Promocja

Jesień 2024, nr 3

Zamów

„Obrońcy” racji stanu. Czym PiS i PO różnią się przed wyborami do PE 2019

Jarosław Kaczyński podczas konwencja PiS we Wrocławiu 23 marca 2019 r. Fot. pis.org.pl

Trudno oczekiwać od Prawa i Sprawiedliwości wizji dla Unii Europejskiej, skoro partia zasadniczo traktuje ją jako ciało obce. Ale niepokojący jest fakt, że podobne podejście ma Koalicja Europejska.

Pod koniec maja we wszystkich państwach Unii Europejskiej (z Wielką Brytanią lub bez niej) odbędą się wybory do Parlamentu Europejskiego. Obecnie znamy już mniej więcej wszystkie programy i hasła komitetów wyborczych, które mają szansę posłać delegacje do Strasburga i Brukseli.

Moja chata z kraja

Rządząca Zjednoczona Prawica jako pierwsza już w lutym przedstawiła tzw. piątkę Kaczyńskiego z hasłem „Polska sercem Europy” (slogan ten usłyszeliśmy nawet wcześniej, bo w grudniu ub.r.). Program ten jednak z Unią ma niewiele wspólnego. „Dla nas Europa to europejskie zarobki”, rozbrajająco tłumaczył premier Mateusz Morawiecki. A jego mentor Jarosław Kaczyński nie omieszkał podkreślić, że „sumy, które otrzyma polska wieś, będą zbliżone do dopłaty do każdego hektara ziemi”. Innymi słowy: nasz rząd będzie dawać prawie tyle samo co Unia, więc głosujcie na nas, bo niezależnie od tego, jakie będą relacje Warszawa-Bruksela, przynajmniej nasze pieniądze na pewno dostaniecie.

Wprawdzie kandydaci Prawa i Sprawiedliwości trzy tygodnie później podpisali „deklarację europejską” z treścią bardziej związaną z realną działalnością Unii (choć emerytury, 500+ i PIT nie należą do kompetencji unijnych), ale można łatwo ją podsumować w czterech słowach: będziemy bronić polskich interesów. Można zapytać: czy tak jak dotychczas. Od trzech lat widzimy, jak polscy przedstawiciele są izolowani i przegłosowani zarówno w Parlamencie Europejskim, jak i w Radzie UE. Udowadnia to niską skuteczność PiS, które niby – w jego rozumieniu – twardo broni „polskich interesów”, ale przez nieudolność, niezdolność do budowania kompromisów i koalicji przegrywa na całej linii, tak jak w przypadku słynnego glosowania 1:27 przeciw reelekcji Donalda Tuska na przewodniczącego Rady Europejskiej albo w procesach nowelizacji prawa o pracownikach delegowanych i kierowcach ciężarówek.

Bierno-agresywne zachowania PiS w stosunku do instytucji unijnych nie powinno zresztą zaskakiwać. Wprost odzwieciedla ono tok myślenia „moja chata z kraja”, dominujący w tej partii. Wyraźnie widać go w kraju w takich sprawach jak ochrona klimatu i migracje. Trudno oczekiwać od PiS wizji dla Unii Europejskiej, skoro partia zasadniczo traktuje ją jako ciało obce, a nie wspólny projekt, który może rozwijać we współpracy z innymi krajami.

Podwójne standardy

Bardziej zdumiewający, a nawet niepokojący, jest fakt, że główny rywal polityczny PiS, mimo nowych szat „Koalicji Europejskiej”, ma podobne podejście do Unii. Możemy to pokazać na przykładzie stanowiska najpotężniejszej partii Koalicji, czyli Platformy Obywatelskiej, w siedmiu kluczowych kwestiach: dwóch na linii Warszawa-Bruksela, a pięciu dla całej Unii w globalnym kontekście.

Zacznijmy od tego, czym PO chce się najbardziej zdystansować od PiS, mianowicie przestrzegania reguł demokracji i praworządności. Abstrahując od oceny praktyk sprawowania władzy przed 2015 rokiem, trudno nie zauważyć pewnego dysonansu między sposobem, w jakim PO krytykuje w kraju rządy Zjednoczonej Prawicy, a łagodnym traktowaniem węgierskich sojuszników z partii Fidesz, którzy tak jak PO i PSL należą do Europejskiej Partii Ludowej (choć zostali w niej ostatnio zawieszeni). Czyżby argument o łamaniu zasad demokratycznych był dobry tylko na użytek wewnętrzny, by walczyć z konkurentami, ale nie miał zastosowania za granicą, nawet kiedy Fidesz robi na Węgrzech jeszcze gorsze rzeczy niż PiS w Polsce? Przypomnijmy choćby przejęcie przez klikę premiera Viktora Orbána największych mediów krajowych oraz zamknięcie Uniwersytetu Środkowoeuropejskiego.

