Każde pokolenie musi przeżyć ten sam szok: że musi odejść, że zniknie. A wydawałoby się, że o niczym innym nie mówią nam arcydzieła sztuki i literatury. A jednak nie odrobiliśmy lekcji, nie dość uważnie czytaliśmy, słuchaliśmy, oglądaliśmy.
Fragment książki „Substancja nieuporządkowana”, Wydawnictwo Znak, Kraków 2019
George Steiner, który już tyle razy budził nas z intelektualnej drzemki, chętnie mówi o filozoficznym zdziwieniu (thaumazein). Pamiętamy, że wielcy Grecy właśnie tego pojęcia używali – i uznawali zdziwienie za nieusuwalny początek filozofii. Nie tylko filozofii. Każdy, kto kiedykolwiek zaznał słodyczy – ale i trudności – życia duchowego, życia wewnątrz sztuki, poezji, ale życia, które nigdy nie separuje się całkowicie od głównego nurtu egzystencji, od naszych spraw sercowych, ekonomicznych, codziennych, przyjacielskich, także politycznych, bez trudu przyzna im rację.
Gorzej będzie, jeśli ktoś zażąda od nas choćby refleksji na temat bardziej konkretny, sprawozdawczy: na przykład, gdyby ktoś zapytał, czy poezja wciąż potrafi nas zdumiewać, czy wyzwala nas z obojętności, z rutyny, w jaką wpędza nas właśnie codzienność, codzienność klasyczna, taka jak zawsze, ale i nowy jej rodzaj, produkowany przez internet i inne nieco zdradliwe ułatwienia, odpowiedź nie będzie łatwa. To oczywiste, że każda gałąź sztuki spleciona jest ze zdziwienia i z rutyny właśnie. Zdziwienia nie da się unieruchomić, zatrzymać na zawsze – ono odradza nas, ale jest rzadkim gościem, przychodzi i odchodzi, a pod jego nieobecność wraca rutyna czy „stabilność”, czy może „styl”, w najgorszym razie nuda.
Steinerowskie – i greckie – zdziwienie sprzyja wyobraźni, jak najbardziej. Czy jednak wiele go znajdziemy u współczesnych poetów? Owszem, są wielcy poeci zdziwienia pośród nas – myślę teraz, na przykład, o nieżyjącej już, lecz wciąż bardzo obecnej Wisławie Szymborskiej, o Czesławie Miłoszu i Zbigniewie Herbercie (lista może być dłuższa – Seamus Heaney, Josif Brodski i tylu jeszcze innych). Wisławie Szymborskiej nie był bliski nurt romantyczny poezji, przeciwnie, dużo jest w jej dziele reakcji antyromantycznej, ale też ani magiczność, ani zdziwienie nie są wyłączną własnością romantyków.
Wisława Szymborska to poetka związana w jakiś sposób z oświeceniem. Pamiętam – to wspomnienie łączy się z rozmową z nią – jak niewyobrażalne w sensie estetycznym było dla niej pokolenie polskich poetów wojennych, w gruncie rzeczy dokładnych jej rówieśników, tyle że ona znacznie później debiutowała – gdy ich już nie było. Najsławniejszy spośród nich, Krzysztof Kamil Baczyński, to romantyk i marzyciel, kontynuator estetyki Juliusza Słowackiego, twórca poematów gęstych od metafor, nastrojowych, niesionych przez falę asocjacji bardziej niż przez refleksję. I właśnie taką poezję, miękką, gorączkową, fantasmagoryczną, z której wyjęto siatkę racjonalnych odniesień, odrzucała autorka wiersza „Kot w pustym mieszkaniu”.
