Zabrał mnie pod mur getta. Getto się paliło, wujek trzymał mnie mocno za rękę i płakał. A ja nie wiedziałam dlaczego. Tam, w środku, była jego matka. Przywiózł mnie w nadziei, że babcia wyczuje moją obecność i pożegna się ze mną – wspomina Ola, jedno z dzieci Holocaustu.
Fragment książki „Wrócę, gdy będziesz spała. Rozmowy z dziećmi Holocaustu”, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2019
(z rozmowy z Olą, Warszawa)
Kiedy chodziłam do podstawówki, zadano nam napisanie opowiadania na temat: „Moja mama”. Chyba dostałam dwóję, bo wszystko, co o niej wydusiłam, zamykało się w jednym zdaniu: „Moja mama ciężko pracuje i rzadko ją widuję”. Zawsze była ze mną i przy mnie, to było dla mnie tak naturalne jak to, że otacza mnie powietrze. Dzięki niej nie czułam zagrożenia. To ona umierała ze strachu, kiedy ja nic nie rozumiałam.
Mama zbywała mnie w bardzo wielu kwestiach. Zaczynała mówić i nie kończyła. Kiedyś wspomniała coś o łaźni. Innym razem o tym, jak budowali szałas na Brzeskiej i jacyś niedobrzy ludzie wrzucali im tam koty. Nie wiedziałam, o czym mówi. Słuchałam tego jak bajki o żelaznym wilku. Dziś już wiem o swoim pochodzeniu, o którym mama do śmierci nie chciała mi powiedzieć. Dopiero od czasu, kiedy się dowiedziałam, mogę przeanalizować swoją historię. Gdy mama umierała, nie wiedziałam jeszcze nic na pewno o naszym żydostwie, ale miałam przeczucia. Mama była już słaba, czasem się przebudzała. Nachyliłam się nad nią i powiedziałam: „Mamo, wiem o naszym pochodzeniu”. Ścisnęła mnie za rękę i szepnęła: „Błagam cię, nie mów nikomu”.
Moja mama i brat byli ze sobą bardzo mocno związani, tylko oni znali prawdę i pewnie czasami o tym rozmawiali. Dogadali się, żeby mi niczego nie mówić, nie wtajemniczać mnie. Trzymali z dala ode mnie ludzi z naszej rodziny. Aż raz się zdarzyło, że przyjechał gość z zagranicy. Robiłam wtedy doktorat, guzik mnie to obchodziło. Ale on poprosił, żebym odwiozła go do hotelu. Zaprosił mnie na górę, żeby ze mną porozmawiać. A ja głupia myślałam, że starszy pan mnie podrywa. Powiedziałam, że nie mam czasu. Wysadziłam go pod Bristolem i odjechałam. I to był mój największy błąd w życiu. Potem się dowiedziałam, że ten starszy pan był ciotecznym bratem mojej mamy. Mieszkał w Paryżu. Po śmierci mamy odnalazłam ich korespondencję.
Koleżanka zarzuciła mi, że nie mam pojęcia o wojnie, bo cały czas byłam z mamą. To prawda – byłam z nią i nigdy nie trafiłyśmy do getta. Mam świadomość okropnych przeżyć mojej matki związanych ze strachem o dzieci. Przypominam sobie różne sceny z czasu wojny i dziś zdaję sobie sprawę z ich dramatyzmu. Natomiast wtedy, gdy miałam cztery czy pięć lat, to było dla mnie życie jak dziś. Innego nie znałam.