Podwójne standardy było widać także w listopadzie 2017 roku, podczas głosowania w Parlamencie Europejskim nad rezolucją dotyczącą sytuacji praworządności i demokracji w Polsce. Mimo że tekst nie zawierał fałszywych tez i w dużym stopniu powielał krytykę podnoszoną przez polityków PO w kraju, większość europosłów tej partii wstrzymała się od głosu. Tylko sześcioro (Michał Boni, Danuta Hübner, Danuta Jazłowiecka, Barbara Kudrycka, Julia Pitera i Róża Thun) miało odwagę poprzeć rezolucję, za co zostali „symbolicznie” powieszeni na szubienicach przez narodowców w Katowicach. „Konsekwencjami” zagroził im… Tomasz Siemoniak, wiceszef ich własnej partii.

Drugim istotnym tematem na linii Warszawa-Bruksela są fundusze unijne rozdawane w ramach polityki regionalnej, wspólnej polityki rolnej i polityki spójności. Czy pamiętamy, jak na początku dekady ówczesny premier Donald Tusk i szef opozycji Jarosław Kaczyński licytowali się między sobą, kto przywiezie do kraju więcej miliardów euro i kto najlepiej wyciśnie brukselkę? Kilka lat później nic się nie zmieniło w dyskursie, ale w międzyczasie odbyło się referendum brexitowe, przyszedł kryzys migracyjny i zmieniła się pozycja gospodarcza Unii. W Polsce PKB rośnie szybko i bezrobocie jest na rekordowo niskim poziomie, podczas gdy kraje południowe wegetują. A w deklaracji programowej Koalicji Europejskiej czytamy, że „według projektu budżet Unii na lata 2021-27 ma wzrosnąć o ponad 10 procent, a udział w nim Polski – spaść o tyle samo. To niedopuszczalne”. Bo Polsce się należy, tak po prostu.

W Radomiu jak Wiedniu

Najważniejsze sprawy dla Unii jako całości są jednak inne, chodzi mianowicie o wzmocnienie strefy euro, politykę bezpieczeństwa i obronności, strefę Schengen i politykę migracyjno-azylową, politykę klimatyczno-energetyczną oraz Europę socjalną. Te kwestie będą decydować nie tylko o losach Polski, ale o przyszłości naszej planety (zwłaszcza pod kątem klimatu) i o roli Europy w globalnym świecie XXI wieku. Czy euro będzie na tyle wiarygodne, by stać się obok amerykańskiego dolara (a być może jutro chińskiego juana) walutą globalnych transakcji? Czy Europa będzie w stanie zastraszyć potencjalnych wrogów i zabezpieczyć swoje sąsiedztwo wschodnie i południowe, nawet gdy przestanie obowiązywać gwarancja natowsko-amerykańska? Czy uratujemy swobodę podróżowania bez kontroli granicznych między naszymi państwami? A w końcu, czy rzeczywiście doprowadzimy do tego, że w Unii będzie się tak samo dobrze żyło w Nantes, Radomiu, Wiedniu i Charleroi?

Gdyby granice Polski były zamknięte, pewnie w kraju widzielibyśmy mniej hulajnóg, tofu, Hindusów i innych strasznych rzeczy „obcych polskości”, ale czy w ten sposób żyłoby się tu lepiej?

Dorównanie do „europejskich standardów” to nie tylko wyższe zarobki, jak twierdzi premier Mateusz Morawiecki (choć nie można też tego zignorować). To także czystsze powietrze, mniej przeludnione mieszkania, lepszy dostęp do lekarzy i zabiegów oraz akceptacja dla „inności”. W Unii z 450 milionami mieszkańców (po odejściu Brytyjczyków) i swobodą przemieszczania się, naturalną rzeczą jest tendencja do coraz większej różnorodności w naszych społeczeństwach – pod kątem kulturowym, językowym, „etnicznym”, religijnym lub orientacji seksualnej. Wbrew temu, co mówią politycy PiS, nie wymusza tego Unia jako instytucja ani jakieś tajne lobby. Wynika to z otwartości na kontakty i wymianę z innymi narodami. Gdyby granice Polski były zamknięte, pewnie w kraju widzielibyśmy mniej hulajnóg, tofu, Hindusów i innych strasznych rzeczy „obcych polskości”, ale czy w ten sposób żyłoby się tu lepiej?

Wracając do pierwszego z naszych pięciu punktów, słowo „euro” nie pojawia się ani razu w deklaracji programowej Koalicji Europejskiej ani w odpowiedzi przewodniczącego PO Grzegorza Schetyny na apel francuskiego prezydenta Emmanuela Macrona na rzecz europejskiego odrodzenia. To dużo mówi o stanowisku PO/KE w tej sprawie.

