Odbiorcą dziennikarskich publikacji jest także człowiek głęboko zraniony. To nie on ma służyć mi w mojej pracy, lecz moja praca ma służyć jemu. Czyjaś krzywda to przede wszystkim nie materiał na świetny reportaż, ale krzywda drugiego człowieka. To, że jestem człowiekiem, jest ważniejsze od tego, że jestem dziennikarzem.
Wystąpienie po odebraniu doktoratu honoris causa Uniwersytetu Szczecińskiego 13 czerwca 2019 roku w Szczecinie
Magnificencjo, dostojny Panie Rektorze! Wysoki Senacie! Szanowne Panie i Szanowni Panowie, uczestnicy tej uroczystości!
Jestem mocno onieśmielony całym dzisiejszym wydarzeniem, podniosłą atmosferą, recenzjami tak znakomitych akademików, jak profesorowie Małgorzata Książek-Czermińska, Jacek Petelenz-Łukasiewicz i Andrzej Draguła, oraz laudacją, którą wygłosił przed chwilą profesor Andrzej Skrendo.
Najchętniej bym już w tej sytuacji zamilkł. Ale nie da się zamilknąć. Doktorat honorowy zobowiązuje, by coś innym powiedzieć. I to coś ważnego.
To święto „Więzi”
Wyjaśnię jeszcze tylko (tytułem przydługiego wstępu), że znam swoje miejsce w szeregu polskich redaktorów. Wiem doskonale, że do pięt nie dorastam gigantom takim jak przywoływani tu Jerzy Giedroyc (jedyny do tej pory redaktor na liście doktorów honoris causa Uniwersytetu Szczecińskiego) czy Jerzy Turowicz.
Po długim wahaniu postanowiłem jednak przyjąć to zupełnie nieoczekiwane wyróżnienie, gdyż rozumiem, że dotyczy ono nie tyle mojej osoby, ile środowiska, którego pracami (a precyzyjnie mówiąc, częścią prac) mam obecnie zaszczyt kierować. Realnym wyrazem takiego właśnie rozumienia tego zaszczytnego tytułu jest decyzja Uniwersytetu Szczecińskiego, żeby przyznaniu tego doktoratu honoris causa towarzyszyło dwudniowe święto „Więzi” w Szczecinie: kilka spotkań i dyskusji inspirowanych różnymi aspektami naszej działalności.
Ale i tu znam swoje miejsce w szeregu. Bo przecież – przy wszystkich dzisiejszych kłopotach, od finansowych poczynając – kierowanie „Więzią” obecnie jest dużo łatwiejsze, niż było dla moich poprzedników w redakcyjnej sztafecie. Przede wszystkim nie tworzyłem czasopisma od podstaw, lecz zastałem „Więź” gotową. Gdy sam debiutowałem na łamach pisma, miało ono już za sobą prawie 30 lat historii i doświadczeń, było merytorycznie dobrze ustawione, uformowane i ukształtowane. A gdy zostawałem redaktorem naczelnym – było dobrze ukierunkowane na nowe czasy.
Hasłowo się wyrażając i dziękując tym samym poprzednim naczelnym redaktorom pisma, mogę powiedzieć, że „Więź” stworzył w 1958 r. i ukształtował Tadeusz Mazowiecki; Wojciech Wieczorek przeprowadził ją przez stan wojenny; Stefan Frankiewicz wprowadził w wolną Polskę; Cezary Gawryś – w wiek XXI. A dalej już samo poszło – rzecz jasna, z olbrzymim wsparciem wspaniałego zespołu redakcyjnego, wybitnych koleżanek i znakomitych kolegów, z których większość to pracujący społecznie wolontariusze.
Dla młodych pokoleń Polaków założyciel „Więzi” jest on przede wszystkim politykiem i pierwszym premierem III RP, ale dla mnie osobiście jest przede wszystkim mądrym, uważnie słuchającym człowiekiem, eseistą, wręcz myślicielem religijnym. Bo czyż można nie nazwać myślicielem religijnym człowieka, który potrafił napisać tak mądre duchowo słowa: „Pytania, na które nie ma odpowiedzi, rozwiązujemy nie przez wyjaśnienie ich, ale przez postawę wobec nich”?
