Krytyka poczynań władz kościelnych, jeśli pochodzi od ludzi autentycznie wierzących, jest nie tylko dozwolona, lecz wprost konieczna i zbawienna.
Jako wierzący chrześcijanie wiemy dobrze – i to od wczesnego dzieciństwa – że Boga należy miłować ponad wszystko i całą mocą swojego jestestwa. To pierwsze i największe ze wszystkich przykazań (ważniejsze nawet i bardziej podstawowe niż nakaz miłości bliźniego) nie owocuje w naszym życiu tak jak by owocować powinno. „Boga nikt nigdy nie widział” (1 J 4,12) – i ta oczywista prawda stawia nas wobec tajemnicy tkwiącej w samym sercu wszelkiej religii, a chrześcijańskiej w szczególności. Stajemy wobec obowiązku i konieczności bezgranicznego miłowania Kogoś, kogo nie możemy widzieć.
Obok przykazania miłości, które każdy wierzący dobrze zna, w życiu chrześcijanina zasadniczą rolę spełnia znak krzyża. W ciągu naszej życiowej pielgrzymki tysiączne razy czynimy znak krzyża i wyznajemy prawdę o Bogu jedynym, a zarazem troistym. Bądźmy szczerzy: najczęściej nie myślimy o treści słów, które wypowiadamy, mówiąc: „W imię Ojca…”. Dotykamy naszym „bełkotem niemowlęcym” nieustannie największej tajemnicy dotyczącej „wewnętrznego” życia Boga. Wyznajemy tym gestem i towarzyszącymi mu słowami najbardziej zdumiewającą „zgodność przeciwieństw” (coincidentia oppositorum). Oto nie tylko najdoskonalsza jednia utożsamia się z wielością (z troistością), ale absolutna niezmienność i stałość współistnieje w Bogu – w boskich Osobach – z przekraczającym wszelkie wyobrażenia dynamizmem i nieskończoną potęgą życia, wyrażającego się przede wszystkim w niemającym żadnych granic poznaniu i w nieskończonej miłości. Maleńkie dziecko i najprostsza, nieuczona babina, czyniąc znak krzyża, wyznają i głoszą te najwyższe prawdy: Bóg jest Istnieniem, Prawdą i Miłością.
Tajemnica Trójcy, którą Chrystus wysunął na czoło w nakazie chrztu danym apostołom, jest prawdą za mało zadomowioną w naszym życiu, będąc przecież – obok przykazania miłości – prawdą podstawową całego posłania ewangelicznego. Może Świadkowie Jehowy mają trochę racji, że w naszym życiu religijnym zapominamy o Ojcu. Przecież to On, Ojciec światłości i chwały, objawia się nam jako samoistne istnienie udzielające istnienia i dobra wszystkiemu, co stwarza i co utrzymuje w istnieniu. Przecież cały wszechświat – mimo zniszczalności tego, co materialne oraz mimo ran i tragedii wynikłych ze źle używanej wolności – jest pełny Bożej chwały i jest dziełem wynikłym z Bożej miłości. W tym właśnie sensie: „wszystko jest grą miłości” (tutto e un gioco d’amore). Wystarczy trochę się zatrzymać przy tekstach objawionych i liturgicznych, aby zarysował się nam obraz Boga Ojca nie tylko jako wszechpotężnego Stwórcy, lecz jako pełnego miłości i miłosierdzia Ojca.
Wypowiadanie konstruktywnej krytyki Kościoła jest nieraz obowiązkiem naszego sumienia
Najbardziej może zdumiewającym darem miłosiernego Ojca dla człowieka jest Wcielenie. Słowo, druga Osoba Trójcy, staje się najnormalniejszym człowiekiem, który różni się od nas tylko tym, że nie ma w nim ani cienia grzechu. Dzięki Chrystusowi – wcielonemu Słowu możemy dostrzegać Boga, Jego znaki i dzieła bez porównania łatwiej i wnikliwiej niż poprzez czysto przyrodzony wysiłek poznawczy. Również miłość Boga urzeczywistniana przez naszą miłość dla Osoby Chrystusa staje się dla nas nieporównanie łatwiejsza od miłości Boga abstrahującej niejako od Wcielenia, śmierci na krzyżu i Zmartwychwstania.
