Dzisiaj ratunkiem przed głupotą świata może być krok wstecz, czyli zanurzenie się w samym życiu, skupienie na rzeczach prostych i podstawowych, na rodzinie, na pasji, na smaku życia – mówi reżyser Jacek Borcuch w rozmowie z „Więzią”.
Damian Jankowski: „Słodki koniec dnia” subtelnie dotyka tematu kryzysu uchodźczego w Europie i szerzej pojętego kryzysu Starego Kontynentu. Rozmawiamy kilka dni po wyborach do europarlamentu. Choć, patrząc ogólnie, najwięcej mandatów zdobyli proeuropejscy, centrowi kandydaci, w krajach takich jak Włochy, Francja czy Polska zwyciężyła antyuchodźcza, eurosceptyczna prawica. Myśli Pan, że czas liberalnej demokracji i kosmopolitycznego otwarcia dobiega w Europie końca?
Jacek Borcuch: Coś się ewidentnie zmienia, to bezsporne. Z drugiej strony, żyjemy w najlepszym z dotychczasowych okresów historii. Nigdy wcześniej ludziom nie było tak dobrze jak teraz. Nigdy ludzie nie żyli w takim dobrobycie. Jest on oczywiście względny, w różnych częściach świata inny, ale mam na myśli ogół ludzkości. Podobnie jest ze zdrowiem czy edukacją. Zdarzają się wojny, ale one są niczym w porównaniu z zagrożeniami, z którymi Europa musiała borykać się jeszcze sto lat temu.
Przyzwyczajenie do wolności jednak usypia. Ludzie urodzeni w ostatnich trzydziestu latach najczęściej nie doceniają jej, nie mają świadomości, czym ona w swej istocie jest. Dyktatura dla obecnej młodzieży to pojęcie abstrakcyjne, dotyczące „jakiejś tam” Korei Północnej czy Białorusi. W efekcie najmłodsi wyborcy głosują na ludzi, którzy kontestują przyjęty ład, chcą rewolucji. Mówią o tym językiem prostym i dosadnym, a młodzież to podnieca. W rzeczywistości ci niby „idole” to ludzie cyniczni i zepsuci, którzy plotą bzdury policzone na polityczny zysk. To bardzo niebezpieczne.
A jednak sukces partii populistycznych wynika dziś nie z tego, że przekonały do siebie zadowolone, świadome europejskie elity, tylko ludzi, którzy żyją w poczuciu, że im się nie udało, że świat był dla nich zawsze niesprawiedliwy.
– Świat nie może być ani sprawiedliwy, ani niesprawiedliwy. To cecha ludzi w nim żyjących. I dlatego edukacja jest tak ważna, to ona tłumaczy złożoność naszego życia. Przez lata nikt się nią nie zajmował. Wprowadzano kosmetyczne, techniczne zmiany, dyskutowano o religii w szkołach jakby to miało rozwiązać wszystkie problemy. W Skandynawii na przykład stawia się na podmiotowość ucznia, przygotowuje się go do samodzielnych wyborów, porzuca się XIX-wieczny model szkoły, odchodzi się od ławek, które pozycjonują ucznia w klasie. To zupełnie zmienia relację nauczyciela z uczniem. Być może warto się temu modelowi przyjrzeć. Pytanie tylko, kto ma interes w tym, żeby na przestrzeni pokolenia czy dwóch powstało takie samoświadome społeczeństwo. Żaden rząd by tego chyba tak naprawdę nie chciał. Tacy obywatele zadają pytania, mogą wszystko zakwestionować, nie da się nimi łatwo manipulować.
Zatrzymajmy się jeszcze na zaniedbaniach. Marcin Król pisał – w kontekście ostatniego ćwierćwiecza wolnej Polski – że jako inteligencja byliśmy głupi, niedoświadczeni, niewrażliwi na troski społeczeństwa.
– Całkowicie się z nim zgadzam. Nie tylko byliśmy głupi, ale wciąż jesteśmy. Proszę zwrócić uwagę na język, w jakim liberalna demokracja próbuje komunikować się ze społeczeństwem. Przecież on nic ludziom nie mówi! „Ład konstytucyjny” czy „niezawisłość sądów” to terminy zbyt abstrakcyjne dla szarego obywatela. Po drugiej stronie są megalomańskie hasła o misji naszego narodu, o zdradzie narodowej, o spiskach, o dziedzictwie marszałka Piłsudskiego – to niestety trafia do przekonania większości odbiorców.
