Jesień 2024, nr 3

Zamów

Z nich zaś największa jest miłość

Ola, jedna z bohaterek tekstu. Fot. Tomasz Kaczor

Dopóki masz przygodne stosunki seksualne, idziesz do konfesjonału jak pod prysznic. Stuk-stuk i już, możesz przyjąć komunię świętą. A kiedy wchodzisz w trwały związek homoseksualny, Kościół cię odrzuca. I jedyne, co proponuje, to „szacunek, współczucie i troska”.

Tekst ukazał się w 39. numerze magazynu „Kontakt”. Cały numer pt. „Dlaczego wciąż jesteśmy w Kościele?” do kupienia tutaj.

Czasem trzaskają drzwiami kościoła. Czasem zostają, szukając takich kapłanów, którzy nie będą mówić o nich jak o chorych. Osoby homoseksualne i transpłciowe grają z życiem w trudną grę. Wychodzą z szafy i jest tak, jakby nagle, w trakcie rozgrywki, ktoś tylko dla nich zmienił zasady. Państwo odmawia im prawa do zawarcia formalnego związku. Bliscy kochają, jak kochali, albo płaczą i przestają odbierać telefony. Lub modlą się o uzdrowienie. Dla katolików i katoliczek ta gra ma dodatkowy poziom trudności. Kościół, zgodnie z literą Katechizmu, „szanuje”, „współczuje”, „otacza troską”. W praktyce – na ogół odrzuca, dyskryminuje; w najgorszym razie łamie życiorysy, w najlepszym – milczy.

Niektórzy odchodzą szybko, inni cofają się do wyjścia małymi krokami, jeszcze inni tworzą w głowie własne mapy, przewodniki po kościołach i kapłanach przyjaznych osobom, których seksualność nie mieści się w ciasnych ramach akceptowanych przez Kościół.

Czasem walczą. W 2018 roku Artur Kapturkiewicz, współzałożyciel Grupy Polskich Chrześcijan LGBTQ „Wiara i Tęcza”, napisał list otwarty do Episkopatu: „Bez żadnego sprzeciwu z waszej strony na katechezach i na kazaniach głoszona jest jawnie homofobia i transfobia. Na skutek takich nauk osoby LGBTQ nie znajdują oparcia w rodzinach, cierpią prześladowania w szkołach i zakładach pracy […]. Robicie wszystko, biskupi, aby ludzie LGBTQ żyli w milczeniu i zastraszeniu, poczuciu winy za to, kim są. Aby odchodzili z Kościoła, bo wtedy wydaje się wam, że problem znika […]”.

Jego słowa stały się dla nas punktem wyjścia do spotkań z osobami LGBTQ. Pytaliśmy: czy czujesz się częścią Kościoła katolickiego? Co sprawia, że w nim trwasz?

Ola

Kiedy zrozumiała, że podobają jej się dziewczyny, modliła się, by być hetero. Dwa razy poszła w tej intencji do Częstochowy. Dopiero po jakimś czasie pomyślała: „Boże, ile ja modlitw zmarnowałam. A mogłam się modlić o tyle ważnych rzeczy!”.

Na przykład o to, by Kościół zerwał z obsesją seksualności. Albo chociaż posłuchał współczesnej medycyny, psychologii, przyjrzał się temu, co nazywa grzechem. Bo jest tak, myśli Ola, że wszystkie grzechy cechują się tym, że kogoś lub coś się krzywdzi – siebie, drugą osobę, środowisko. A jej „grzech”? Dopóki masz przygodne stosunki seksualne, idziesz do konfesjonału jak pod prysznic. Stuk-stuk i już, możesz przyjąć komunię świętą, do zobaczenia następnym razem. A kiedy wchodzisz w trwały związek, Kościół cię odrzuca. I jedyne, co proponuje, to „szacunek, współczucie i troska”. Jak dziecku, które się potknęło: otrzep sukienkę, rozetrzyj obolałe kolana i stój dalej prosto.

