Do Haydna trzeba dorosnąć, poczekać, aż będzie więcej gotowości do słuchania muzyki, która płynie wolniej, ma czas i zajmująco a pięknie opowiada.
(…) krok po kroku poruszamy się w naszym scenariuszu podróży przez krainę mowy dźwięków. Od tego, co najprostsze, najłatwiejsze, do obszarów bardziej niedostępnych, hermetycznych, do których wstęp wymaga przygotowania, osłuchania. Zmagamy się z własną głuchotą, by coś, co zdało się brzydkie, uznać za piękne, by w „kakofonii” odkryć sens. Ale czyż na proces kosztownej (bo co tu ukrywać: pracochłonnej) autoedukacji nie nakłada się jeszcze pewien nurt darmowy? Ale czyż – obojętne, ilu kompozycji kto wysłuchał, ile szczebli zrozumienia zdołał przejść – nie darowane mu zostało równoległe, samoistne, bezwysiłkowe przechodzenie w kolejne fazy życia, dojrzewanie? Ale czyż nie może zdarzyć się, że aby zrozumieć i docenić dzieło, nie trzeba ani czegoś przedtem szczególnego się nauczyć, ani nasłuchać się utworów, które miałyby pod owe dzieło przygotować odpowiedni grunt, bo wystarczy po prostu wydorośleć? No właśnie: może się tak zdarzyć, a dowodem jest Józef Haydn.
Haydn. Wielki Haydn. Władca orkiestry. Najwspanialszy epik w dziejach muzyki. Panorama stu czterech symfonii rozpięta na wierzchołkach dwóch strzelistych kulminacji.
Pierwsza kulminacja: numery czterdzieste i pięćdziesiąte, groźne echa czasów „burzy i naporu”, nastrój melancholii i trzy przynajmniej arcydzieła, Symfonia numer 45 „Pożegnanie” (z finałem, w którym żart z instrumentami milknącymi jeden po drugim w trakcie trwania muzyki miał grzecznie uświadomić księciu, że orkiestrze należy się urlop), Symfonia 48 „Maria Teresa”, promieniująca blaskiem i wigorem, Symfonia numer 49 „La passione”, niezrównany portret gniewu, złości, zawziętości.
Kwartety Beethovena są z pewnością bardziej niezwykłe, kwartety Schuberta bardziej przejmujące, ale doskonałością, wewnętrzną harmonią, pięknem nie dorównał Haydnowskim już nikt
Druga kulminacja: symfonie Londyńskie, ostatnia dwunastka, rozmach, dystans, harmonia i pięć przynajmniej arcydzieł. Symfonia numer 92 „Oxfordzka”, nabita treścią, pokaz zwięzłości doskonałej, Symfonia numer 100 „Wojskowa”, marsz w służbie wielkiej sztuki, Symfonia numer 101 „Zegarowa” z radosną gonitwą smyczków w części pierwszej, Symfonia numer 103 gęsta od groźnych pomruków, Symfonia numer 104 z częścią drugą, kuśtykającą sobie beznamiętnie kroczek po kroczku, by raptem, w zdać by się mogło standardowym zakończeniu frazy, zadziwić przejmującym westchnieniem.
W rankingowej dziesiątce najpiękniejszych i najdoskonalszych (w znaczeniu: bez skazy) symfonii wszech czasów obok przed chwilą wspomnianych ośmiu Haydnowskich mogłoby starczyć miejsca już tylko dla piątej symfonii Beethovena i czwartej Brahmsa.
Haydn. Wielki Haydn. Wirtuoz ładu i porządku. Osiemdziesiąt trzy kwartety: dwoje skrzypiec, altówka, wiolonczela. Odkrywca prawdy, że ta forma muzyczna uzyska indywidualność, charakter, styl wtedy dopiero, gdy każdy z czwórki instrumentów dostanie takie same szanse, gdy tu zapanuje idealna równowaga. Odkrywca prawdy i jej pierwszy sławny egzekutor. A zarazem posiadacz atutu, który w szczególności sprzyja muzyce na cztery smyczkowe instrumenty.
