Dorota Brauntsch w książce „Domy bezdomne” zatrzymała czas, zgrabnie łącząc teraźniejszość z przeszłością. Podarowała czytelnikom niezwykłą opowieść o przestrzeni, jej użytkownikach oraz o szacunku do rzeczy i natury.
Prosta, kwadratowa kostka, dwuspadowy dach, dym unoszący się z komina, symetryczne okna. Dom w takiej postaci kojarzy się z ciepłem, rodziną i bezpieczeństwem. To archetyp. Jego ceglaste, mocne ściany ochraniają domowników, w zimie ogrzewając, w lecie – oddając chłód. Takich budynków jest w Polsce coraz mniej. Popadają w ruinę lub stają się zabytkami, w których nikt nie chce mieszkać. A niezamieszkane – tracą sens, marnieją i starzeją się szybciej. Potrzebują czułości, o czym dobrze wie Dorota Brauntsch – autorka cudownego, poetyckiego reportażu „Domy bezdomne”, miłośniczka pszczyńskich, ceglanych budynków.
Rozpoczynając swój projekt „Ceglane domy”, autorka na moment zatrzymała czas, zgrabnie łącząc teraźniejszość z przeszłością i podarowała czytelnikom niezwykle wrażliwą opowieść o przestrzeni, jej użytkownikach oraz o szacunku do rzeczy i natury, z którą coraz częściej zapominamy współpracować, bezpardonowo zagarniając jej dobra.
Miejsca mityczne
Przemysław Czapliński w książce „Poruszona mapa” stwierdza, że „mieszkamy w mniej i bardziej rozbudowanych opowieściach, nie zaś w obiektywnych i fizycznie opisywanych przestrzeniach”. Dla autorki „Domów bezdomnych” każdy napotkany dom jest impulsem do poznania go, oswojenia się z miejscem, zrozumienia zależności między okoliczną przyrodą a budynkiem. Sensualne opowieści wynikają ze wsłuchania się w przestrzeń, nasiąknięcia nią. Śląska wieś to miejsce mityczne, mające swoje tajemnice, pełne szacunku dla tradycji. Wkraczająca z impetem nowoczesność pozbawia ją magii, ujednolica, zmienia środek ciężkości na „celowość”.
Brauntsch zabiera nas w podróż do miejsc, w których nowy porządek świata nie zdążył się jeszcze na dobre zadomowić. Poznajemy ludzi, dla których dom nie jest tylko i wyłącznie przestrzenią do mieszkania, lecz miejscem współżyjącym z rodziną. Miejscem, które wchłonie każdą nową historię, będzie przechowywał w sobie opowieści, niczym oprawiona w grubą skórę saga.
„Taniość i praktyczność zniweczyła piękno, ujednostajniła i zbanalizowała całe nasze otoczenie” – pisze cytowany w książce Stanisław Tomkowicz. W swojej broszurze „Szpecenie kraju” podkreśla rolę otaczającej nas na co dzień przestrzeni – domu, ogrodu, widoku z okna, drogi, którą przemierzamy każdego dnia, okolicznego krajobrazu – jako elementów mających znaczący wpływ na zdrowie, równowagę, nastrój duchowy.
Tworząc przedmiot, rzemieślnicy nadawali mu nie tylko celowość, lecz też harmonię, opowieść, pewnego rodzaju organiczność. Przedmioty, tak jak ludzie, starzały się, nosiły na sobie blizny, traciły dawny blask, czasem z upływem lat zyskując szlachetność. To samo dotyczyło domów. Cegła, z tak ogromną wrażliwością opisywana przez Brauntsch, nabierała własnych, niepowtarzalnych cech, reagowała na zmiany pór roku, coraz bardziej wtapiała się w krajobraz. Dachówki płowiały, porastały mchem, rynny pokrywały się patyną… Dom budowano z poszanowaniem praw przyrody i współgrając z nią. Korzystano z sił natury – frontową ścianę zwracano na południe, by wykorzystać słońce jako źródło światła i ciepła, dwuspadowy dach chronił przed śniegiem i deszczem, a nieogrzewany strych zmniejszał straty energii. Kiedyś to nie moda, lecz pragmatyzm i natura podpowiadały człowiekowi, jak budować. Harmonijne zamieszkiwanie Ziemi wynikało z dopasowania się do jej rytmu, wsłuchania się w głos natury. To słońce i kierunki wiatrów umiejscawiały dom w przestrzeni. I zawsze robiły to bezbłędnie.
Niebo przygasło
Jak pisał Andrzej Dybczak w zbiorze opowiadań „Pan wszystkich krów”, „wygląda na to, że teraz to ziemia wypełniła się mrugającymi światełkami, a niebo przygasło”. Tęsknota za tym, co prawdziwe, zarówno u Brauntsch, jak i Dybczaka zostaje wyrażona cicho i delikatnie. Może to właśnie dlatego czujemy, że tak mocno w nas rozbrzmiewa?