Rodzice Oli to ateiści, ale dzieciom umożliwili wychowanie w środowisku katolickim, ochrzcili je, nie mieli nic przeciwko komunii i bierzmowaniu. Ola uwielbiała liturgię, zapach kadzidła, pieśni, modlitwa dawała ulgę, na roraty zrywała się przed świtem i jechała, szczęśliwa, przez pół śpiącego jeszcze miasta. Kiedy pogodziła się ze swoją tożsamością, uznawała prymat sumienia. Przyjmowała Eucharystię. Kościół wciąż był jak dom, który poznajesz po zapachach i dźwiękach. Tylko ile można bić się z myślami: wolno mi przyjmować komunię czy nie wolno? Zdecydowała: skoro Kościół nie chce mi udzielać tego sakramentu, to nie będę do niego przystępować.

– Jak słyszałam od księży, że geje i pedofile to jedno i to samo, wzruszałam ramionami, bo to po prostu absurdalne. Ale kiedy ksiądz mówił, że osoba homoseksualna nie potrafi prawdziwie kochać, wszystko we mnie krzyczało. Bo mnie nic piękniejszego w życiu nie mogło spotkać niż miłość do mojej Agaty. Nic – mówi. Odrzuca więc to, co Kościół mówi o związkach homoseksualnych. – A skoro odrzucam część jego nauki, to czy sama wciąż mogę się nazywać Kościołem? – pyta.

Kiedy zrozumiała, że podobają jej się dziewczyny, modliła się, by być hetero. Dopiero po jakimś czasie pomyślała: „Boże, ile ja modlitw zmarnowałam. A mogłam się modlić o tyle ważnych rzeczy!”

W końcu poczuła to wyraźnie. Był Wielki Czwartek. Na Triduum Paschalne czekała zawsze, liturgia jest wtedy szczególnie piękna i rozbudowana. A tamtego roku pomyślała: nie ma tu dla mnie miejsca. – Poczułam wielką ulgę. Jakby coś się we mnie uwolniło – mówi. W Wielki Piątek już do kościoła nie poszła.

Niedługo miną dwa lata, odkąd przestała przychodzić na msze. – Kiedy jesteś daleko od Kościoła, siłą rzeczy dociera do ciebie więcej krytycznych informacji. Czytasz o kolejnych aferach, skandalach, a jednocześnie nie przypominasz sobie co niedziela, po co ten Kościół tak naprawdę jest. Zapominasz o dobru, które daje – mówi dzisiaj Ola. I dodaje: – Wiara rdzewieje.

Ostatnio coraz mocniej zastanawia się, czy apostazja nie byłaby słusznym wyborem. Nie wyparłaby się wiary, ale przynależności do instytucji. To gest symboliczny i polityczny, ale może gdyby więcej osób go wykonało, Kościołowi spadłyby statystyki, którymi się podpiera. I już nie mógłby mówić, że ma 90 procent polskich dusz, już byłoby widać, że dla wielu jest w nim za ciasno. Na razie Ola czuje się tak, jakby na środku jeziora stała na dwóch łódkach jednocześnie.

Albo wskoczy na jedną z nich, albo nogi w końcu się rozjadą i wpadnie do wody.

Artur

Miał sen. Ciemne pomieszczenie, wyłożone mozaikami, z basenem. W oknach metalowe kraty. Jak kaplica albo chrzcielnica w starożytnym mieście – pomyślał. W tle zobaczył kamienne figury rzymskich żołnierzy. Razem z nim byli tam inni ludzie LGBT: przerysowani, półnadzy, kolorowo wymalowani. A z góry, po schodach, schodzili staruszkowie. Biedni, pochyleni, jakaś kobieta przewróciła się, Artur pomógł jej wstać. Obudził się.

Kiedyś od dominikanina usłyszał: „Sumienie to rozumowy osąd danej sytuacji, który podejmujemy na podstawie naszej wiedzy i doświadczenia”. I jeszcze – żeby nie mylić sumienia z emocjami. Na przykład ze strachem. Artur zrozumiał – przez wiele lat strach częściej dochodził do głosu. Może bał się, że skrzywdzi Pana Jezusa, że pójdzie do piekła. Dziś już się nie boi. Tylko czasem lęk przejmuje panowanie nad rozumem. – O tym był ten sen. O moim strachu, że my, osoby LGBT, odbieramy swoją obecnością Kościół tym biednym ludziom. Że wchodzimy do niego jak szatan do świątyni. Na szczęście rzadko mam takie sny. A na jawie rozum panuje nad strachem.

