Od premiery dokumentu „Tylko nie mów nikomu” jesteśmy w sytuacji pożaru spowodowanego wybuchem jednej z min, które kiedyś nieroztropnie zakopaliśmy w ziemi.
Film „Tylko nie mów nikomu” Tomasza i Marka Sekielskich wywołał oczekiwany przez autorów pożar: sprawa wykorzystywania seksualnego dzieci przez niektórych księży i – bardzo delikatnie rzecz ujmując – nieadekwatnych reakcji ich przełożonych stała się tematem numer jeden. Sytuację tę, choć z pewnością dla całego Kościoła bardzo trudną, trzeba jednak uznać za korzystną. Z wielu powodów.
Dokument na YouTubie ma już ponad 20 mln wyświetleń. Można mieć zatem nadzieję, że filmowe spotkanie z realnymi ofiarami obudzi w ludziach współczucie; że ofiary rzadziej będą się spotykać z pytaniami „po co tam chodziły?” lub „dlaczego tak późno o tym mówią?”. Nawet jeśli pytania te wypływały z niewiedzy, pogłębiały tylko traumę.
Liczę na to, że w końcu i u nas dojdzie do fali ujawnień, takiej jak miała miejsce w innych krajach. Nie mam złudzeń, a film braci Sekielskich to dokumentuje: nie jesteśmy wyjątkiem w skali świata. Także i w naszym Kościele dochodziło do czynów pedofilskich w wykonaniu osób duchownych. Owszem, SB o tym wiedziało i ten fakt wykorzystywało do swoich celów. Czasem – jak wskazują inne relacje – chroniąc sprawców. Dziś wiele ofiar nadal milczy. Trudno się im dziwić: zacząć mówić znaczy zdecydować się na otwarcie ran. A tu jeszcze trzeba by się liczyć z zainteresowaniem mediów. Jeśli jednak zgłoszeń pojawi się dużo, łatwiej będzie ukryć się w tłumie.
Poza tym przed obrazem trudniej się obronić. Film, jak wspomniałam, obejrzało w ciągu kilku dni bardzo dużo osób. Mam nadzieję, że także wielu katolików, którzy dotąd nie chcieli się z tematem konfrontować: słuchać, czytać, myśleć Świadomość społeczna jest tu bowiem kluczowa: ludzie muszą chcieć widzieć i reagować. Nawet najlepsze procedury nie zadziałają, jeśli zostaną na papierze, bo ludzie do nich nieprzekonani będą je nagminnie omijać.
To cenny pożar. Bardzo bym nie chciała, by został ugaszony przedwcześnie, zanim wykona swoją pracę.
Dokument braci Sekielskich obnażył problem. Zobaczyliśmy, że istnieje, i nie jest nowy. Zobaczyliśmy, że także u nas sprawca mógł przez wiele lat być przenoszony z parafii na parafię, zanim w końcu został usunięty ze stanu kapłańskiego. Zobaczyliśmy, że sprawcami mogli być zarówno „zwykli” księża, jak i osoby powszechnie znane i szanowane. Usłyszeliśmy, że zgłoszenie i wyrok sądowy niekoniecznie „załatwiają sprawę”: ksiądz może nadal funkcjonować i mieć kontakt z dziećmi.
Film pokazał też problemy dotyczące procedur, zwłaszcza związane z brakiem ich przejrzystości. Najmocniej widać to w sprawie warszawskiej. Okazało się, że proces kanoniczny został zakończony, Watykan wydał wyrok pozostawiający księdza w kapłaństwie z zachowaniem ustanowionych przez sąd ograniczeń. Wszystko, co należało, zostało zrobione (do kwestii nieskutecznej kontroli nad sprawcą jeszcze wrócę). Najwyraźniej jednak poszkodowani nie mieli o tym pojęcia, a mają do takich informacji prawo.