Dziś już wiem o swoim pochodzeniu, o którym mama do śmierci nie chciała mi powiedzieć. Dopiero od czasu, kiedy się dowiedziałam, mogę przeanalizować swoją historię
Może zacznę od początku. Mój ojciec był Polakiem, zawodowym wojskowym. Wrócił w 1939 roku z frontu, uciekł z niewoli na Wschodzie. Później to był temat tabu. Zapadła decyzja. Nie idziemy do getta. Ojciec wywiózł nas wszystkich sto kilometrów za Warszawę, do Życzyna – na wieś całkowicie odciętą od świata, otoczoną lasami, z której było pięć kilometrów do stacji kolejowej, tyle samo do bitej drogi. Brak elektryczności. Mieszkała tam daleka kuzynka ojca, która wyszła za mąż za Stanisława Paca, właściciela ziemskiego. Nie zamieszkaliśmy u nich, tylko w wynajętym pokoiku w chałupie wiejskiej, blisko lasu. Mój ojciec został przez Paca zatrudniony w młynie wodnym jako zarządca. Póki ojciec żył, w moim odczuciu byliśmy szczęśliwi, bawiłam się z miejscowymi dziećmi, brat się mną opiekował. Sielanka. W młynie, który pracował tylko nocą, młynarczykiem był młody, dwudziestokilkuletni chłopak. Był łobuzem i pijakiem, okradał chłopów i właściciela. Ojciec miał z nim na pieńku. Dokładnie w nocy 25 lutego ktoś zapukał do naszego okna, mówiąc, że przyjechali chłopi i trzeba puścić młyn. Ojciec poszedł i już nigdy więcej nie wrócił. Prawdopodobnie wywiązała się bójka między nim a młynarczykiem. Młody wepchnął tatę w tryby. Morderca wrócił do domu, krzyknął do swojej siostry: „Zabiłem Śmietanowskiego!”. Zebrał jakieś rzeczy i uciekł. Następnego dnia, w swoje dwunaste urodziny, mój brat zbierał szczątki ojca z rzeki Okrzejka. Mama się załamała. Mnie oddano do zakonnic. Na pogrzeb przyjechało rodzeństwo ojca. Zarzucali mamie, że to przez nią ich brat zginął. Nie zaofiarowali nam pomocy. Zostaliśmy pod opieką Paców.
Zaczęły się intensywne zabiegi o wyrobienie nam dokumentów, musieliśmy zniknąć ze wsi. Zabrał nas do siebie przedwojenny kolega taty z wojska. Podobno za pożyczone od mojego ojca pieniądze wygrał w loterii państwowej dużą sumę. Kupił za nią mająteczek ziemski niedaleko Życzyna. Uznał, że powinien się nami zaopiekować. Był jednak poważny szkopuł – jego alkoholizm. Ten kolega ojca skumał się z miejscowymi Niemcami, których zapraszał na libacje. Wstydził się swojej żony – wiejskiej dziewczyny, więc zmuszał moją matkę, żeby pełniła honory domu. W pijanym widzie w każdej chwili mógł powiedzieć, że jest Żydówką. Wiedział o tym. Gdy szedł, mama wsuwała mnie nogą pod łóżko, pamiętam to. Mój brat schodził mu z drogi, ale raz został poszczuty przez niego psami. Pewnej nocy przyjechał po nas furmanką szwagier mordercy mojego ojca, bardzo porządny człowiek, i zabrał nas stamtąd do Paców, a ci wysłali nas do Warszawy.
Trafiliśmy na Kamionek, na plebanię. Proboszczem był tam rodzony brat Marii Pacowej, ksiądz Kazimierz Wasiak. Mama udawała jego gosposię z dzieckiem, czyli ze mną, a mój brat trafił na Wolę do siostry naszego ojca, dosyć prymitywnej kobiety. Był tam bardzo źle traktowany. Trzymali go w chlewiku, ciotka krzyczała, że nie będzie darmozjadowi – Żydkowi – dawała jeść. Ja tymczasem na Kamionku czarowałam księży. Zostałam wielką katoliczką. Blondyneczka z niebieskimi oczami. Mieszkający tam najstarszy syn Paców, Jurek, bardzo mnie lubił. To się zdarza, że taka smarkula zdobywa sympatię osiemnastoletniego chłopaka. Trzymaliśmy ze sobą sztamę. Kiedyś, gdy było bombardowanie i wszyscy zeszli do schronu, ja zostałam w łóżku, bo miałam gorączkę. Gdy Jurek się dowiedział, wrócił po mnie, owinął mnie w koc i wyniósł pod ostrzałem. Potem poszedł na ochotnika do wojska, zginął na froncie niemieckim. Miał dziewiętnaście lat.