Społeczeństwo trzeba kształcić, uczyć samodzielnego myślenia. Kiedy brakuje cierpliwej pracy u podstaw, pojawiają się populiści, którzy doskonale bazują na ludzkich lękach i kompleksach. Weźmy przykład uchodźców. Zanim Prawo i Sprawiedliwość doszło do władzy, Polska miała przyjąć 7 tys. uchodźców, rząd się zgodził i nie było jakiś wielkich sprzeciwów społecznych. One pojawiły się dopiero wraz z kampanią wyborczą. Wcześniej jako społeczeństwo byliśmy otwarci na „obcych”, rozumieliśmy, że relokacja uchodźców to konsekwencja bycia w Unii Europejskiej. Politycy ówczesnej opozycji uruchomili jednak narrację antyuchodźczą, zaczęli mówić, że uchodźcy to zło, że zabiją naszą kulturę i religię, przywiozą ze sobą zarazki itd. Proste umysły zareagowały w ten sposób: „ja też tak myślę, dokładnie tak czułem, ale bałem się o tym mówić”. Z ludzi wyszły dawne zmory, wyszedł antysemityzm i rasizm, pojawiła się otwarta agresja wobec inności. Do tego doszło późniejsze przyzwolenie rządzących na takie postawy.
Postać Marii Linde, głównej bohaterki Pana najnowszego filmu, można odczytywać jako metaforę samej Europy: jest jednocześnie atrakcyjna i stara, błyskotliwa i autodestrukcyjna, spragniona życia i nim zmęczona. Po cichu wyczuwamy, że nie myli się zbytnio Michel Houellebecq, gdy wieszczy „kres europejskiej cywilizacji”. Dochodzą do tego zmiany klimatyczne, które według naukowców spowodują, że już za trzydzieści lat życie na ziemi będzie trudne do zniesienia. Jednym słowem – widoki na przyszłość są nieciekawe.
– W 2050 roku zachodnia Europa – jak piszą ludzie zajmujący się ewolucją kulturową – będzie islamska, a nie laicka. I wcale nie dlatego, że ktoś ją podbije. Muzułmanie mają duży przyrost naturalny, za kilkadziesiąt lat będzie ich znacznie więcej niż choćby francuskich ateistów czy chrześcijan. Zmiany nastąpią w demokratycznych wyborach za pomocą karty do głosowania. Podobny obraz Francji przedstawia przywołany przez Pana Houellebecq w „Uległości”. Niewątpliwie żyjemy w czasach olbrzymiej zmiany.
Z drugiej strony, jeśli reakcją na kulturowe przeobrażenia będzie tylko prosty strach i nienawiść, nic dobrego z tego nie wyjdzie. Niewykluczone, że poczucie zagrożenia wyniesie do władzy skrajnych nacjonalistów.
A nadzieja? Gdzie Pana zdaniem można jej szukać?
– Na poziomie ogólnym – myślę, że wszystko ma swoje granice. Jako społeczeństwo nieco otrzeźwiejemy, jeśli władza doprowadzi na przykład do wyjścia Polski z Unii. Wtedy ludzie się obudzą i poczują ogromny dyskomfort – skończą się bezproblemowe podróże zagraniczne, szybkie wakacje w europejskich stolicach, erasmusy.
Poczucie sensu czerpię ze świadomości, że mam coraz mniej czasu. Staram się bardziej cieszyć życiem niż kiedyś i przeżyć je w taki sposób, żeby coś znaczyło
Na poziomie jednostkowym to pytanie mnie przerasta. Wydaje mi się, że najprościej czerpać nadzieję z Boga, oczywiście jeśli się w Niego wierzy. Człowiek zawsze w trwogach uciekał do metafizyki. Gorzej jest ateiście lub agnostykowi, którym sam jestem, bo nie mam dokąd uciekać. Mogę uciekać jedynie do rozumu i nauki, albo do najbliższych.
Dzisiaj takim aktem ratunkowym może być krok wstecz, czyli zanurzenie się w samym życiu, skupienie się na rzeczach prostych i podstawowych, na rodzinie, na pasji, na smaku życia. To robi też moja bohaterka – wbrew wszystkiemu próbuje jeszcze zaczerpnąć z tego źródła.