„Tylko nie mów nikomu”, pokazując niewydolność instytucji, jaką jest Kościół, sprawił, że ludziom dziś już nie będą wystarczać słowa, choćby najpiękniejsze. Nie wystarczy przepraszać i mówić o zasadzie „zero tolerancji”. Trzeba ją zastosować w praktyce i jasno pokazać, że się ją stosuje. Potrzeba, żeby Kościół instytucjonalny nauczył się nie tylko stawiać na pierwszym miejscu ofiary, nie tylko sprawnie, zdecydowanie i skutecznie sprawy załatwiać, ale także by nauczył się o tym mówić. W takim stopniu, w jakim jest to dobre i właściwe, zachowując wszelkie wymogi procedur kościelnych, ale jednak mówić. Bez przejrzystości nie uda się odbudować zaufania. Dziś często jest ono nie tyle naruszone, co wręcz pogruchotane. Spotykamy się ze skrajną nieufnością i trzeba to przyjąć. Nasza wina, do nas należy naprawienie tej sytuacji.
Nie będę w tym momencie wracać do wielu aspektów profilaktyki. To kwestia bardzo ważna i musi obejmować nie tylko procedury postępowania w kontakcie z dziećmi oraz na wypadek zgłoszenia, ale także formację kapłańską i stworzenie systemów wsparcia dla już pracujących księży. Nie jest dobrze, żeby człowiek był sam, jeśli nie ma rodziny powinien mieć wspólnotę. Nie iluzoryczną, ale faktyczną i działającą. Czasem także powinien otrzymać pomoc fachową. Dobrze, żeby wprowadzane w diecezjach schematy profilaktyki uwzględniały także i te aspekty.
Kolejna kwestia to profilaktyka wtórna. Jeden z księży wspomnianych w filmie miał ustanowionego kuratora kościelnego, nie zadziałało to jednak w praktyce. Nie wiem, jak wygląda taki nadzór w diecezjach w Polsce. Mam nadzieję, że nie opiera się na zaufaniu do kapłana, który ma być nadzorowany. Byłoby to – delikatnie mówiąc – mało odpowiedzialne.
W końcu kwestia najbardziej drażliwa, to znaczy odpowiedź na pytanie, jaka była lub jest w Polsce skala zjawiska. Mamy liczby podane przez Episkopat, obejmujące okres od 1990 roku. To przypadki, o których jako Kościół wiemy, jednak z pewnością nie jest to wszystko, nawet jeśli chodzi o ostatnie lata. Nic nie wiemy też o czasie sprzed roku 1989.
Bez przejrzystości nie uda się odbudować zaufania. Dziś często jest ono nie tyle naruszone, co wręcz pogruchotane. Spotykamy się ze skrajną nieufnością i trzeba to przyjąć. Nasza wina, do nas należy naprawienie tej sytuacji
Pojawiają się głosy o potrzebie niezależnej komisji, która zbadałaby skalę zjawiska. To pomysł dobry. Jak powinna wyglądać taka komisja i kto miałby ją powołać? Jestem całkowicie pewna, że nie powinno tam być ani jednego polityka, z żadnego ugrupowania. Faktem jest, że Kościół jest obecnie przedmiotem politycznej rozgrywki wszystkich stron. I tych, którzy lansują się na antykościelności, i tych, którzy kreują się na jego obrońców. Ochrona dzieci to zbyt ważna sprawa, by pozwolić nią grać na ringu wyborczym.
Czy może być wiarygodna komisja kościelna? Czy mogłaby być niezależna? Kto powinien się w niej znaleźć? Myślę, że miałoby sens stworzenie komisji z istotnym udziałem osób świeckich, także niekatolików lub niewierzących, a także historyków. Komisja powinna mieć dostęp do dokumentów kościelnych, ale istotna byłaby także kwerenda w materiałach zgromadzonych przez IPN. W PRL Kościół starał się raczej nie tworzyć dokumentów – każdy mógł wpaść w niepowołane ręce. Dokumentacja z tego okresu może zatem być ograniczona. Jeśli chcemy mieć możliwie pełny obraz, należałoby się również odnieść do zapisów stworzonych przez SB (niekoniecznie traktując je jak źródło prawdy objawionej). Do takiej pracy trzeba specjalistów.
Znajdujemy się w sytuacji pożaru spowodowanego wybuchem jednej z min, które kiedyś nieroztropnie zakopaliśmy w ziemi, myśląc, że będzie można o niej zapomnieć. Mam nadzieję, że nikomu nie przyjdzie do głowy gasić pożar, zasypując tę i inne miny z powrotem. Nie uchronimy się w ten sposób przed kolejnym wybuchem. Wręcz przeciwnie.
Te miny rozbroić może tylko przejrzystość i prawda. Trzeba się na nią zdecydować.