Zima 2024, nr 4

Zamów

Przygoda psa Ynka

Jerzy Sosnowski. Fot. Marcin Kiedio

Sojusz lewicy laickiej i katolicyzmu został obecnie w Polsce po prostu zerwany.

Kiedy umarł biskup Tadeusz Pieronek, nie miałem wątpliwości, że odeszła ważna postać polskiego Kościoła. To zupełnie nie znaczyło, że się z nim zgadzałem. Jego skłonność do obrazowych i zgryźliwych ripost była oczywiście urocza, gdy owe riposty skierowane były przeciwko poglądom, które i ja miałem za niedopuszczalne; ale wielokrotnie zdarzało się, że od biskupa obrywali ludzie i przekonania, z którymi się solidaryzowałem. Wtedy nie było już tak przyjemnie.

W wyniku zbiegu okoliczności w momencie, kiedy media doniosły o jego odejściu, pracowałem nad pewnym tekstem. Od miesięcy obserwowałem bowiem z rosnącą frustracją, że wielu ludzi, którzy widzą – podobnie jak ja – dramatyczne błędy Kościoła jako instytucji życia publicznego, natomiast w odróżnieniu ode mnie nie są katolikami, stopniowo zmienia charakter swojej krytyki. O ile kiedyś atakowali wyłącznie instytucję, rozmaite wypowiedzi, decyzje i zaniechania polskiego duchowieństwa (rozmaitych szczebli), o tyle w pewnej chwili pole ich ataku rozszerzyło się na religię jako taką.

Proces ten przybierał na sile oczywiście od jakiegoś czasu. Ja jednak długo uważałem, że ponieważ wina jest po naszej, katolickiej stronie, należy z pokorą przyjmować także opinie uderzające rykoszetem w to, czego atakować (moim zdaniem) się nie godzi. W gruncie rzeczy rozumiałem, że narastająca frustracja nie sprzyja precyzji gniewnych wypowiedzi. Ale przyszedł moment, gdy – jak mi się zdawało – należało zewnętrznym krytykom uprzytomnić, że przekraczają dopuszczalne granice. I jeden z przykładów zaczerpnąłem z komentarzy po śmierci biskupa Pieronka. Komentarzy, mówiąc wprost, chamskich.

Tekst, pierwotnie ogłoszony przeze mnie na blogu, za moją zgodą pojawił się także na portalu Więź.pl, a potem również w „Gazecie Wyborczej”. Efekt przerósł moje najśmielsze oczekiwania, gdyż na podstawie tekstów polemicznych (że tak je grzecznie nazwę) można było odnieść wrażenie, że z moimi poglądami nadaję się doskonale do Telewizji Trwam. Co najmniej.

Religia przestała być przez oponentów traktowana przynajmniej jako doniosły kulturowo kod, w którym wyrażają się doświadczenia egzystencjalne człowieka. Zaczęto ją przedstawiać wprost jako szpetną wadę

Dziś sądzę, że w ten sposób zaznajomiłem się z kolejnym polsko-polskim podziałem, ujawniającym się w miejscu, gdzie go do tej pory nie było (albo raczej: gdzie wielu z nas, w tym ja, bardzo nie chciało go widzieć). Przez dekady poruszaliśmy się bowiem w polu wyznaczonym przed blisko pół wiekiem przez książki Adama Michnika („Kościół, lewica, dialog”), Bohdana Cywińskiego („Rodowody niepokornych”) i ks. prof. Józefa Tischnera („Polski kształt dialogu”). Unieważniały one linię podziału między niekatolickimi środowiskami demokratycznymi a tym, co w „Więzi” nazywamy otwartą ortodoksją, ponieważ obie strony solidarnie opowiadały się przeciwko autorytaryzmowi, ludzkiej krzywdzie, kłamstwu w życiu społecznym i przemocy. Spory światopoglądowe uległy zawieszeniu, zgodnie zresztą z opowieścią o Sądzie Ostatecznym, na którym, jak poucza Ewangelia, rozliczani będziemy z praktycznego stosunku do drugiego człowieka, a nie z opinii na temat Filioque, terminu homoousios czy też „Tez o Feuerbachu” Karola Marksa.

Wesprzyj Więź

Ten sojusz lewicy laickiej i katolicyzmu został naruszony jeszcze w latach 90. z winy, być może niewyłącznej, hierarchów i wielu księży w Polsce, których nie udało nam się przekonać, że błądzą, natomiast obecnie został po prostu zerwany (tym razem przez niewierzących, choć mieli prawo stracić cierpliwość). To właśnie uświadomiłem sobie, czytając reakcje na mój tekst. Subtelne rozróżnienie na instytucję, która pożeglowała niestety w stronę tradycyjnego sojuszu z autorytarną prawicą, i na wiarę samą w sobie, zostało zarzucone. Religia przestała być przez oponentów traktowana przynajmniej jako doniosły kulturowo kod, w którym wyrażają się doświadczenia egzystencjalne człowieka – bez różnicy, wierzącego czy nie. Zaczęto ją przedstawiać wprost jako szpetną wadę, każącą w najlepszym razie protekcjonalnie radzić katolikowi, żeby przestał się wygłupiać z tym Chrystusem i całą resztą. W najgorszym zaś – prowokującą do hejtu.

Fragment tekstu, który ukazał się w kwartalniku „Więź” wiosna 2019

Więź, wiosna 2019

Zamów tutaj

Podziel się

Wiadomość