Za mojego życia nie przypominam sobie kogoś, kto tak jak Jagoda Szelc wparowałby do polskiego kina z podobną dezynwolturą i do tego stopnia ukształtowanym światopoglądem.
W jednym z niedawnych wywiadów Slavoj Žižek powiedział, że Nietzsche miał rację – wiek XXI będzie czasem powrotu metafizyki. Filozof przyznał, że osadzeni w tradycji poststrukturalizmu intelektualiści być może przegapili moment, w którym społeczeństwo odwróciło się od historycznych analiz i zaczęło na powrót poszukiwać odpowiedzi na pytania ostateczne, fundamentalne, na których filozofia, zdawałoby się, już dawno postawiła krzyżyk. W kinie ten „zwrot ku Bogu” widać choćby w renesansie filmów religijnych. Jednym z jego przejawów jest też święcąca triumfy na światowych ekranach nowa fala horrorów, a w naszym kraju – twórczość Jagody Szelc.
Jej najnowsze dzieło, „Monument”, to film-tajemnica, film-zagadka, na poły metafizyczny horror, na poły zbiorowy bildungsroman, niby kino gatunkowe, ale w sumie wyłamujące się jakimkolwiek klasyfikacjom. To również, w moim przekonaniu, niestety krok w tył dla Szelc – obraz znacznie mniej spełniony niż jej pierwszy film, „Wieża. Jasny dzień”, choć nie znaczy to, że nieciekawy czy niezasługujący na uwagę. O ile po debiucie można było mieć wątpliwości, jaką drogę obierze język filmowy młodej reżyserki, po „Monumencie” sprawa wydaje się znacznie jaśniejsza, a sam film stanowi ciekawy drogowskaz na jej twórczej drodze.
Historię powstania tego projektu opisano już chyba we wszystkich możliwych miejscach w internecie, ograniczę się więc jedynie do krótkiej przebieżki: Jagoda Szelc dostała zamówienie od rektora Szkoły Filmowej w Łodzi, aby nakręcić film, w którym wystąpią studenci kończący właśnie tamtejszy wydział aktorski. Na zrealizowanie projektu dostała absurdalnie mały budżet (dwieście tysięcy złotych) oraz bardzo mało czasu.
Fabuła „Monumentu” jest wypadkową tych ograniczeń. Oto dwadzieścioro studentów hotelarstwa przybywa do jakiegoś opuszczonego pensjonatu w środku lasu na zaliczenie roku. Typowa polska prowincja, ciemno, zimno, do domu daleko. Na miejscu spotykają despotyczną menedżerkę, która – nie bawiąc się w trzymanie za rączkę i sentymenty – rozdziela im prace w hotelu. Mężczyźni dostają plakietki z imieniem „Paweł”, a dziewczyny „Ania”, bo przecież „nikomu z klientów nie będzie się chciało uczyć tych wszystkich Zuzann, Karolin, Maćków i Przemków”. No i się zaczyna: najpierw mamy posługi na ukraińskim weselu, a potem wchodzą haluny. W łazience pokoju sprzątanego przez trzy studentki ktoś leży związany, na co same dziewczyny zdają się nie zwracać uwagi. W kuchni praktykanci kroją surowe mięso, które następnie zakopują pod ziemią. Inna para wynosi przedmioty z pokojów na jakiś stos na tyłach budynku, czekając, aż „oni wreszcie przyjadą i je zabiorą”. Jedną z dziewczyn coś zaczyna przyciągać do zanurzonego w ciemnościach kąta w podziemiach hotelu, gdzie baraszkują szczury. Inna przez cały czas pielęgnuje ciało jakiejś starej kobiety, opowiadając jej o swoich dziadkach, a ta nie odpowiada ani słowem. I tak dalej i tak dalej, klimat gęstnieje i coraz bardziej przypomina senny koszmar.
Filmy Jagody Szelc to bardziej instalacje artystyczne czy impresje reżyserskie niż klasyczne historie
Najpierw może oddam cesarzowi, co cesarskie: pod względem czysto technicznym warsztat Szelc sytuuje się lata świetlne przed konkurencją. Za mojego życia nie przypominam sobie twórcy, który do świata polskiego filmu wparowałby z taką dezynwolturą i do tego stopnia ukształtowanym światopoglądem, którego język filmowy byłby tak osobny już na etapie debiutu. Nie wydaje mi się też, by obecnie w Polsce był ktoś, kto potrafi tak jak Szelc kręcić tak zmysłowe i plastyczne sceny. Jej kino w ogóle jest bardzo kobiece (ktoś mógłby powiedzieć: seksowne), kobiece w taki pierwotny, nieokiełznany, szamański sposób, nie tylko za sprawą dominujących kobiecych bohaterek, ale właśnie poprzez tę jedyną w swoim rodzaju sensualność.