Ale nasze spełnianie przykazania miłości Boga skłonne do zatrzymywania się przy zbawczej ofierze krzyżowej i niesięgania dalej, odbiera niejako tej miłości jej pełny wymiar. Powinna ona sięgać ku Zmartwychwstaniu i ku dziełu Ducha Świętego, rozpoczętemu w dniu Pięćdziesiątnicy i rozciągającemu się na wszystkie wieki, aż do skończenia świata i do wielkiego Odnowienia wszystkiego w niebieskiej Jerozolimie. Przecież Chrystus wyraźnie mówi, że ześle nam Ducha Pocieszyciela, który przez wszystkie etapy dziejów świata ani na jotę nie zmieni nauki Chrystusa, ale kolejno będzie z niej wyciągał te następstwa, do których przyjęcia będą ludzie stopniowo dojrzewać i właśnie Duch Święty będzie temu dojrzewaniu przewodził.
Zbawienna krytyka
Dochodzimy tu do największego dzieła miłości i miłosierdzia Bożego, do założonego przez Jezusa Chrystusowego Kościoła. Ta niebotyczna budowla duchowa, której spojeniami są więzy miłości (słowa Jezusa do apostoła Piotra: „Czy kochasz mnie bardziej od innych?” – J 21,15) rozwija się w czasie i przestrzeni jako arcydzieło Ducha Świętego.
Wszyscy ludzie w tym dziele jakoś uczestniczą: spajają je i konsolidują przez uczynki dobre i święte, a rozbijają i burzą przez błędy i grzechy. W tej perspektywie każdy – najmniejszy nawet i najbardziej ukryty uczynek – ma wpływ na postęp lub walenie się tej duchowej budowli. Wszyscy jesteśmy grzesznikami i wszyscy jesteśmy powołani do wielkiej świętości. Kościół, Ciało Mistyczne Chrystusa (którego centralnym pulsem życia jest wciąż realizowana Eucharystia i wszystkie akty prawdziwej miłości Boga i bliźniego) kształtuje dzieło Ducha Świętego, a my w tym Jego dziele uczestniczymy przez naszą świętość i przez naszą – niestety – grzeszność.
To krótkie spojrzenie w oszałamiające perspektywy rozwoju Kościoła, a więc działania w nas Ducha Świętego i czekającego nas powszechnego zmartwychwstania pokazuje chyba dość wyraźnie, że konsekwentny wyznawca Chrystusowej Ewangelii musi również ze wszystkich swoich sił miłować Ducha Świętego i Jego umiłowane dzieło: Kościół. Nie jest chrześcijaninem ktoś, kto nie kocha ze wszystkich swoich sił Kościoła, tak wspaniałego i tak świętego, a zarazem tak bardzo cierpiącego i obarczonego przewinieniami i karygodnymi zaniedbaniami ze strony ludzi Kościoła. Miłość Boga nie znajdująca swego dopełnienia w miłości Kościoła nie jest pełną miłością nakazaną przez główne i nowe przykazanie. Bez miłości Kościoła miłość Boga odrywa się od rzeczywistego konkretu historycznego, w którym ma się urzeczywistniać posłanie ewangeliczne.
Miłość autentyczna Trójcy i Kościoła jest źródłem wielkich, czasem heroicznych wysiłków w budowaniu i umacnianiu owej budowli duchowej, a także w przeciwstawianiu się błędom, opieszałościom i niesprawiedliwościom popełnianym przez ludzi Kościoła odpowiedzialnych za Kościół powszechny i za Kościoły lokalne. Wiadomo, że krytyka dotycząca Kościoła i jego zwierzchników pochodzi z różnych źródeł. Czasami wywodzi się ona ze środowisk i od osób ustosunkowanych niechętnie lub wprost wrogo do Kościoła i do jego spraw. Nie o taką krytykę tutaj chodzi, lecz o głosy sprzeciwu, polemiki, a nawet alarmu podnoszone przez ludzi tkwiących w Kościele i walczących o jego dobro.
Miłość idzie zawsze w parze z troską o prawdę. W odniesieniu do budowania i rozwoju Kościoła nie jest bynajmniej obojętne, jaki model Kościoła widzialnego i instytucjonalnego ma być w danej epoce i w danym środowisku obrany i realizowany. Nie jest obojętne, jakie ustala się programy duszpasterskie, jak ma wyglądać katechizacja, jak ma być pełniona liturgia, a zwłaszcza Eucharystia. Są to wszystko sprawy o zasadniczym znaczeniu, zwłaszcza że żyjemy i działamy w Kościele, mając jako pierwszorzędne zadanie do wykonania realizację wytycznych ostatniego soboru. Nie chodzi tu o „literę”, lecz o ducha Vaticanum II. Wiemy, ile tu istnieje oporów i kontrowersji.