Tę refleksję Tadeusz Mazowiecki wyraził w swoim znakomitym eseju „Powrót do najprostszych pytań”, zawierającym rozważania pisane po przedwczesnej śmierci jego żony Ewy (współcześnie uczyniliśmy z nich motto naszego serwisu internetowego Więź.pl, w którym przedstawiciele naszego środowiska na bieżąco komentują wydarzenia społeczne, polityczne, religijne i kulturalne).
Najtrudniejszą (za mojej pamięci) rolę jako redaktor naczelny naszego pisma miał Stefan Frankiewicz, który stery „Więzi” objął 30 lat temu, wiosną 1989 roku, tuż przed jakościową zmianą polskiej polityki: odzyskaniem przez Polaków możliwości suwerennego i demokratycznego stanowienia o losie własnego państwa. Frankiewicz musiał zdecydować, jak określić rolę „Więzi” jako intelektualnego pisma katolickiego, które w latach 70. jednoznacznie związało się z opozycją polityczną, a którego założyciel i niewątpliwy największy autorytet został nieoczekiwanie premierem polskiego suwerennego rządu. Trzeba było błyskawicznie zdecydować, jak zajmować się w tej sytuacji sprawami publicznymi, jak pisać o polityce, jak zachować samodzielność i niezależność, jak wyrażać ideowe sympatie i własne przekonania, żeby łączyć, a nie dzielić, żeby budować mosty, a nie mury – co jest przecież programem „Więzi” od samego początku istnienia.
Odpowiedzi, które wówczas sformułował Stefan Frankiewicz, nakreśliły drogę „Więzi” po roku 1989. Pismo nie stało się publicystyczną przybudówką do politycznych działań swego założyciela. Co ciekawe, działo się to z pełną świadomością i akceptacją Tadeusza Mazowieckiego, który rozumiał, że rola takiego środowiska jak nasze nie może polegać na wspieraniu jednego ugrupowania politycznego i że tożsamość „Więzi” kształtować się musi na poziomie dużo głębszym: po pierwsze, wiara; po drugie, kultura; po trzecie, polityka. Gdy Frankiewicz został ambasadorem RP przy Stolicy Apostolskiej, redakcją „Więzi” zaczął kierować – w tym samym kierunku – Cezary Gawryś. Mnie było już dużo łatwiej.
Znam swoje miejsce w szeregu polskich redaktorów. Wiem doskonale, że do pięt nie dorastam gigantom takim jak Jerzy Giedroyc czy Jerzy Turowicz
W tym samym duchu rozwijamy obecnie działalność Laboratorium „Więzi” jako chrześcijańskiego think tanku oraz serwisu internetowego Więź.pl jako katolickiego centrum opiniotwórczego. A wspomnieć jeszcze trzeba – last but not least – o Wydawnictwie „Więź”, które dziś też w Szczecinie prezentuje swoje publikacje. Pod znakomitym kierownictwem Pawła Kądzieli nasza mała oficyna wyspecjalizowała się w publikowaniu książek najwyższej jakości: tak pod względem treści, jak staranności edytorskiej i opracowania graficznego.
Za decyzję o docenieniu tego dorobku „Więzi” przez Uniwersytet Szczeciński dziękuję serdecznie trzem ciałom kolegialnym uczelni, które kolejno podejmowały swoje decyzje: Radzie Instytutu Polonistyki, Kulturoznawstwa i Dziennikarstwa, Radzie Wydziału Filologicznego i Senatowi Uniwersytetu. Dziękuję serdecznie inicjatorom tego procesu z Wydziału Filologicznego. A są nimi, przynajmniej o ile mi wiadomo, profesorowie Jerzy Madejski i Andrzej Skrendo oraz dziekan Wydziału prof. Adrianna Seniów.