Urodził się jako Barbara. W czasie zabaw z przyjaciółmi był Kmicicem. Dorośli czekali, aż chłopczyca dorośnie do sukienek. Podczas bierzmowania na pytanie biskupa o wybrane imię odparł „Franciszek”. „Chyba Franciszka?” – poprawił biskup. „Nie. Franciszek”. Tak zostało. Od świadka dostał mały szyszak husarski z napisem: „Na pamiątkę bierzmowania w służbę Wodza, który nigdy nie zawiedzie”. Nie pytał, czy w Kościele jest dla niego miejsce.

Podobali mu się chłopcy, pomyślał, że trzeba zapuścić włosy i włożyć spódnicę. – Spotkałem tego jedynego – mówi. Ślub, trójka dzieci. Skończył medycynę. Razem z mężem ciężko pracowali, nie było czasu myśleć o sobie za dużo. Tylko czasem, na przykład na sali porodowej, myślał: „Jak ja się zintegruję z tymi wszystkimi kobietami?”. Że jest Arturem, zrozumiał ostatecznie, mając 48 lat. Powiedział rodzinie. Badania lekarskie potwierdziły diagnozę: transpłciowość. – Zrezygnowałem z hormonalnej i operacyjnej korekty płci dla najważniejszego człowieka w moim życiu. Dla niego zawsze będę ukochaną żoną Barbarą – mówi. Dzieci? Ucieszyły się, że jest teraz bardziej otwartym rodzicem, nie wywiera na nie religijnej presji. Powiedział wszystkim w pracy. Kto chce, mówi do niego Artur. Dla innych jest Barbarą. Tak się przedstawia: Artur Barbara Kapturkiewicz. Po coming oucie zrozumiał, że w Kościele nie ma miejsca dla ludzi takich jak on. I że nie będzie, jeśli oni sami, w zgodzie z sumieniem, tego miejsca sobie nie wyznaczą. Więc kiedy idzie na mszę świętą, zakłada tęczową torbę na ramię. Pokazuje w ten sposób, że Kościół to też osoby LGBT.

Po coming oucie zrozumiał, że w Kościele nie ma miejsca dla ludzi takich jak on. I że nie będzie, jeśli oni sami, w zgodzie z sumieniem, tego miejsca sobie nie wyznaczą

W jego parafii wiszą reklamy Radia Maryja. Poszedł do proboszcza, powiedział o sobie. Ten uściskał go: – Wcale pani doktor nie przestałem lubić. Zachowam to jak tajemnicę spowiedzi! – Nie trzeba, przecież niczego nie ukrywam – tłumaczył. Ksiądz traktuje go z sympatią, ale odmawia spotkania osób LGBT z parafianami. Artur nie ma mu tego za złe. Od innego księdza usłyszał kiedyś: „Jedyne, czego ci nie wolno, to traktować z wyższością lub pogardą tych, którzy myślą inaczej niż ty”. Ale ciągle myśli, jak wielu ludzi LGBT musiało odejść z Kościoła, by ratować zdrowie, czasem życie. – Kiedy wreszcie Kościół doceni wartość naszych związków i rodzin? – pyta.

Waha się. Nie wie, czy swoją obecnością nie wyraża milczącej zgody na grzechy Kościoła. Bo zna osoby homoseksualne czy transpłciowe, którym ten wyrządził dużo zła. Nie zgadza się też na to, w jaki sposób traktuje on osoby po rozwodzie, kobiety, jak sprzymierza się z partiami politycznymi, z neonazistami, jak kryje pedofilię. – Żyję w rozdarciu. Czuję bliskość Jezusa i pytam Go: „Czy mam odejść z Kościoła? Tu mnie ochrzczono, w nim się wychowałem, jest moją rodziną”.

Zadaje te pytania na głos. Daje swoją twarz i nazwisko. W październiku 2018 roku Komisja Wychowania Katolickiego KEP wystosowała oświadczenie „Szkoła nie dla LGBTQ, rodzice mają prawo decydować”, potępiając tak zwane Tęczowe Piątki. Chodziło o inicjatywę Kampanii Przeciw Homofobii, aby raz w roku w polskich szkołach tematem dobrowolnych zajęć była akceptacja i otwartość na uczennice i uczniów homoseksualnych, biseksualnych i transpłciowych. Wiara i Tęcza gorąco kibicowała tej akcji.