Chciałoby się powiedzieć, że dla Wisławy Szymborskiej, która we wczesnych latach pięćdziesiątych sparzyła się na naiwnej akceptacji niektórych elementów marksistowsko-stalinowskiej „nowej wiary”, zdziwienie, które później było – stało się – kamieniem węgielnym jej poetyki, musiało też łączyć się z wielką ostrożnością. Ostrożność i zdziwienie musiały sobie towarzyszyć, tak aby z góry wyłączyć możliwość jeszcze jednej pomyłki. Już samo to jest czymś fascynującym, zapewne zupełnie wyjątkowym, może też czymś nowym w historii europejskiej poezji. Oto wielka poetka żyjąca w epoce ideologii – której na krótko uległa – wyciągnęła z tego ważnego epizodu radykalne wnioski artystyczne i etyczne. Jak wielka dama, której jedwabny płaszcz dotknął błota, szła odtąd przez ulice i place literatury innym już krokiem, niezwykle uważnie rozglądając się dookoła. I rezultaty były często olśniewające. Tak jak w wierszu „Terrorysta, on patrzy”, gdzie przez moment poetka śledzi wzrok przestępcy, kontemplującego z bezpiecznej odległości bar, w którym za moment wybuchnie bomba:
Kobieta w żółtej kurtce, ona wchodzi.
Mężczyzna w ciemnych okularach, on wychodzi.
Chłopaki w dżinsach, oni rozmawiają.
Trzynasta siedemnaście i cztery sekundy.
Ten niższy to ma szczęście i wsiada na skuter,
a ten wyższy to wchodzi.
[…]
Trzynasta dziewiętnaście.
Nikt jakoś nie wchodzi.
Za to jeszcze wychodzi jeden gruby łysy.
Ale tak, jakby szukał czegoś po kieszeniach i
o trzynastej dwadzieścia bez dziesięciu sekund
on wraca po te swoje marne rękawiczki.
Jest trzynasta dwadzieścia.
Czas, jak on się wlecze.
Już chyba teraz.
Jeszcze nie teraz.
Tak, teraz.
Bomba, ona wybucha.
„Czas, jak on się wlecze” – myśli (jeżeli to można nazwać myśleniem) wyobrażony w wierszu Wisławy Szymborskiej terrorysta. To bardzo ciekawe i charakterystyczne dla poetki właściwie antylirycznej, a przynajmniej poszukującej coraz to nowych przebrań dla lirycznego impulsu. Bo przecież poeci liryczni wszystkich epok i różnych języków lamentują na ogół z powodu ciągłej ucieczki czasu. To, że czas się wlecze, emblemat marazmu, deszczowych niedziel i reklam w telewizji, nie przekracza na ogół progu sztuki. Obsesją poetów jest przemijanie, nie zaś obserwacja, że „czas się wlecze”. Jest to obsesja w pełni uzasadniona, trzeba powiedzieć. W dodatku dzielona z milionami nie-poetów. Ale to właśnie liryka zapisuje niezliczone momenty niepokoju, wywołanego przez myśl o przemijaniu – za którą kryje się myśl o śmierci. Już Horacy (już Horacy – to brzmi jak stereotypowy nauczycielski wykrzyknik!) w zasłużenie sławnej odzie „Do Postuma” mówił o tym:
Ach pierzchające Postumie Postumie
uchodzą lata pobożne modlitwy
nie zetrą z czoła mnożących się zmarszczek
i nie wykupią nas w godzinie śmierci
[Ody, księga II, 14, tłum. Adam Ważyk]
Wtórowało mu tylu innych wielkich poetów. Na przykład Pierre de Ronsard w jednym z najbardziej znanych „Sonetów dla Heleny” (XLIII) – przytoczmy przynajmniej pierwszą strofę (w przekładzie Jana Mieczysławskiego):
Kiedy już będziesz stara, wieczór u łuczywa
Siedząc koło komina, przędąc i motając,
Powiesz, nucąc me wiersze, w głos się zadziwiając:
„Ronsard mnie sławił, kiedym była urodziwa”.
To ten sam sonet, który tak wspaniale przetłumaczył młody W.B. Yeats, przełożył w sposób swobodny, tworząc imitatio raczej niż tłumaczenie („When you are old and grey and full of sleep”).