Dziękuję profesorom tutejszego uniwersytetu, którzy wolontariacko są równocześnie organizatorami życia kulturalnego i intelektualnego Szczecina. Dziękuję zwłaszcza inicjatorom Dni Kultury Żydowskiej Adlojada za wierne od lat zapraszanie redaktorów „Więzi” do udziału w organizowanych przez siebie wydarzeniach i do dyskusji wokół naszych publikacji. To w dużej mierze tam nawiązywały się relacje, które trwają i które w tych dniach tak pięknie owocują.
Człowiek z wizytówki
Mówiłem już, że wypada mi powiedzieć Państwu coś ważnego. Powiem więc o człowieku. Nawet mówiąc o ludziach w liczbie mnogiej, będę chciał myśleć o osobach. Bo, jak wiadomo, łatwo kochać ludzkość, trudniej – konkretnych ludzi.
Pozwolę sobie też skorzystać z tego niezwykłego przywileju, że Senat Uniwersytetu Szczecińskiego przyznał ten laur akademicki za zupełnie przecież nieakademickie dokonania i mniej będę cytował dziś mądre książki (choć czasem je czytam). Bardziej skupię się na ludziach, na moich wybranych spotkaniach z konkretnymi osobami, z ich doświadczeniem życiowym i z ich myślą. Bo ludzie to przecież społeczność człowieków, z których każdej i każdemu jesteśmy coś winni, bo człowiek to brzmi…
No właśnie: jak brzmi człowiek? Najpierw powiem o człowieku z wizytówki. Otrzymałem kiedyś najdziwniejszą w moim życiu, a zarazem najwięcej dającą do myślenia i najsmutniejszą wizytówkę. Dawno temu przyszedł do redakcji „Więzi” pewien młody student, z propozycją artykułu do publikacji. Jego akcent wyraźnie wskazywał, że chłopak został wychowany na warszawskiej Pradze. Ale wyglądał inaczej niż chłopaki z Pragi. Był mulatem.
Na koniec interesującej rozmowy wręczył mi wizytówkę. Rzuciłem na nią okiem i zbaraniałem. Postanowiłem jednak błyskawicznie, że nie dam po sobie nic poznać. Na wizytówce wypisane były bowiem imię, nazwisko i numer telefonu mojego rozmówcy oraz dodatkowo jedno słowo: „Człowiek”.
Wyobrażają sobie Państwo taką sytuację, że ktoś z nas jest zmuszony do tego, by udowadniać własną godność ludzką, każąc wypisać sobie na wizytówce pod nazwiskiem informację: „Człowiek”? A on czuł, że musi w tak zaskakujący sposób przypominać innym, by widzieli w nim nie ciemny kolor jego skóry, lecz jego samego.
W swym ówczesnym błyskawicznym, może intuicyjnym, procesie myślowym uznałem, że skoro on tak bardzo potrzebuje podkreślać swój równy status z ludźmi, którzy różnią się od niego jedynie kolorem skóry, to i ja powinienem go właśnie tak traktować. Nie odnosiłem się więc do treści wizytówki. Zaczęliśmy normalną współpracę, która zresztą później się nie rozwinęła – już z powodów merytorycznych. Ale to pierwsze spotkanie pozostało mi w pamięci jako dramatyczne milczące wołanie człowieka o to, by go traktowano jako człowieka.
Człowiek po drugiej stronie słuchawki
W ostatnich miesiącach – od kiedy uruchomiliśmy telefon wsparcia „Zranieni w Kościele” – mam nowe doświadczenia, jak bardzo myślenie skoncentrowane na problemie może różnić się od myślenia skoncentrowanego na człowieku.