To wtedy napisał list do Episkopatu. Zakończył go słowami: „Wasz Kościół jest także moim Kościołem. Jezus jest moim Panem i moją Miłością […]. Bracia biskupi, nawracajcie się i czyńcie dobro zamiast zła”. Właśnie tak o nich pisał, małą literą. „Może niezbyt grzecznie – pomyślał – ale granicy nie przekroczyłem”. W przeciwieństwie do nich.

Joanna i Magda

Raz, podczas wizyty duszpasterskiej, powiedziały księdzu. Zmieszał się, wycofał, źle to wyszło. Kiedy trafiły do kolejnej parafii, postanowiły to rozegrać lepiej. Angażowały się w życie Kościoła, poznały proboszcza. Kiedy przyszedł do nich po kolędzie, powiedziały mu: – Jesteśmy parą, pobrałyśmy się za granicą. Poczerwieniał na twarzy, ale nic złego nie powiedział. Dwa miesiące później Joanna, już w czwartym czy piątym miesiącu ciąży, była w kościele. Podszedł do niej: – Proszę przyjść do mnie po mszy – powiedział. Usiedli w kancelarii. Joanna: – Powiedział, że nie akceptuje naszego związku. I że najgorsze jest to, że mamy ślub, bo to grzech intencjonalny, najcięższy. W związku z tym on nie życzy sobie, byśmy udzielały się w jego parafii. Najlepiej, żebyśmy w ogóle nie pokazywały się w jego kościele, bo siejemy zgorszenie.

Dziś nie mówią już księżom, że są rodziną. Magda spowiada się rzadko i tylko u sprawdzonych księży, bo chce na przykład móc normalnie powiedzieć: „Pokłóciłam się z żoną”. Joanna od tamtej rozmowy z proboszczem nie poszła do komunii. Brakuje jej tego.

Spróbowały związać się z innym Kościołem chrześcijańskim. – Kiedy po paru miesiącach poszłyśmy znów na katolicką mszę, poczułyśmy się jak w domu. Tu wszystko jest znajome i przybliża nas do Boga. To nie prawdy wiary są dla nas problemem, tylko społeczna nauka Kościoła – mówią. Joanna dodaje: – Kościół katolicki jest słaby, ale wierzę, że Pan Bóg jest w sakramentach. Skoro przez tyle lat żyłam z przekonaniem, że Go tu odnalazłam, dlaczego mam odchodzić?

„Strach. Może to także on trzyma mnie w Kościele?” – myśli Magda. „Może boję się, że szukając gdzie indziej, utracę to, co było jedyne i prawdziwe?”. Joanna to rozumie. Był czas, gdy o swojej orientacji mówiła: mój krzyż. – Przyznawałam, że jestem homoseksualna i że w związku z tym dla Boga rezygnuję z budowania związku. To mnie napawało jakąś dumą. Czułam się lepsza od innych, bo taka cierpiąca – opowiada. Dzisiaj obie marzą o Kościele, który uzna ich prawo do życia w związku. Który nie będzie bratał się z polityką. Który powie głośno, że taka rodzina jak ich też ma szansę na uświęcenie.

Marcin Dzierżanowski, Uschi Pawlik

Ona od trzynastu lat jest w szczęśliwym związku z Magdą. On teraz jest singlem i wie, że dla Kościoła jest jakby mniej grzesznikiem. Działają razem w Wierze i Tęczy. Marcin od niedawna pełni tam funkcję prezesa. Mieli podobne szczęście w życiu – od wielu lat mieszkają w Warszawie, szukali i trafiali na msze i księży, którzy nie złamali im życia i wiary. I na dobrych terapeutów.

Marcin wcześnie dotarł do lektur i środowisk, które kształtowały jego wiarę – „Tygodnik Powszechny”, Taizé – a potem do przyjaciół, którzy, jak Halina Bortnowska, mówią: „Wierzę w Kościół przyszłości”. On też wierzy, choć nie ma złudzeń: za jego życia wielka rewolucja się nie dokona. Ale zaraz myśli: tak samo twierdzili opozycjoniści w Polsce, jeszcze w latach 70. i 80. A Kościół jest dla niego jak ojczyzna, nie jak organizacja pozarządowa, z której wypisujesz się, gdy przestają ci się podobać warunki.