Pytanie, czy nie jest to formą ucieczki.
– Pewnie jest, ale co można zrobić? Można oczywiście – jak już powiedzieliśmy – cierpliwie pracować u podstaw, rozmawiać z ludźmi, tłumaczyć im, że świat nie jest tak czarno-biały, jak się wielu wydaje. Rozumiem jednak, że część jest już tym zmęczona.
Pan też się wycofuje?
– Tak, ale wolałbym rozpatrywać ten akt nie tyle w kategorii ucieczki, co wyboru wolnego człowieka. To zresztą formalnie żadne wycofanie – jestem przecież otoczony bliskimi, mogę cieszyć się każdym dniem, przeżyć życie na swój własny sposób, w otoczeniu natury, szeroko pojętej sztuki, przy dźwiękach muzyki i wiatru. To akt wejścia w piękno, pozostania w nim. Nie chcę zamiast tego wziąć karabin, iść z okrzykiem na ustach i zginąć za wymyśloną przez kogoś chorą wizję mojej ojczyzny.
Skoro świata jako takiego nie można zbawić, to warto więc zadbać o konkretnych ludzi wokół siebie…
– Oczywiście ktoś mógłby zarzucić nam, że to egocentryczna postawa, że właściwie nie istniałaby wspólnota, gdybyśmy nie myśleli w kategoriach „my”. Tyle że o prawdziwej kategorii „my” możemy mówić wtedy, gdy powstaje społeczność ludzi wolnych, zadowolonych ze swojego życia, którzy chętnie zrobiliby razem coś dobrego.
Polacy czują się wspólnotą najczęściej wtedy, kiedy im cos zagraża, kiedy są zniewoleni. Czy doświadczane w takich sytuacjach „my” nie jest autentyczne?
– Nie do końca. Wtedy zostaje zachwiany nasz instynkt przetrwania. Lęk to uczucie bardzo silne, wręcz atawistyczne. Człowiek odda dużo, żeby go nie czuć. Kiedy coś nam zagraża, bliscy stają się wszyscy, którzy chcą pomóc. Polacy kochali już Napoleona, Związek Radziecki, teraz uśmiechają się do Węgrów, śpiewając „Polak, Węgier – dwa bratanki”. To jednak nie wspólnota, ale polityczne koalicje mające na celu jakąś abstrakcyjną wizję, która ma nas uszczęśliwić. Pojęcie „my” to dla mnie wolny wybór świadomych ludzi.
Wcześniej już wywołał Pan temat wiary. W wywiadach powtarza Pan, że w nic Pan nie wierzy. Pana filmy przepełnione są jednak nie nihilizmem, a subtelnością, delikatnością i ciepłem. Jak to jest z tą Pana niewiarą?
– Chciałbym wierzyć i dlatego śmiem nazywać się agnostykiem, człowiekiem poszukującym wiary. Wychowałem się w wierzącej chrześcijańskiej rodzinie. Mam w sobie tęsknotę za wypełnieniem pustki, tak zwaną trwogę metafizyczną. Być może jestem sformatowany na poszukiwanie. Wydaje mi się, że moja cyniczna, wątpiąca natura nie pozwala mi uczepić się czegoś w łatwy sposób. Wszystko podważam, kontestuję, rozdrapuję. Wiem, że przyzwolenie na wątpliwości występuje i w chrześcijaństwie, że właściwie one są konieczne do pogłębiania wiary. Niestety, nie trafiają do mnie jednak sentencje typu: „Błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli”. Chciałbym zobaczyć i uwierzyć.
Człowiekowi trudno pojąć, że jego życie może nic nie znaczyć. Sam mam potrzebę czegoś, co by nadało egzystencji wymiar głębszy niż tylko biologiczny. Nie zmienia to jednak faktu, że w nic nie wierzę.
Kiedy pytam Pana o wiarę i metafizykę, myślę przede wszystkim nie o deklaracjach, a o poszukiwaniu sensu. Skąd Pan czerpie sens?
– Głównie z przemijania, z doświadczenia, ze świadomości, że mam coraz mniej czasu. W związku z tym staram się być bardziej skupiony, paradoksalnie bardziej cieszyć się życiem niż kiedyś. Wciąż szukam, staram się przeżyć swoje życie w taki sposób, żeby coś znaczyło. Lubię być oczarowany, lubię być zakochany, zapatrzony, zasłuchany.