Jak Państwo wiedzą, „Zranieni w Kościele” to inicjatywa Klubu Inteligencji Katolickiej w Warszawie, Laboratorium „Więzi” i Fundacji Pomocy Psychologicznej Pracownia Dialogu skierowana do osób dotkniętych przemocą seksualną w Kościele. Dotkniętych w sensie szerokim – ale przede wszystkim do osób bezpośrednio skrzywdzonych. Będąc rzecznikiem prasowym tej inicjatywy, odbieram często telefony od dziennikarzy zainteresowanych tematem. Rozmowy są właściwie zawsze życzliwe i pełne troski. Pojawiają się jednak czasem nieuchronne różnice.
Pierwsze pole napięcia to „człowiek vs. statystyki”. Typowe pytanie dziennikarza brzmi: „Ile osób do Państwa zadzwoniło?”. Na co ja zawsze mówię, że chętnie odpowiem szczegółowo, tylko że prosimy przede wszystkim, aby informacja nie sprowadzała się do danych liczbowych, dla nas bowiem kluczową sprawą jest nie tyle liczba przypadków, ile konkretne osoby, które zostały skrzywdzone i proszą o wsparcie. Że nasza inicjatywa nastawiona jest na jakość, nie na ilość – a skoro jedna rozmowa potrafi trwać nawet godzinę, to statystyki mogą wyglądać pozornie blado. Ze zrozumieniem tego napięcia przez dziennikarzy zazwyczaj nie ma problemu, choć potem publikacja i tak zaczyna się raczej od informacji liczbowych (tego wyraźnie oczekują szefowie, niestety…).
Tadeusz Mazowiecki rozumiał, że rola takiego środowiska jak nasze nie może polegać na wspieraniu jednego ugrupowania politycznego i że tożsamość „Więzi” kształtować się musi na poziomie dużo głębszym: po pierwsze, wiara; po drugie, kultura; po trzecie, polityka
Większy kłopot pojawia się w drugim polu napięcia: „promocja vs. dyskrecja”. Nasza inicjatywa przejęła od Fundacji Dajemy Dzieciom Siłę koncepcję oparcia telefonu zaufania na zasadzie ABCD, czyli: Anonimowo / Bezpłatnie / Cierpliwie / Dyskretnie. A stacje telewizyjne mają swoje wymagania i chcąc nakręcić materiał o naszej inicjatywie, chciałyby też nakręcić zdjęcia, gdy ktoś od nas rozmawia przez telefon z ofiarą przemocy seksualnej. A my uznaliśmy, że na takie ujęcie nie możemy się zgodzić, żeby nie tworzyć oglądającym sugestii, że dopuszczamy kamerę do rejestrowania rozmowy przy telefonie wsparcia. Przecież taki materiał może oglądać osoba, która się waha, czy do nas zadzwonić, która dusi w sobie krzywdę sprzed wielu lat, pełna jest lęku, czy komuś wyjawić swoje doświadczenie, a bez opowiedzenia go nie rozpocznie wychodzenia z traumy – ale gdy zobaczy, że naszej psychoterapeutce przy telefonie towarzyszy kamera telewizyjna, to raczej się nie zdecyduje na kontakt z nami.
Dla mnie w tym zagadnieniu ujawnia się jak w soczewce problem kluczowy: jak widzieć i las, i drzewa – i to z akcentem na drzewa, bo bez drzew nie ma lasu? Jak mówić o problemie w skali globalnej, nie tracąc z oczu człowieka, zwłaszcza człowieka skrzywdzonego? Jak nie chować się za ofiarę, by – powołując się na nią – załatwiać swoje własne sprawy czy interesy (choćby ideowe)?
Mówię o tym, żebyśmy wszyscy jako dziennikarze pamiętali, iż odbiorcą naszych publikacji jest także człowiek głęboko zraniony i że to nie on ma służyć mi w mojej pracy, lecz moja praca ma służyć jemu. Czyjaś krzywda to przede wszystkim nie materiał na świetny reportaż, ale krzywda drugiego człowieka. Może warto, by w takich sytuacjach to, że jestem człowiekiem, było w nas ważniejsze od tego, że jestem dziennikarzem?