Oboje mieli kryzysy. Marcin – gdy bliska mu osoba (także homoseksualna) doświadczyła od Kościoła wielkiego zła. Na kilka miesięcy przestał chodzić na msze. Wrócił. Uschi – kiedy już naprawdę się wkurzyła, miała dość. Uzbierało się frustracji i po prostu przestała chodzić do kościoła. Aż brat Magdy, jej partnerki, poprosił, a właściwie oświadczył jej: będziesz matką chrzestną mojego dziecka. Wróciła. Dziś mówi: – Uznaję prymat sumienia, a ono mówi wyraźnie: moje wybory są dobre. Staram się jak najlepiej korzystać z tego, co dostałam od Boga. Pamięta, jak po tej przerwie poszła ponownie do spowiedzi, przyjęła Komunię. – Sakramenty, stan łaski uświęcającej – to dla mnie strasznie ważne, a mniej to, co usłyszę od księdza podczas kazania. Wiem, gdzie pójść, żeby nie nadziać się na takiego, który opowiada bzdury – mówi. A gdy jednak na takiego trafi, prawie zawsze idzie do niego po mszy, żeby porozmawiać.

Może Jezus, jak w Kazaniu na Górze, zapyta: „Gdy byłem głodny, czy daliście mi jeść? Gdy byłem spragniony, czy napoiliście mnie?”. A nie zapyta: „W jakim żyłeś związku?”

Kiedy zgodziła się zostać chrzestną, poszła do „swojego” kościoła w Warszawie – nie do parafii, ale do tego, w którym zawsze czuła się dobrze. Poprosiła o podpisanie dokumentów. Młody wikary powiedział jej: „Nie potrafię tego wytłumaczyć teologicznie, ale uważam, że nie powinnaś być chrzestną”. Wyszła ze spotkania poruszona, po spowiedzi wróciła do niego. „Myli się ksiądz. Będą bardzo dobrą matką chrzestną i proszę, by ksiądz podpisał mi ten dokument”. Zrobił to. Dwa lata później wpadła do niego po mszy i mówi: „Dziękuję, że ksiądz to zrobił, Duch Święty zrobił przez księdza dużo dobrego”. I ten ksiądz bardzo się ucieszył.

Czasem słyszą: „Co wy jeszcze robicie w Kościele?”. Lub mocniej: „Cierpicie na syndrom sztokholmski”. To drugie pada z ust innych osób LGBT. Takich, które od Kościoła doznały największej krzywdy. Z wieloma z nich rozmawiają podczas spotkań Wiary i Tęczy. I nie oceniają, gdy ktoś jednak zrywa z Kościołem katolickim. – Jego nauczanie jest w wielu aspektach głęboko niemoralne. Ale już nie raz się zmieniało – mówi Marcin. Przykład? Podejście do Żydów i to, co w narracji wokół nich zmienił Sobór Watykański II. Oczywiście – musiał zdarzyć się Holokaust, żeby Kościół uderzył się w pierś. Gruba analogia, ale jego zdaniem niebezpodstawna. Marcin wie, że za jego życia raczej nie dojdzie do jednopłciowych ślubów kościelnych. Ale wie też, że nikt mu tego marzenia nie może zabronić.

Kacper i Marcin

Kacper w kościele czuje, jakby musiał się wszystkim wkoło tłumaczyć, dlaczego tu jest. Albo patrzy na obce twarze i myśli: co by powiedzieli, gdyby wiedzieli? W czasie mszy jest cały czas czujny. Jeśli jest w miejscu, które zna i w którym czuje się bezpiecznie, może nawet iść do komunii. Jeśli w obcym kościele, napięcie nie puszcza. Ale nawet w tych „dobrych” miejscach zdarza mu się nie przyjąć sakramentu – to może być czyjś ślub albo chrzest. Czuje, że do pleców przylepiłyby mu się spojrzenia, że w powietrzu wisiałoby niewypowiedziane na głos pytanie: „Czy tobie na pewno wolno przyjąć Eucharystię?”.