Hotel w „Monumencie” staje się figurą, którą tak bardzo lubią krytycy: martwą kreacją, o której można powiedzieć, że „staje się jedną z postaci w filmie”. Porównywany może być do hotelu Overlook z „Lśnienia” Kubricka, albo do gnijącej budowli z „Bartona Finka” braci Coen. Każdy z obszarów hotelu ma swój klucz wizualny, jasny błękit kontrastuje z „gnilną” zielenią i pomarańczą. Niektóre ujęcia są świadomą retardacją innych, kamera niekiedy obsesyjnie skupia się na jakimś detalu, na który mamy parominutowy najazd. Nic tutaj tak naprawdę nie jest jasne, jawa miesza się ze snem, niedojrzałość z dorosłością, życie ze śmiercią. Szelc mnoży pytania i nie daje żadnych odpowiedzi.
A jednak nie jestem w stanie myśleć o „Monumencie” jak o pełnoprawnym tworze filmowym. To raczej ciekawy eksperyment, który dzięki wielkiemu talentowi reżyserki nieoczekiwanie dostał okazję, aby zostać zaprezentowanym szerszej publiczności. Problem może oczywiście tkwić w scenariuszu, a raczej jego braku, gdyż ten film to zbiór etiud aktorskich, bardzo skrupulatnie ułożonych tak, by dać okazję do popisania się każdemu z aktorów i aktorek, ale nie składający się w jakąś spójną narrację.
Być może chodzi też po prostu o to, że preferuję bardziej klasycznie opowiedziane historie, a przecież Szelc mówi w wywiadach, że ich tworzenie średnio ją interesuje. Odważę się na postawienie hipotezy dlaczego: jej filmy wydają się być bardzo organiczne, wyrosłe na planie i na pracy z aktorami w stopniu o wiele większym niż u mniej utalentowanych reżyserów. Zarówno „Wieża…”, jak i „Monument”, zdają się dziełami, o których strukturze, historii, rytmie oraz klimacie w o wiele większym stopniu zadecydowała atmosfera na planie, osobowości poszczególnych aktorów, relacje między nimi niż jakiś sztywno napisany scenariusz czy wymogi narracyjne. Tego rodzaju otwartość, chłonność to cecha największych – Orson Welles mawiał, że prawdziwy reżyser nie może zamykać się na to, co nazywał „szczęśliwymi wypadkami” na planie, gdyż bardzo często to właśnie one przesądzają o prawdziwej jakości filmu. Szkoda tylko, że w tym konkretnym przypadku cierpi na tym sama opowieść.
Pod względem czysto technicznym warsztat Szelc sytuuje się lata świetlne przed konkurencją
Filmy Jagody Szelc jawią mi się bardziej jako instalacje artystyczne, performence’y czy też impresje reżyserskie niż historie; reżyserka zresztą przyznaje, że „Monument” to „film rykoszetowy”, że jej i absolwentom łódzkiej filmówki wyszedł trochę przy okazji. Rozumiem takie podejście, choć przyznaję – w „Wieży…” zadziałało, w drugim filmie niekoniecznie. Moje wątpliwości wzbudza także podkreślana wszędzie, gdzie się da i deklarowana przez Szelc wiara w autonomiczność widza i swobodę interpretacji, w to, że „jesteśmy ludźmi wolnymi” i że każde inne podejście reżysera to „patronizowanie widza”. Wydaje mi się, że ta autonomiczność to jest coś, co każdy dojrzały widz nosi ze sobą i przynosi do sali kinowej, nie trzeba mu o tym przypominać. A już na pewno nie w postaci puszczonego przed filmem klipu, który z tej perspektywy wydaje mi się właśnie wyjątkowym patronizowaniem widza.
„Monument” okazuje się filmem bardziej do doświadczania niż analizowania, bardziej przeżywania niż oglądania (można też zamknąć oczy i go słuchać, gdyż jego reżyserka w zadziwiający sposób panuje nad dźwiękiem). To tak naprawdę dość prosta sztuka, którą najlepiej chłonąć w ciszy i skupieniu, dać się pochłonąć jej onirycznemu klimatowi. Taka też, jak przypuszczam, będzie dalsza droga twórcza Jagody Szelc, choć – znając jej upodobanie do przełamywania wszelkiego rodzaju oczekiwań – ona sama zapewne jeszcze wiele razy nas zaskoczy.