A zdarza się inaczej… „Więź” jest od wielu lat w kontakcie z kilkoma osobami wykorzystanymi seksualnie przez duchownych. Kilkoro z nich wyraziło ostatnio głębokie niezadowolenie z tonu, jakim się najczęściej mówi obecnie na ten temat. Jedna z kobiet – paradoksalnie: ta, która już dawno temu wielokrotnie występowała pod nazwiskiem w prasie, opowiadając o swoich traumatycznych doświadczeniach – stwierdziła niedawno, że odmawia obecnie wszelkich wypowiedzi w mediach. Uzasadnienie cytuję dosłownie: „Dziennikarze chcą nagłośnić sprawy. To fajne. Ale czy obchodzi ich, co czują ofiary?”.
Iloraz inteligencji i iloraz serca
Nie mogę nie powiedzieć tu o osobach z niepełnosprawnością intelektualną. Spotkanie i relacje z nimi to najważniejsze dla mnie życiowe doświadczenie po małżeństwie i ojcostwie. W moim życiu sprawdziło się stwierdzenie, że usłyszeć wołanie człowieka słabego o bliskość to rozpocząć życiową przygodę, na której odkrywa się własną słabość, ale też odnajduje szczęście. Trudne szczęście, czasami bardzo trudne, ale szczęście.
Dzisiaj po południu to szczęście będzie można zobaczyć na Uniwersytecie Szczecińskim. Wielką radością jest dla mnie fakt, że dzisiejsze uroczystości obejmą także występ Zespołu Piosenki Naiwnej – cudownej szczecińskiej kapeli, którą kieruje Arkadiusz Więcko, składającej się z niepełnosprawnych intelektualnie solistów oraz podążających za solistami muzyków-akompaniatorów. Wykonują oni własne utwory z gatunku piosenki poetyckiej w rytmach bossa novy i folk country. Korzenie Zespołu Piosenki Naiwnej tkwią w szczecińskiej wspólnocie międzynarodowego ruchu „Wiara i Światło”, założonego przez Jeana Vaniera, skupiającego osoby z niepełnosprawnością intelektualną, ich rodziny i przyjaciół.
Sam współtworzę ten ruch od wielu lat. Dlatego dla mnie osobiście fakt, że dziś o 16.00 Zespół Piosenki Naiwnej zaśpiewa na Wydziale Filologicznym Uniwersytetu Szczecińskiego przed dyskusją o epistolografii Polaków, jest źródłem największego szczęścia. Widzę w tym połączeniu symboliczny przykład wypełnienia scalającej misji uniwersytetu, o której trzeba dziś przypominać w coraz bardziej sfragmentaryzowanym świecie. Cieszę się bardzo, że o tej potrzebie scalania na uniwersytecie tego, co wciąż rozdzielane – o konieczności podtrzymywania i nawiązywania więzi – mówił tu przed chwilą prof. Andrzej Skrendo.
W moim życiu sprawdziło się stwierdzenie, że usłyszeć wołanie człowieka słabego o bliskość to rozpocząć życiową przygodę, na której odkrywa się własną słabość, ale też odnajduje szczęście
„Universitas” to przecież całość, ogół, pełnia. W Sali Senatu Uniwersytetu Szczecińskiego, gdzie jesteśmy, widnieje przypominająca o tym piękna sentencja, przypisywana Wergiliuszowi: E pluribus unum – „Z wielu jedno”. Jeśli przed dyskusją tych, co cechują się wyższym ilorazem inteligencji, mogą zaśpiewać ci, co mają często wyższy iloraz serca, to znaczy, ze uniwersytet łączy, że pełni swoją scalającą misję. Dziękuję władzom Wydziału Filologicznego, że takie wydarzenie jest dziś możliwe.
Myślę, że będzie to ważne również dlatego, że jeszcze nie tak dawno nawet w świecie akademickim w obiektywnym naukowym języku posługiwano się pojęciami „debil”, „imbecyl”, „idiota”, „kretyn” czy „mongoł” – a świadomość faktu, jak bardzo są one etykietyzujące, pojawiła się bardzo późno.