Miał 26 lat, kiedy przyszedł do klasztoru dominikanów i powiedział: „To może być ścieżka dla mnie”. I od razu przyznał – jestem homoseksualny. Bracia powiedzieli: „Wpadaj, zobaczymy”. Ponad cztery lata później odszedł z zakonu z depresją. Nikt nie powiedział mu wprost, że musi zrezygnować, ani nie skonfrontował się z nim na koniec. – Wróciłem z wakacji i przeor klasztoru, w którym akurat byłem, powiedział: „Niezręcznie mi bratu to przekazywać, ale prowincjał prosi, by brat się spakował”. Od innego brata usłyszał: „Powinien brat zrozumieć, że w życiu istnieją prawdy należne i prawdy nienależne. Ta prawda o bracie to była prawda nienależna brata przełożonym”. Kacper jeszcze dwa lata po opuszczeniu zakonu siedział w szafie. Dziewięć lat temu poznał Marcina.

Marcin był w seminarium od ponad roku, kiedy Benedykt XVI kazał wyrzucić z nich wszystkich homoseksualistów. Rektor powiedział mu: „Pewnie byłbyś dobrym księdzem, ale co ja mogę?”. Dostał czterdzieści minut na spakowanie się. „Żadnych pożegnań” – usłyszał. Listopad, początek semestru, w kark dyszy mu wojsko, bo seminarium natychmiast powiadomiło WKU, do domu nie wraca, bo tam szloch i rozczarowanie. Poczuł, że musi iść na mszę. Trafił do małego, przyklasztornego kościoła w centrum miasta. Akurat trwały nieszpory sióstr, kiedy wszedł, czytały list świętego Piotra: „Cieszcie się, choć teraz musicie zaznać trochę smutku z powodu różnorodnych doświadczeń, przez to wartość waszej wiary okaże się o wiele cenniejsza od zniszczalnego złota, które przecież próbuje się w ogniu”. – Pomyślałem, że to znak.

Kościół mówi, że homoseksualistom należy się szacunek, ale nie robi nic, by osoby LGBT poczuły, że mogą wreszcie wyjść z kruchty

Został tam na dłużej – służył do mszy, pomagał księżom, czuł się u siebie. Do czasu, kiedy zaczął budować z Kacprem trwały związek. Zrozumiał, że nie jest dobrze widziane, by pozostawał tam jako ministrant. Nic nie padło wprost, ale to się czuje. Jak otarcia od zbyt ciasnego buta. Coraz mocniejsze, coraz boleśniejsze.

Kacpra złości myśl, ilu wartościowych ludzi traci Kościół przez swoje zacofanie i obsesyjną potrzebę władzy nad ludzką seksualnością. Kościół mówi, że homoseksualistom należy się szacunek, ale nie robi nic, by osoby LGBT poczuły, że mogą wreszcie wyjść z kruchty. To jest wspólny mianownik dla wielu różnych środowisk katolickich – także tych bardziej otwartych: nieumiejętność pogodzenia nauk Kościoła z obecnością w nim osób LGBT. I hipokryzja. Bo dopóki się nie ujawnisz, masz czyste konto.

Kiedy Marcin powiedział rodzicom, że jest gejem, mama pojechała do katolickiego ośrodka „Odwaga”. Usłyszała: „Syn będzie próbował prowadzić cię do terapeutów, psychologów, tłumaczyć. Nigdy nie możesz się na to zgodzić. Tu chodzi o jego zbawienie”. Ojciec od dziewięciu lat nie spojrzał mu w oczy. Dziś Marcin w budynku kościoła czuje się potwornie obco. – Wytrzymuję w nim właściwie tylko przez Kacpra – mówi.

Błogosławieństwo

Kościół dominikanów na warszawskim Służewie. Strzeliste, pochylone ku środkowi betonowe filary, słońce wpada przez okna i tnie kamienną podłogę jasnymi smugami. Światło tu jest jednocześnie ostre i mleczne. – To od zawsze jest mój wymarzony kościół, w którym wyobrażam sobie swój ślub – opowiada Ola. Odegrała go w głowie setki razy, wymarzyła jako mała dziewczynka, ale wie – takiego ślubu nigdy mieć nie będzie. Kocha Agatę. Kościół mówi: grzech. Ola mówi: – Bóg tej miłości błogosławi.

Dar i zadanie

Dla wielu osób homoseksualnych, które pokaleczone przez Kościół trafiają do Wiary i Tęczy, związek Uschi i Magdy daje wyraźny sygnał: da się pogodzić miłość i wiarę.

