, jak siebie samego!”

Panie doktorze, pozdrawia Pana filozof-amator, który, kiedyś ochrzczony, nie uważa się dziś za katolika, ale daleki jest też od dziwnego wymagania „wystąp ze swojego kościola, porzuć swój światopogląd, jeśli chcesz mi dalej być bratem!” Myślę, że każdy ma prawo, a nawet obowiązek wymagać od siebie, Natomiast stawianie podobnych wymagań innym to zwykła uzurpacja. Ludzi trzeba przyjmować takimi,jakimi są – potępiając zło w słowach i czynach, bezwarunkowo kochać osoby.

Problemem raczej nie jest wiara – problemem jest opresyjność organizacji „kościół katolicki” i nachalne próby ułożenia życia innym ludziom na siłę. Hierarchowie pouczają zamiast nauczać i nie niosą żadnego pocieszenia.
Świat bez religii jest trudniejszy, ponieważ człowiek sam odpowiada za siebie i swoje decyzje.

Autor przytoczył nieco cytatów, w tym zasadniczy autorstwa Jana Hartmana. I co dalej, zapytam? Tekst jest streszczeniem tego, co powiedzieli inni, czy czymś innym i więcej? Nie widać. Chciałoby się poznać myśl autora, będącą reakcją na cytaty: myślą za myśl. Nie ma.

Jan Hartman i pozostali autorzy cytatów mają rację: wstyd być katolikiem. Z bardzo wielu powodów.
Od powodu zasadniczego: wstyd poważnie wierzyć w krasnoludka i swoje życie oraz – to niemal żelazna konsekwencja: życie innych także – na krasnoludka orientować i krasnoludkowi podporządkowywać.
Wstyd jest krasnoludka nazywać fałszywie Wszechdobrym Panem Bogiem, wstyd jest – i szok! – być po stronie zdradzającego rodzica tak jak wstydem i horrendum jest być po stronie parafian zdradzających swoje dzieci gwałcone przez kler katolicki.
I wreszcie, poza innymi wstydami, wstyd jest być „otwartym katolikiem”, bo takowy nie istnieje bez obłudy.