Ale dlaczego ma to dziwić, skoro niedawno nawet w Kościele, który tak chętnie opowiada, jak to w swoim sercu umieszcza ubogich, olbrzymim problemem była choćby Pierwsza Komunia dzieci z niepełnosprawnością intelektualną. Z chrztem się jakoś udawało, bo wtedy mniej widać niepełnosprawność…
Odkrywanie personalizmu
Dla twórców „Więzi” inspiratorem do myślenia o człowieku był francuski filozof Emmanuel Mounier. Jego personalizm został świadomie wybrany jako ideowy program naszego pisma. W odredakcyjnym tekście z pierwszego numeru „Więzi” wydanego w 1958 r. czytamy: „Jakim więc wartościom w życiu współczesnym chcemy służyć przede wszystkim? Odpowiadamy na to pytanie bez wahania: uważamy, że w porządku naturalnym nadrzędną wartością jest człowiek, osoba ludzka; chcemy służyć rozwojowi wartości osobowych w życiu współczesnym”.
Przyznam, że dla większości związanych z „Więzią” osób z mojego pokolenia personalizm stał się oczywistością – jak powietrze, którym oddychamy. Ale to oznaczało też, że nie czytaliśmy Mouniera. I oto obecnie sam na nowo odkrywam myślenie skoncentrowane na osobie.
W ramach prac Laboratorium „Więzi” powstała specjalna publikacja „Zarządzanie z ludzką twarzą. Personalizm jako narzędzie rozwoju firm, organizacji i instytucji publicznych”. Ludzie pracujący w biznesie, młodsi ode mnie o całe pokolenie, z pasją studiowali teksty Mouniera i ks. Józefa Tischnera, by odkryć w nich inspirację dla swojej aktywności zawodowej.
Dla większości związanych z „Więzią” osób z mojego pokolenia personalizm stał się oczywistością – jak powietrze, którym oddychamy. Ale to oznaczało też, że nie czytaliśmy Mouniera
Dla mnie zaś niesamowitym doświadczeniem było dostrzeżenie, że myśl Mouniera może być tak inspirująca dla współczesnych młodych ludzi. W kulturze dominującego indywidualizmu odkrywali oni, że indywidualistyczne spełnienie to jeszcze nie rozwój osobowy. Bo – jak pisał Mounier – „rozwój osoby odbywa się jedynie poprzez stałe oczyszczanie się z tkwiącego w niej indywiduum. Rozwój nie następuje poprzez kierowanie uwagi na siebie, a przeciwnie – poprzez «czynienie się dyspozycyjnym» […]. Pierwszą troską indywidualizmu jest ześrodkowanie jednostki na sobie samej; pierwszą troską personalizmu natomiast – dążenie do odwrócenia jej od siebie”.
Jest coś istotnego, co łączy Mouniera z poprzednim wątkiem moich rozważań. Otóż nie wszyscy wiedzą, że francuski filozof był ojcem głęboko chorej i niepełnosprawnej córki. Znawcy jego myśli spierają się, jak mocno to doświadczenie wpłynęło na ukształtowanie mounierowskiego personalizmu, ale niewątpliwie wpłynęło istotnie. Jest chyba coś takiego w doświadczeniu współbycia z cierpiącymi – nie współczucia, lecz właśnie współbycia – co ma moc kształtowania wrażliwości, dojrzałości i mądrości.
Współbycie zatem to klucz do międzyludzkich relacji. Drugi człowiek potrzebuje mnie, mojego czasu – o wiele bardziej niż mojej pomocy czy moich pieniędzy. Współbycie to także klucz do budowy społeczeństwa głęboko ludzkiego, które musi zakładać wzajemny szacunek i współistnienie ludzi różnych ras, narodów, wyznań, przekonań i orientacji – „zarówno wierzących w Boga będącego źródłem prawdy, sprawiedliwości, dobra i piękna, jak i nie podzielających tej wiary”, że pozwolę sobie przytoczyć piękny fragment preambuły Konstytucji Rzeczypospolitej Polskiej (warto skądinąd, by dzieci uczyły się tej preambuły w szkołach na pamięć!).