Uschi: – Wiem, że życie, które prowadzimy, jest piękne i wartościowe. Jest darem, ale jest też naszą odpowiedzią na ten dar.

Marcin Dzierżanowski powtarza sobie maksymę Mahatmy Gandhiego odnoszącą się do wszystkich, którzy walczą o jakąś zmianę: „Najpierw cię ignorują, potem się z ciebie śmieją, następnie z tobą walczą. A na końcu przyznają ci rację”. – Kościół przestał nas lekceważyć i zaczął z nami walczyć. To znak: przynajmniej przyznaje, że istniejemy. I boi się tego, co mamy do powiedzenia. Wierzę, że kolejnym etapem będzie nasze zwycięstwo – przekonuje. Przypomina, że w 2000 roku papież przepraszał za grzechy Kościoła wobec kobiet, Żydów i wyznawców innych religii. – Nie mam wątpliwości, że kiedyś przeprosi także osoby homoseksualne – dodaje. Aby tak się stało, musimy działać razem: osoby LGBT, rozwodnicy, kobiety, które w Kościele wciąż traktowane są jak osoby drugiej kategorii. To zadanie, które wykonać muszą osoby świeckie. Również moje zadanie.

Kruchta

Kacper czuje, że w jego napięciu i czujności jest pułapka. Że chowa się w kruchcie, ale trochę sam się na tę kruchtę skazuje. – Kościół odbiera nam możliwość wspólnotowego przeżywania Eucharystii. A ja właśnie dla niej w Kościele zostałem – mówi. – Moje życie, kiedy trwałem w stanie zamrożonej seksualności i nie byłem pogodzony ze sobą, było złe. Teraz jestem szczęśliwy i wierny osobie, którą kocham. Więc co tak naprawdę mam robić? – pyta. Potrzebuje sakramentów, nadprzyrodzonej rzeczywistości, która staje się jego udziałem podczas przeistoczenia. I myśli sobie, że może tak jak w Kazaniu na Górze Jezus zapyta: „Gdy byłem głodny, czy daliście mi jeść? Gdy byłem spragniony, czy napoiliście mnie?”. A nie zapyta: „W jakim żyłeś związku?”.

Krzywda

Wesprzyj Więź

Joanna i Magda niedawno zostały matkami. Ochrzczą swoje dziecko, ale odkąd pojawiło się na świecie, pytanie o obecność w Kościele katolickim nie dotyczy tylko ich samych. – Myślimy o tym, co nasz syn usłyszy za parę lat na katechezie – mówią. Czy dowie się, że to, co brał za miłość najbliższych mu osób, jest grzechem, zboczeniem, czy usłyszy: „Mama pójdzie do piekła?”. Joanna wie, że nikt nie skrzywdzi jej syna tak, jak może to zrobić jej Kościół.

Bezdomność

Artur czasem rozmyśla: – Może znalazłbym ludzi podobnych sobie i odeszlibyśmy razem. Chrzcilibyśmy dzieci w domu, przy dwóch świadkach. Pogrzeb odprawialibyśmy bez księdza. Łamalibyśmy się chlebem. Wiem, nie byłoby Przeistoczenia, ale to też byłoby bardzo ważne. Patrząc na to, co robi mój Kościół, może zaproponowałbym innym taką bezdomność. Wierzę, że Pan Jezus byłby tam z nami.

Tekst ukazał się w 39. numerze magazynu „Kontakt”. Cały numer do kupienia tutaj.

Podziel się

Wiadomość

Nie wiem, jakie byłoby teologicznie właściwe rozwiązanie tej sprawy. Nie mam pojęcia, co Kościół zrobi lub czego nie zrobi, tym bardziej nie będę wyrokował co powinien, a czego nie powinien.