Życie poddane refleksji, życie prawdziwe, trudne, znające i zachwyt, i rozpacz, za to nieznające odpowiedzi na wiele pytań, rezygnujące z tysiąca ułatwień, jakie podsuwa nam codziennie kultura masowa – to do niego, wydaje się, prowadzi wszelka autentyczna sztuka
Doprawdy, zdziwienie jest niezbędne, gdy stajemy wobec upływu czasu. Każde pokolenie od nowa zdumiewa się podłością czasu, chociaż wystarczyłaby wizyta w jakimkolwiek muzeum archeologicznym (już nie wspominam o cmentarzach, starych czy nowszych, malowniczych czy banalnych), by uodpornić się na zdumienie. Przecież wiemy. Wystarczy spojrzeć na naszych starzejących się rodziców, póki jeszcze żyją, a później, gdy odejdą, wystarczy, byśmy zaglądnęli do lustra lub obejrzeli fotografię, którą ktoś nam zrobi „w złym oświetleniu”, jak to zaraz kostycznie skomentujemy. I na domiar złego starzeją się nawet nasze dzieci (medycyna uważa, że najszybciej starzeją się niemowlęta, ale nie to mam na myśli). Powinno wystarczyć – ale nie, nie wystarcza. Najstarsza tajemnica świata musi być przez każdego z nas odkryta osobiście i boleśnie, indywidualnie, książki tu nie pomogą, nie pomoże szkoła, nie pomoże uważna i wielokrotna lektura wszystkich tomów Prousta, tego arcydzieła poetyckiej magii, kontrolowanej przez myśl. Każde pokolenie musi przeżyć ten sam szok: że musi odejść, że zniknie. Każde pokolenie, każda kobieta, każdy mężczyzna. A wydawałoby się, że o niczym innym nie mówią nam arcydzieła sztuki i literatury. A jednak nie odrobiliśmy lekcji, nie dość uważnie czytaliśmy, słuchaliśmy, oglądaliśmy.
To tak, jakbyśmy mieli do czynienia z dwoma różnymi, niespotykającymi się nigdy rejestrami: z jednej strony czas w literaturze, w poezji, w filozofii, ale także w filmie (choćby u Bergmana) i w malarstwie (autoportrety Rembrandta!), w elegijnej muzyce, tysiące stronic, dziesiątki sonat, setki wielkich wierszy i przenikliwych analiz filozoficznych, a z drugiej – nasz własny czas, nasz własny zabójca, nasze starzenie się, nasze odkrywanie „śmiertelności” (w cudzysłowie, bo w gruncie rzeczy odkrywamy ją tylko u innych, u przyjaciół, u znajomych i nieznajomych). „Nasz czas” – chociaż użycie przymiotnika dzierżawczego jest tu śmiechu warte. Kto kogo dzierży.
Wykształcenie nic nam tu nie pomoże. Przydaje się w tylu innych sytuacjach i kontekstach, pozwala nam czasem zachować dystans wobec rzeczy trudnych i nieprzyjemnych, czyni nas nieco mądrzejszymi, wzmacnia wątłe ściany naszego życia wewnętrznego, powiększa powierzchnię naszej egzystencji, łączy nas z minionymi pokoleniami. Ale, niestety, nie potrafi nas uczynić lepszymi w sensie etycznym, o czym przecież wielokrotnie pisano w kontekście masowych zbrodni dwudziestowiecznych, które, jak wiemy, popełniali także i erudyci. Hans Frank, nazistowski kat Polski, który przyjmował gości, wśród nich Curzia Malapartego (który to opisał), na Wawelu, w komnatach polskich królów, był człowiekiem nadzwyczaj wykształconym, także artystycznie. Lubił grać Chopina, tego samego Chopina, którego z jego rozkazu nie wolno było wykonywać publicznie w okupowanym kraju. Ale erudycja nie pomaga nam także i w innej dziedzinie, tam gdzie idzie o dramat czasu, naszego czasu, naszego powolnego odchodzenia, przemijania, tam gdzie stawką jest nie czas Marcela, czas Ronsarda, Villona, czas Bergmana czy Becketta, ale
nasz, twój, mój.
Czytajmy, owszem, studiujmy, nie zaniedbujmy, broń Boże, wielkich muzeów, galerii, nie porzucajmy też królestwa muzyki, tak pięknie opłakującej to, co tracimy – Franz Schubert powiedział: „Fröhliche Musik? Ich kenne keine”, czyli: „Radosna muzyka? Nie znam takiej”. Poświęćmy uwagę wielkim filozofom, ale nie spodziewajmy się, że nam to pomoże, gdy znowu przyjdzie się nam zmierzyć z „naszym” czasem, z naszym wyrokiem, gdy znów zaskoczy nas to zdziwienie, ten specjalny rodzaj zdziwienia, wieczorem albo nad ranem. Gdy niespodziewane odbicie naszej twarzy pojawi się w uchylonym oknie parterowego mieszkania, obok którego poprowadzi nas niewinny majowy spacer – tyle że w maju śpiew kosów, to pocieszenie, które zna każde europejskie miasto, a nie znają amerykańskie metropolie, pozwoli nam zapomnieć o jeszcze jednym memento mori, które zatańczyło na świeżo umytej szybie.