„W materiałach, których używamy dzisiaj, nie ma prawdy, chociażby dlatego, że nie możemy o nich myśleć w kategoriach odzyskiwania. Z domów stawianych w nowych technologiach co odzyskamy? Gazobeton, płytę gipsową?” – pyta Brauntsch. Płytę gipsową, ale także sklejkę i meble odszyte od szablonu. Boom na minimalizm i szwedzkie „Hygge” wyniósł na piedestał proste meble ze sklejki, ikeowe dodatki i wyroby nowoczesnych designerów. Mieszkania coraz częściej przypominają hotele, a decydując się na wycieczkę za granicę i pobyt w Airbnb – budzimy i się i zasypiamy w miejscach skrojonych według sztywno ustalonych zasad; co więcej – obowiązujących na takiej samej zasadzie w każdym kraju, do którego moda na uniwersalność i celowość już dotarła. Nie ma w nich miejsca na doświadczenie lokalnych tradycji.
Kiedyś to nie moda, lecz pragmatyzm i natura podpowiadały człowiekowi, jak budować. Słońce i kierunki wiatrów umiejscawiały dom w przestrzeni. I zawsze robiły to bezbłędnie
Minimalizm miał pomóc w walce z konsumpcyjnym trybem życia, oczyścić umysł i sprawić, że uwolnimy się od przywiązania do miejsca, w czasach, gdy nasza wizja przyszłości jest chwiejna, nasza praca – zmienna, a my sami nazywamy siebie nowożytnymi homo viator.
Niestety, moda implikowała nie tylko pozbycie się (często bezrefleksyjne) starych rzeczy, lecz także zakup nowych. Ściśle określonych, do tego koniecznie w kolorze białym, czarnym, szarym lub camelowym. Otoczonym przez poradniki pełne szablonów idealnych apartamentów, nowoczesnym i mobilnym minimalistom łatwo zapomnieć o głęboko zakorzenionym w każdym z nas pragnieniu indywidualizmu i autentyczności.
Gloryfikacja płaskich dachów
Warto zaznaczyć, że niszczenie tradycji i krajobrazu kulturowego rozpoczęło się wcześniej niż w kapitalizmie. Modernizm i gloryfikacja płaskich dachów, a także rok 1948 przynoszący kolektywizację gospodarstw wiejskich, ucieczki do miast i budowa drugiej Polski za Gierka przyniosły ze sobą mnóstwo „drobniutkiej ohydy” – zbudowane według normatywnego systemu domki o płaskich dachach i kruchych ścianach. „Kostka” – tak nazywał się najtańszy dom znajdujący się w katalogu. Dachówka zmieniona na papę, gont zamieniony na eternit, wszędzie stało się płasko i asfaltowo.
Przyjmuje się, że „Unite d’Habitation” Le Corbusiera zradykalizowało wzorzec przestrzenny. Uczyniło z domu karykaturę. „Tracimy z oczu lokalność, zacieramy charakter miejsc; nic nas nie wyróżnia, więc przestaje nam zależeć, żeby szukać własnej tożsamości. Odwróciliśmy się od natury, a tym samym od naturalnych materiałów. Weszliśmy w erę koloryzowania świata (…). Nie czujemy już współgrania wszystkich elementów w przyrodzie i przestrzeni” – zauważa cytowany przez autorkę architekt Stanisław Niemczyk. Wnosząc dom, budujemy przestrzeń. Mały wszechświat, twierdzę, która miała stać się naturalnym elementem krajobrazu. Kto dziś jednak zbuduje na osiedlu krętą drogę, by wyminąć znajdujące się tam drzewa i strumienie?
Zagarniamy przestrzeń, przepełnieni pewnością, że należy ona do nas. A przecież – jak pisze James Clifford w tekście „Praktyki przestrzenne. Badania terenowe, podróże i praktyki subdyscyplinujące w antropologii” – „przestrzeń nigdy nie jest ontologicznie dana. Jest ona wytworzona dyskursywnie i cieleśnie praktykowana”.
Cegła jak dobrze wypieczony chleb
Dlaczego ceglane ściany działają na nas kojąco? Otóż, czerwona, ceglana barwa współgra z niebieskością nieba i zielenią przyrody. Barwy te komponują się i wzajemnie podkreślają własną obecność. Przestrzeń, którą staramy się zrozumieć, pozwala na zamieszkanie w niej i tworzenie nowej historii.
„Cegła jest jak dobrze wypieczony chleb” – pisze Brauntsch z niezwykłą, reporterską czułością, którą wyczuwamy na każdej stronie jej książki. „Domy bezdomne” to etiudy, które wybrzmiewają jeszcze długo po odłożeniu na półkę. Są nie tylko próbą ocalenia od zapomnienia ceglanych domów, lecz także próbą poruszenia w czytelniku struny odpowiedzialnej za szacunek wobec przedmiotów i otaczającej nas przestrzeni. Ich lektura wzbudza łagodność i otwiera na bardziej świadome przeżywanie świata.