Tak samo kwestie azylowo-migracyjne są zupełnie pominięte w obu tekstach, mimo że obecnie pośród państw Unii to Polska przyjmuje najwięcej migrantów w postaci ukraińskich pracowników (przypomnijmy, że z punktu wiedzenia prawnego nie są uchodźcami). To ma konsekwencje dla naszych sąsiadów, bo przy braku kontroli granicznych nad Odrą nikt nie potrafi wyliczyć, ilu Ukraińców z polskimi papierami jedzie pracować na czarno w Niemczech lub dalej na zachodzie.

Na temat klimatu czytamy co prawda, że Koalicja Europejska chce „pozyskać środki unijne na zieloną energię”, ale „odchodzenie od paliw kopalnych” opisuje jako „szansę”, nie plan. Zresztą w czasie marcowej konwencji sam Grzegorz Schetyna obiecał tylko, że „w roku 2030 węgiel przestanie być używany do ogrzewania mieszkań i domów”, nie mówiąc jak będzie wtedy wyglądać system elektroenergetyczny. Dziesięć dni wcześniej ośmioro europosłów PO, razem z dziesięcioma politykami PiS i czterema z PSL głosowało w Strasburgu przeciw rezolucji uznającej neutralność węglową (zero emisji netto) w horyzoncie 2050 roku jako jedyną realną drogę do utrzymania wzrostu temperatury znacznie poniżej 2 st. C. Tego nie da się osiągnąć w Unii bez całkowitej rezygnacji spalania węgla. Tylko troje europosłów PO popierało rezolucję, ale i tak została ona przyjęta szeroką większością.

W polityce bezpieczeństwa PO jest rzeczywiście bardziej niż PiS pośrodku między solidarnością z resztą Unii a lojalnością wobec Stanów Zjednoczonych. Nasuwa się natomiast pytanie, czy to PiS nie jest bardziej realistyczny. Obserwując rozkład NATO, nie tylko za sprawą osobliwej dyplomacji prezydenta Donalda Trumpa, ale na przykład odchodzenia Turcji ze struktur euroatlantyckich na rzecz zbliżenia z Rosją, PiS rozumie, że coraz trudniej będzie lawirować między Brukselą a Waszyngtonem i wyraźnie stawia na ten drugi. Czy zakład będzie wygrany, o czym świadczyłaby realna pomoc Amerykanów w przypadku konfliktu, to się jeszcze okaże, jednak w kręgach PO, tak samo jak w przypadku euro, widocznie jeszcze nie doszło do aktualizacji doktryny po latach 2014-2015.

Kto na to czeka

Wesprzyj Więź

Zakończmy to porównanie kwestią Europy socjalnej. Niby obie partie są za „wyrównaniem poziomów życia Europejczyków” (druga pozycja deklaracji KE), ale szybko dodają, że najważniejszy jest wolny rynek. Konsekwentnie europosłowie PiS i PO (z kilkoma wyjątkami) w maju 2018 roku głosowali przeciw nowelizacji dyrektywy o pracownikach delegowanych, a zaledwie kilka dni temu próbowali zablokować reformę warunków pracy kierowców z branży międzynarodowego transportu towarów. Mimo to oba projekty zostały przyjęte.

Do czego one zmierzają? Właśnie do tego, by Polacy – i nie tylko – którzy pracują na terenie Francji, Niemiec lub Holandii jako delegowani, byli traktowani tak samo jak koledzy lokalnie zatrudnieni, szczególnie z punktu widzenia płac (więcej na ten temat). Straszna rzecz, Polacy będą zarabiać więcej i to grozi „osłabieniem ich konkurencyjności” (Grzegorz Schetyna)! Tylko w jaki sposób utrwalenie ogromnych różnic w wynagradzaniu między pracownikami ze zachodnich i wschodnich państw służy „wyrównaniu poziomów życia Europejczyków”?

Niektórzy komentatorzy mogą twierdzić, że podobieństwa między PiS a PO w sprawach unijnych dowodzi, iż obie partie bronią w Strasburgu i w Brukseli „polskiej racji stanu”. Zastanawiam się, czy utożsamiają się z tą racją stanu miliony Polaków, którzy nigdy nie poszli głosować w wyborach do Parlamentu Europejskiego (bo w Polsce frekwencja w tych wyborach nigdy nie przekroczyła 25 proc.). Przeczytawszy list Grzegorza Schetyny, odnoszę wrażenie, że „powrót Polski do demokratycznej Europy”, który obiecuje, tak naprawdę znaczy przede wszystkim jego własny powrót do władzy. Nie jestem przekonany, że czy na taki powrót ktoś inny w Unii czeka.

Podziel się

Wiadomość