To specjalna postać równowagi: równowaga ducha. Haydn jest spokojny. Haydn nie miota się ani w młodzieniaszkowatej euforii, ani w pasji światoburczej. Zaś dwoje skrzypiec, altówka i wiolonczela cenią sobie spokój. Ostatnie kwartety Mozarta n i e m a l dorównują Haydnowskim. Jeśli im czegoś brakuje, to właśnie epickiego oddechu. Kwartety Beethovena są z pewnością bardziej niezwykłe, kwartety Schuberta bardziej przejmujące, ale doskonałością, wewnętrzną harmonią, pięknem nie dorównał Haydnowskim już nikt.
Haydn. Wielki Haydn. Arcymistrz sztuki przetwarzania. Wszyscy wielcy byli i musieli być mistrzami tej sztuki – i Mozart, i Beethoven, i Schumann, i Brahms. Wszak by powstała kompozycja, która nie jest prostą miniaturą, nie wystarczą gołe motywy, tematy, melodie, trzeba jeszcze coś z nimi zrobić, rozpiąć na nich całą misterną konstrukcję, wysnuć z nich interesujące dalsze ciągi. Unikalność Haydnowskiej sztuki przetwarzania na tym się zasadza, że on owe interesujące dalsze ciągi potrafił wysnuwać z niczego: z motywików pustych, nic nie wyrażających, naiwniutkich, niczym podwórkowe dziecięce wyliczanki.
Muzyczny Wędrowcze, sam się przekonaj: słyszysz w finale symfonii czy kwartetu jakieś „trala, lala, lala, lala – trala, lala, lalala”, ono powtarza się raz czy drugi, dochodzi do niego jakieś „tara – taram”, a raptem z tej kompletnej pustoty wyskakuje z impetem cała potężna, misterna kulminacja. Bo też – o dziwo! – mistrz ładu i porządku, „Papa Haydn”, uosobienie równowagi i spokoju, to największy wśród kompozytorów zaskakiwacz. Z zaskakiwania czyni swoje hobby. Szykuje swej publiczności najróżniejsze niespodzianki: łupnięcie akordu w niewinnej, elegijnej kantylenie, pauza w środku frazy (orkiestra milknie, cisza dopowiada dalszy ciąg), katastrofa: roztargnieni orkiestranci gonią w piętkę. Dokazuje, dowcipkuje, zagania mowę dźwięków do zabawy.
Haydn. Wielki Haydn. Tylko że następuje katastrofa. Za życia wielbiony przez całą muzyczną Europę, wkrótce po śmierci staje się ofiarą nowych, romantycznych gustów.
Gdzież uczucia, porywy, natchnienia? Jakiż kontrast choćby z Beethovenem i Mozartem: ani demonizmów, ani uroczych słodkości. Ot, rzemiecha. I w dodatku cóż za prozaiczna biografia: zamiast, jak artyście przystało, umrzeć przedwcześnie, miał czelność dożyć starości w niezłym zdrowiu. Romantyczna moda przeminęła, ale nie uległa zmianie natura ludzka i wciąż są żywe prawidłowości rządzące procesem fizycznego i duchowego dojrzewania. Młodość to czas wzlotów i porywów. Młodość potrzebuje wzruszeń wielkich, lecz zarazem łatwych. Młodość nie ma cierpliwości, chciałaby wszystkiego od razu. Młodość gustuje w pięknie, co porywa od pierwszego wejrzenia. Młodość jest na ogół strasznie serio, ironia z rzadka mąci jej gesty i nastroje. Młodość może łatwo przyjąć za swoje buntownicze pomruki Beethovena. Wykwintnie euforyczny Mozart bywa też z młodością za pan brat. Cóż natomiast ofiarowuje jej Haydn, ze swą harmonią, równowagą i dowcipkomanią hermetyczno‑egzotyczną?
Do Haydna trzeba dojrzeć. Do Haydna trzeba dorosnąć, poczekać, aż pośród estetycznych potrzeb liryzm i dramatyzm ustąpią nieco miejsca epizmowi, aż będzie więcej gotowości do słuchania muzyki, która płynie wolniej, ma czas i zajmująco a pięknie opowiada.
Abym się poznał na Haydnie, musiała mi stuknąć czterdziestka.
Fragment książki „Jak słuchać muzyki”, Wydawnictwo Więź, Warszawa 2016. Tytuł od redakcji