Jest sprawą dla przyszłości Kościoła kluczową, że w tych wszystkich zagadnieniach planujących przyszłość Kościoła na naszym globie głos wszystkich dzieci Kościoła – a nie tylko hierarchii – winien być pilnie dostrzegany i słuchany. Krytyka poczynań władz kościelnych, jeśli pochodzi od ludzi autentycznie wierzących, zaangażowanych w sprawy kościelne, a zwłaszcza prawdziwie miłujących Kościół Chrystusowy, jest nie tylko dozwolona, lecz wprost konieczna i zbawienna. Wypowiadanie takiej „konstruktywnej” krytyki jest nieraz obowiązkiem naszego sumienia.
Niepokorni święci
Przypomnijmy kilka znamiennych faktów z życia Kościoła. Przecież wielki ruch zakonów żebraczych w XIII w. był czymś bardzo podobnym do takich ruchów współczesnych jak księża-robotnicy, Mali Bracia Jezusa (Karola de Foucauld) i inne tego typu. Wiemy, jak wielkie opory i trudności ze strony hierarchii kościelnej napotykali franciszkanie i dominikanie w początkach swego istnienia. Przecież ogromna większość biskupów w drugiej połowie XIII w. dążyła do tego, by oba zakony żebracze zlikwidować. Gorszono się, że ci nowi zakonnicy mają żyć o wyżebranym chlebie i że należący do tych zakonników księża wdziewają na siebie strój najuboższych pasterzy. Podobnie i dziś słyszy się głosy zgorszenia, że księża-robotnicy lub Mali Bracia współżyjący na co dzień z ludźmi należącymi do sfer najuboższych i do społecznego marginesu nie noszą sutann lub habitów, lecz najzwyklejsze robocze ubrania. Na soborze powszechnym w Lyonie w 1274 r. święci – Tomasz z Akwinu z ramienia dominikanów i Bonawentura w imieniu franciszkanów – mieli stoczyć wielki bój w obronie zagrożonego istnienia tych zakonów. Św. Tomasz zmarł w drodze z Neapolu na sobór, a osamotniony św. Bonawentura musiał walczyć heroicznie, by idea służby Pani Biedzie dla szerzenia miłości i prawdy została uznana przez sobór i aby los obu zakonów został zabezpieczony.
Wielkie święte, córka farbiarza ze Sieny, Katarzyna i królowa szwedzka Brygida szły odważnie za głosem sumienia, wspierane gorącą miłością Kościoła, gdy wytykały ówczesnym papieżom to, co uważały za zło drążące organizm ówczesnego Kościoła. Jest przy tym zdumiewające, że jedna ze świętych wczesnego XVI w. (chyba św. Aniela Merici), klęcząc na audiencji przed tak niegodną osobą, jaką był papież Aleksander VI, miała wielkie przeżycie mistyczne, widząc w zachwyceniu całą wspaniałość tajemnicy Kościoła i papiestwa. Przecież właśnie z Aleksandrem VI i z wielkimi niesprawiedliwościami jego rządów walczył wielki charyzmatyk tych czasów Girolamo Savonarola.
Jedną z cech wielkości ostatniego, Drugiego Soboru Watykańskiego jest to, że nigdy chyba dotąd, w żadnym dokumencie kościelnym nie zajaśniała tak wspaniale istota i tajemnica Kościoła jak w konstytucji „Lumen gentium”. Ale jest jeszcze bardziej zdumiewające i godne podziwu, że po raz pierwszy – na ostatnim soborze i w latach po jego zamknięciu – ze strony najwyższych władz kościelnych wyznano z żalem, że w przeszłości tylu ludzi Kościoła popełniło tyle błędów i niesprawiedliwości, za które my wszyscy wierzący musimy bardzo szczerze i z przekonaniem wypowiedzieć nostra culpa.
Od wielu miesięcy mam szczęście z gromadką kleryków i kilku osób świeckich czytać i komentować wspomniany dekret „Lumen gentium”. Po każdym spotkaniu – a było ich już wiele – rozchodzimy się ogarnięci coraz żywszą miłością Ducha Świętego i Kościoła. Jednym z najpilniejszych zadań naszej epoki jest wydobywać głęboką treść zawartą w orzeczeniach soborowych i urzeczywistniać na wszystkich odcinkach życia tkwiące tam wytyczne. Vaticanum II jest tym wielkim światłem naszych czasów, które ukazuje nam obszary domagające się naszej autentycznej i pełnej miłości.
Tekst ukazał się w miesięczniku „Więź” nr 1/1995