Energię czerpię z relacji z 13-letnią córką, którą bardzo kocham. Ona często zadaje mi pytania, na które wydawało mi się, że znam odpowiedzi. Dzięki niej uświadamiam sobie, że wcale ich nie znam lub nie są tak proste, jak mi się wcześniej wydawało.
Gdybym miał prostą receptę na szczęśliwe życie, pewnie podzieliłbym się nią ze światem. Każdy ma nieco inny pomysł na radzenie sobie z rzeczywistością. Bardzo zazdroszczę ludziom wierzącym. Wydaje mi się, że jest im lżej ze świadomością, że wszelkie problemy mają charakter przejściowy i Ktoś nad nimi czuwa. Ja muszę sobie radzić bez tego.
Bohaterką „Słodkiego końca dnia” jest artystka, poetka. Dlaczego?
– Wierzę, że dzisiaj zostali nam już tylko artyści. To dla mnie jedyni przedstawiciele społeczeństwa, którzy mówią prawdę, choćby była bardzo bolesna.
Bardzo zazdroszczę ludziom wierzącym. Wydaje mi się, że jest im lżej ze świadomością, że wszelkie problemy mają charakter przejściowy i Ktoś nad nimi czuwa. Ja muszę sobie radzić bez tego
Andrzej Wajda powtarzał, że naszym zadaniem jako twórców jest robić tylko to, co czujemy i zostawić odbiorcom pole do interpretacji. Prawdziwi artyści występują w danej sprawie bezinteresownie. Chcą podzielić się z ludźmi swoją refleksją, swoją trwogą. Właściwie tylko w nich wierzę.
A więc jednak w coś, a właściwie w kogoś Pan wierzy.
– Jedyna rzecz, która mnie tak naprawdę interesuje to sztuka, poszerzająca pole widzenia. Mówię to nieco przekornie, bo oczywiście interesuje mnie tak naprawdę wszystko wokół. W kinie natomiast, może kiepsko to brzmi, ale poszukuję czegoś, co nazywa się „magią kina”. Dwie godziny spędzone z dobrym filmem pozwalają zapomnieć o rzeczywistości. Dzięki filmom możemy udać się w podróż do świata, którego sami byśmy zapewne nie wymyślili, pozbawionego naszych ziemskich ograniczeń.
Kino ma moc i misję. Lenin zauważył już sto lat temu, że to jest coś, co wygląda jak życie, brzmi jak życie, tylko że pozostaje lepsze, bo kontrolowane przez nas. No i oczywiście w kinie jesteśmy nieśmiertelni.
Fellini powtarzał, że kino to życie pozbawione nudy.
– Być może jego fenomen polega właśnie na tym, że jest lepszą formą życia lub chociaż wyrazem tęsknoty za nim. Fascynującym lustrem, w którym możemy zobaczyć swoje odbicie.
Jak Pan widzi, bardzo serio traktuję kino jako dziedzinę sztuki. Jeśli robienie filmów to zawód jak każdy inny, to jest to jednocześnie niezwykle ważna społecznie profesja. Pomaga nam trwać na tej ziemi, wiele rzeczy zrozumieć, wiele zobaczyć po raz pierwszy i jedyny w życiu.
Ma Pan jeszcze siłę? Nie jest Pan zniechęcony rzeczywistością?
– Jestem bardzo zniechęcony, ale nie pozwolę ludziom głupszym od siebie, złym i cynicznym, by wpływali na moje życie. Postaram się tworzyć, póki starczy mi sił, a tych z każdym rokiem faktycznie ubywa. Napędza mnie jednak chęć udowodnienia światu, że wciąż mam mu coś osobistego do przekazania.
Jacek Borcuch – ur. 1970, polski reżyser, aktor i scenarzysta. Studiował filozofię na Uniwersytecie Warszawskim oraz aktorstwo w Akademii Teatralnej w Warszawie i Studiu Aktorskim w Gdyni. Jego film „Wszystko, co kocham” był polskim kandydatem do Oscara 2011. Najnowszy film „Słodki koniec dnia” na festiwalu Sundance zdobył nagrodę dla najlepszej aktorki (Krystyna Janda).
Nasze recenzje filmu „Słodki koniec dnia” znajdziecie tutaj.