Czas, jeden z najtrudniejszych tematów. Przypomina się tu nie tylko sławne spostrzeżenie świętego Augustyna, ale i, anegdotycznie, pewien list Martina Heideggera do Hannah Arendt; Heidegger pisze tam, że pochłania z największym zainteresowaniem świeżo wydaną „Czarodziejską górę” Tomasza Manna, że to świetna powieść, szkoda tylko, że tak wiele w niej niemądrych dywagacji na temat czasu! Dobrze, że autor „Józefa i jego braci” nie mógł przeczytać tych słów. Najwyraźniej dwaj wybitni analitycy czasu nie potrafią znaleźć wspólnego języka.
Zdziwienie pomaga nam niewątpliwie w zbudowaniu i utrzymaniu życia „poddanego refleksji”, jedynego życia, jak uważał Sokrates, godnego nas. Dzisiaj trudność polega też na tym, że powiększyła się gama refleksji, jakiej może być poddane nasze życie. Czy refleksja psychoanalityczna zadowoliłaby ateńskiego mędrca? Nie znamy odpowiedzi na to pytanie, które jednak nie staje się przez to absurdalne.
Życie poddane refleksji, życie prawdziwe, trudne, znające i zachwyt, i rozpacz, za to nieznające odpowiedzi na wiele pytań, rezygnujące z tysiąca ułatwień, jakie podsuwa nam codziennie kultura masowa (i masowa psychologia typu self-help) – to do niego, wydaje się, prowadzi wszelka autentyczna sztuka. Lecz i tu mamy kłopot z przymiotnikami – mówimy „prawdziwe”, „autentyczne”, ale mówiąc to, rozglądamy się uważnie dookoła: oby tylko nikt nas nie poprosił o definicję tych rzeczy. Ale czy naprawdę potrzebujemy definicji?
Jeszcze jest strefa ciszy, strefa milczenia. Poezja mówi, ale zawsze, czy prawie zawsze, mówi znad granicy milczenia. W przeciwieństwie do tych oratorów, którym trzeba wskazywać zegar, żeby wreszcie umilkli, poezja na ogół takich przestróg nie potrzebuje, milczenie pracuje w niej, kryje się tuż pod powierzchnią.
Czy jednak możemy aż tyle nadziei pokładać w poezji? Któż się dzisiaj pasjonuje poezją – poza poetami i ich żonami? Powoli zanika postać krytyka literackiego, specjalisty od poezji, miłośnika poezji. Wielkie dzienniki na ogół ignorują ją, telewizja nie interesuje się nią.
Może jednak nie jest to takie straszne. W końcu w obserwatoriach astronomicznych też nie pracuje tak wiele osób. My jednak wiemy, że gwiazd jest dużo więcej, miliardy.
Fragment książki „Substancja nieuporządkowana”, Wydawnictwo Znak, Kraków 2019
Można być poetą, można uważać się na lepszego, elitarnego i … udzielić wywiadu, który czytałam na Onecie 🙁 🙁 Upadek, to mało powiedziane.
Pani Szydło
jest ideałem człowieczeństwa
dla pół miliona osób.
Nie zna języków,
okropnie się ubiera,
mówi głosem przedszkolanki
w depresji,
najwyraźniej nie uprawia sportu i
nie czyta rozpraw Carla Schmitta,
jak jej tajemniczy szef – ale podoba się. Myślę, że
tylko Gombrowicz
mógłby nam to wytłumaczyć.
Tak jeden z czytelników rozbił na wersy wypowiedź poety Zagajewskiego o byłej premier. Zdziwienie budzi, że z ust światowca i człowieka ponoć wychowanego wyszły słowa noszące wszelkie znamiona mowy nienawiści, seksizmu, mentalności postkolonialnej oraz pogardy dla aktywności obywatelskiej w wyborach. Szkoda, że Więź promuje człowieka, który nie okazał ani cienia skruchy za swoją haniebną wypowiedź. Smutne.