Zaproszenie do współbycia
Zatem: jak brzmi człowiek? Człowiek to brzmi… Dumnie, rzecz jasna, ale nie o samą dumę mi tu chodzi przed wszystkim. Bo dobrze wiemy, że w imię własnej dumy można czasem krzywdzić innych. I nawet nie o uznanie godności ludzkiej drugiego mi tu przede wszystkim chodzi.
Chciałbym móc powiedzieć w tej szacownej Sali Senatu dostojnego Uniwersytetu Szczecińskiego, że człowiek to brzmi… jak zaproszenie. Że kluczową sprawą w życiu jest dostrzeżenie, iż człowiek to nie tylko „ja”, lecz także, a właściwie przede wszystkim „drugi”. Że drugi człowiek to zaproszenie do współbycia. Można to zaproszenie zignorować, można go nie dostrzec, można je odrzucić. Ale ono jest wystosowane przez sam fakt istnienia drugiej osoby. Człowiek brzmi zatem jak zaproszenie do relacji, zaproszenie do nawiązania więzi.
Wiem dobrze, jak często ja sam to zaproszenie odrzucam. Traktuję innych ludzi przedmiotowo i instrumentalnie. Omijam tych, którzy są mi niewygodni. Unikam tych, którzy mogą mi sprawić kłopot. Denerwuję się na tych, którzy nie spełniają moich oczekiwań. Złoszczę się, gdy inni zawodzą – zapominając, jak często ja sam zawodzę…
Mam więc świadomość, że zachowuję się teraz jak Tertulian, który wygłaszając traktat o pokorze, rozpoczął go ponoć słowami: „Opowiem wam o cnocie, której sam nie posiadam”. Ale mówię o tym, że człowiek brzmi jak zaproszenie, prosząc, by przypominali mi Państwo, gdy będzie trzeba, żebym uleczył najpierw samego siebie.
A na koniec najbardziej osobiste podziękowanie. Wśród wielu osób, które usiłowały mnie nauczyć myślenia o człowieku, najważniejsze chyba znaczenie ma moja żona.
Pamiętam takie wydarzenie. To było jeszcze w naszych czasach licealnych, ledwo się w sobie zakochaliśmy. Na pewnym spotkaniu każdy z jego uczestników miał coś o sobie powiedzieć, zwłaszcza co go interesuje. Sam mówiłem przed Kasią, więc coś musiałem na szybko wymyślać, jako że nie wiedziałem, co powiedzieć, mnie bowiem zawsze za dużo rzeczy interesuje. Natomiast moja przyszła żona (wówczas 18-letnia) zaimponowała mi, bo bez żadnego wahania odpowiedziała krótko: „Interesuje mnie człowiek”. Dziękuję Ci, Kasiu, z całego serca, że i mnie trochę człowiekiem zainteresowałaś!
Raz jeszcze dziękuję Uniwersytetowi Szczecińskiemu za to zaszczytne wyróżnienie. Dziękuję wszystkim osobom wymienionym z imienia i nazwiska i niewymienionym za trud organizacji święta „Więzi” w Szczecinie. Zapewniam, że na emeryturę się jeszcze nie wybieram i traktuję to wyróżnienie jako zobowiązanie do dalszej wytężonej pracy. Choć finansowe perspektywy naszej przyszłości nie są obecnie stabilne ani pewne, to jednak patrzę w przyszłość „Więzi” z dużą nadzieją. Przede wszystkim dlatego, że są w naszym środowisku wspaniali młodzi ludzie, czyli jest komu przejąć pałeczkę w „Więziowej” sztafecie.
To dobrze, że Tam byłeś, że Tytuł doktorski Tobie Uniwersytet nadał i że ważne i piękne słowa wypowiedziałeś. Oby tak dalej … Jędrzej Bukowski