Sebastian Duda za swoimi bohaterami wypatruje Boga w smugach cienia, a nadziei szuka na obrzeżach ortodoksji. Może rzeczywiście najlepiej ją badać u tych, którzy szukali, ale nie znaleźli. Bo coś chyba jednak znaleźli, czemu może nie dość się przypatrzyli.
Od razu, gdy trafiła do mnie książka Sebastiana Dudy „Przesilona wątpliwość”, udałem się do dawnego lubelskiego kościoła jezuitów, gdzie w głównym ołtarzu znajduje się obraz Antoniego Michalaka przedstawiający św. Piotra Wątpiącego. Chciałem zobaczyć ad oculos zwątpienie pierwszego apostoła, jeszcze przed chwilą kroczącego po wodzie, lecz nagle przeszytego wątpliwościami i zapadającego się w toń. Na płótnie widać Jezusa, ze spokojem wyciągającego do przerażonego człowieka ręce, i Piotra próbującego uchwycić się Boga, czyniącego to jednak gestem niewiernego Tomasza – apostoł kieruje stronę w Chrystusa dwa palce, jakby pragnął włożyć je Bogu do rany. Najwyraźniej w przekonaniu, że wystarczy dotknąć, aby znowu poczuć pod stopami gładką niczym trotuar taflę jeziora Genezaret.
Tak, zapragnąłem przyjrzeć się – wiszącemu w centrum świątyni! – obrazowi trzęsącej się ze strachu i miękkiej jak wosk skały (gr. petros = skała). Ta „skała”, na której ufundowano Kościół, wiąże się jakoś z „kamieniem” Wisławy Szymborskiej: „Pukam do drzwi kamienia. – To ja, wpuść mnie”. Bo w życiu, jak w kolędzie, czasem skała mięknie, a kiedy indziej kamień twardnieje i właśnie wiersz Szymborskiej zawsze wydawał mi się, by tak rzec – rozpaczliwie religijny. Gdzie przesilona jest nie tyle wątpliwość, ile milczenie na wołanie poszukujących: „Brak ci zmysłu udziału. / Żaden zmysł nie zastąpi ci zmysłu udziału. / Nawet wzrok wyostrzony aż do wszechwidzenia / nie przyda ci się na nic bez zmysłu udziału”. Tak „mówi kamień”.
Duchowa kontuzja?
Czym bowiem jest tytułowa przesilona wątpliwość? Zwątpieniem we wszechmoc Boga, która winna wykluczać nazbyt drastyczne przejawy zła, a przecież je dopuszcza, oraz umożliwiać chodzenie po wodzie, choć nikt tego nie doświadczył? A może rodzajem kontuzji duchowej – wynikającej z próby udźwignięcia zbyt wiele na raz – jakiej nabawił się Iwan Karamazow, patrzący, jak cierpienie dziecka wyłamuje, a przynajmniej powinno, Bogu rękę ze stawu?
Czy podźwignął się patrzeniem – w Auschwitz – Tadeusz Borowski? W obrazie Michalaka mamy dowód, że wątpliwość działała w Kościele od początku i ratowało przed nią dotknięcie. Św. Paweł został dotknięty i przestał szaleć jako Szaweł. Dotknięty został św. Dominik, św. Hildegarda, św. Jan Paweł II. Dotknięcia tego nie zaznali natomiast bohaterowie „Przesilonej wątpliwości” – Nowosielski, Genet (przez Sartre`a ogłoszony „świętym”), Miłosz, Białoszewski, Leśmian. Jednak autor najoczywiściej czegoś szuka właśnie u tych, którzy chcieli być dotknięci, lecz tego nie dostąpili, ponieważ przesilili się pragnieniem ludzi nie dość wierzących, niedotkniętych, a wręcz niedotykalnych.
Na początku rodzi się jednak pytanie inne – dlaczego ich właśnie jako teolog obrał sobie autor za przedmiot refleksji? Z jakiego powodu ktoś pojmujący transcendentalia jako porządek spójny i intelektualnie obowiązujący, przygląda się pewnym konstatacjom znanych artystów, którzy w jego domenie poruszają się niczym słoń w składzie porcelany? Czy tylko dlatego, że jako chrześcijański Prokrust wolałby nie ucinać nóg, ale błędy nazwać musi, a przynajmniej zważyć je i rozważyć ich ciężar? Pozostaje wszelako bardzo szczególnym teologiem – za swoimi bohaterami wypatrującym Boga w smugach cienia, a nadziei szukającym na obrzeżach ortodoksji. A może rzeczywiście najlepiej ją badać u tych, którzy szukali, aczkolwiek nie znaleźli. Bo coś chyba jednak znaleźli, czemu może nie dość się przypatrzyli.
Aby udowodnić czytelnikom, że wszyscy oni są artystami naprawdę poruszającymi się po przedmieściach wiary – na razie jeszcze nie twierdzimy, że chodzili po jej ulicach całkiem swobodnie – autor pozycjonuje wątki religijne w kulturze, stwierdzając ich całkowitą nieobecność we współczesnej sztuce i literaturze. Dzisiejsi twórcy odwołują się do nich wyłącznie jako do ozdobników, którymi intencjonalnie grają – a raczej pogrywają – żeby odbijać się od nich w demaskatorskich odcięciach, co ma być wyznacznikiem nowoczesności.
O ile kiedyś z wiary religijnej rodziło się głębokie doznanie artystyczne i duchowe, o tyle dziś dzieła wywołujące oddźwięk fundowane są na wątpieniu. Stąd figura Jezusa – bez której dawne malarstwo ożywiałyby jedynie martwe natury i portrety pomarłych ludzi – wykorzystywana jest jako szablon świeckiego humanitaryzmu. Przez co Chrystus niezmiennie sprowadzany jest w sztuce do kogoś w rodzaju Che Guevary – beatnika, hipisa, hipstera, kontestatora do zagospodarowania. Do najmity rozmaitej proweniencji surrealistów. Faktycznie doszło do tego, że przesilona wątpliwość stała się wręcz warunkiem cenionej sztuki, uprawianej przez artystów z zapałem termidorianów.
Fragment tekstu, który ukazał się w kwartalniku „Więź” wiosna 2019