Po aryjskiej stronie był jeszcze najmłodszy brat mamy. Miał „dobre” papiery i „dobry” wygląd. Któregoś dnia przyjechał po mnie. Zabrał mnie na Żytnią pod mur getta. Getto się paliło, wujek trzymał mnie mocno za rękę i płakał. A ja nie wiedziałam dlaczego. Tam, w środku, była jego matka. Przywiózł mnie w nadziei, że babcia wyczuje moją obecność i pożegna się ze mną. Nasz opiekun ksiądz Wasiak tuż przed powstaniem warszawskim wysłał nas z powrotem do Życzyna. Dobrze pamiętam późniejsze wydarzenia. Wioskę najeżdżali Niemcy. Wtedy wszyscy mężczyźni i chłopcy uciekali do lasu. Zostawały kobiety i dzieci. W czasie jednego z tych najazdów kazali nam wszystkim opuścić domy i udać się na dużą łąkę przed remizą. Kobiety wiejskie były ubrane na czarno, miały różańce, głośno się modliły. Ja z mamą odstawałyśmy wyglądem, więc mama podjęła decyzję, że nie wychodzimy. Oczywiście nas znaleźli i kazali iść, a tam strzelano nam nad głowami. Cały czas płakałam. Zupełnie nie docierało do mnie, że mogę zginąć. Powtarzałam tylko, że jak nas zastrzelą, to co Stefan (mój brat) zrobi? Kto się nim zajmie? Na szczęście Niemcy odjechali i zostawili nas w spokoju. Innym razem mama uciekła ze mną do sąsiedniej wsi. Niestety, Niemcy właśnie tam jechali. Wpadła do komórki w jakimś gospodarstwie. Gdy pojawili się żołnierze, gospodarz powiedział im, że mama jest jego kuzynką, przyjechała pomagać okopywać kartofle. I się udało. Obcy chłop nas uratował.
Gdy wojna się skończyła, brat ciągle „wisiał” przy radiu. Podawano w nim nazwiska osób, które poszukiwały rodzin. Znał nazwisko mordercy ojca. Wiedzieliśmy, że ten młody człowiek uciekł do Niemiec. Brat czekał więc – i się doczekał. W radiu padło to imię i nazwisko: Zygmunt Pietrzak. Okazało się, że siostra Pietrzaka przechowywała list, który jej brat jeszcze przed historią z moim ojcem napisał do Gestapo. Donosił w nim, że we wsi znajduje się Żydówka z dwojgiem dzieci. Pietrzak przekazał list młodszemu bratu, żeby zaniósł go na pocztę. Tego młodszego brata spotkała ich siostra. Zapytała, dokąd idzie. „Zygmunt kazał mi zanieść ten list”. Ona wzięła go, zobaczyła, że jest zaadresowany do Gestapo, i oznajmiła, że sama to załatwi. To właśnie ona po wojnie podała swojego brata do sądu. Pokłócili się o podział schedy po rodzicach. Nie przewidziała jednak, że za takie rzeczy groziła wtedy kara śmierci. Chciała się wycofać, ale było już za późno. Mama na procesie zeznawała jako świadek. Powtarzała, że wystarczy, iż dwoje dzieci straciło ojca. Nie chciała przykładać ręki do tego, żeby to spotkało kolejne dzieci (bo morderca do tego czasu założył rodzinę). Dostał wysoki wyrok, który mu później w wyniku amnestii zmniejszono. Chyba jeszcze chodziłam do szkoły, kiedy ktoś zapukał do naszych drzwi. To był Pietrzak. Przyszedł podziękować mamie za to, że uratowała mu życie. Wyrzuciła go za drzwi.
Całą tę historię odtworzyłam z pamięci po śmierci mamy i brata. Umarli w tym samym roku. Brat dziesięć miesięcy po mamie. Kompletnie się załamałam. Zostałam z tym sama. I wtedy zaczęłam poszukiwania.
Dlaczego mama nic mi nie mówiła? Chciała mnie oszczędzić? Bała się, że rodzina mojego męża mnie odrzuci? Czy w ogóle się o mnie bała? Ona bała się ujawnienia. Na zawsze została na fałszywych papierach. Pracowała, robiła karierę, więc wzywał ją Urząd Bezpieczeństwa. Coś im nie pasowało w życiorysie mamy. Przesłuchiwali ją. Wieczorami widziałam, jak rozkładała arkusze papieru i przepisywała ten swój zmyślony życiorys z jednej kartki na drugą, żeby się go nauczyć.
Chyba cię zagadałam. Miałaś pewnie jakieś pytania?