Natomiast na dzień dzisiejszy jedna rzecz nie budzi wątpliwości, a uznanie jej jest kwestią elementarnej uczciwości intelektualnej. Po pierwsze, mamy w Polsce potężny ładunek niechęci, odrzucenia, agresji, niezrozumienia, może także swoistego lęku w stosunku do osób nieheteronormatywnych, i zjawisko to z chrzescijańskiego punktu widzenia (także z punktu widzenia expressis verbis sformułowanego stanowiska KK) zasługuje na potępienie i przedsięwzięcie wszelkich środków zaradczych. Po drugie, mamy teologicznie umotywowane stanowisko KK w sprawie kwalifikacji czynów (a w konsekwencji związków) homoseksualnych, stawiające je, co do istoty rzeczy, plus minus na równi ze związkami niesakramentalnymi – stanowisko, którym osoby LGBT czują się pokrzywdzone. Są to zasadniczo dwie różne sprawy, a związek między nimi – bo owszem, pewien jest – ma charakter przygodny, a nie konieczny. Mieszanie ich jest, po pierwsze, intelektualnym świństwem, gdy wrzuca do jednego worka ludzi krzyczących „geje won” czy dopuszczających się aktów agresji razem z tymi którzy po prostu szanują wyrażona wprost naukę kościoła, po drugie niepraktyczne, bo zraża do sprawy tych całkiem licznych, dla których empatia i miłość bliźniego bez wyjątku jest równie oczywista jak dotyczące poruszonej kwestii sformułowania Katechizmu. Zacząć należałoby chyba od walki z rzeczywistą nienawiścią, niezrozumieniem i odrzuceniem, tego jest w Polsce dość, i to akurat moglibyśmy robić razem, ale rozumiem że nie chcecie?

To jasne, że czasem może trudno takich rozróżnień oczekiwać od osób, które czują się bezpośrednio skrzywdzone, jednak nieraz odnoszę wrażenie iż osoby zbierające, redagujące czy publikujące te świadectwa popierają takie stawianie sprawy.

A z drobiazgów – wymienianie jednym tchem kobiet i związków niesakramentalnych jako grup pokrzywdzonych przez Kościół to już naprawdę kuriozum.

„Dopóki masz przygodne stosunki seksualne, idziesz do konfesjonału jak pod prysznic. Stuk-stuk i już, możesz przyjąć komunię świętą. A kiedy wchodzisz w trwały związek homoseksualny, Kościół cię odrzuca.”

Jak ktoś tak traktuje spowiedź, to powodzenia. To jak mówić, że się kogoś regularnie zdradza i tylko co jakiś czas idzie się do niego i przyznaje do zdrady a ten beznamiętnie przebacza za każdym razem. Przecież to chore. I co to robi relacji, to sami sobie możemy odpowiedzieć. Jeśli ktoś uporczywie trwa w grzechu, jakimkolwiek, jeśli żyje w związku niesakramentalnym (jakimkolwiek), to, niespodzianka, też nie powinien dostać rozgrzeszenia. Spowiednik, który nie widzi spełnionego warunku żalu za grzechy, a udziela rozgrzeszenia, robi wielką szkodę i na siebie bierze wielką winę.

Kwestia jest jasna – albo kochasz Jezusa, albo nie. Jeśli nie, to po co Ci w ogóle wiara? Ze strachu? Z braku lepszych pomysłów? Z przyzwyczajenia? Z chęci przynależności do jakiejś organizacji? Słabe argumenty. Modlitwa – to jedyne, co może obudzić tę miłość, co może pozwolić na prawdziwe doświadczenie Boga. I wtedy sprawa robi się nagle naprawdę prosta. Nie mówię, że łatwa, ale prosta i klarowna.

To nie Kościół Cię odrzuca. To Ty wybierasz. To Ty odrzucasz Chrystusa. Prawdopodobnie dlatego, że Go nie poznałeś/aś. Bo bez Niego to naprawdę nie ma sensu. A na to zawsze jest jeszcze szansa. I gwarantuję, że to o wiele większe i bardziej wartościowe, jedyne prawdziwie zaspokajające serce, niż cokolwiek innego, co da Ci świat.

piękne… i czuję jakąś więź z tymi ludźmi, z tym co przeżyli. Choć moja sytuacja jest inna bo po prostu choruję fizycznie(PNO) i przez to nie mogłem zostać jezuitą to wiele z tym rzeczy mnie także dotknęło.
No i pytania zostały? Jak dalej żyć, jak być w Kościele, skoro on brutalnie skopał i wykopał?
Jak rozumieć że zakon nie może przyjąć człowieka z PNO, a w KFC nie widzą problemu? Wspólnota nie chce się zajmować takim jak ja, ale gdy pokochała mnie moja przyszła żona to to już jest piękne i wspaniałe… Jedna kobieta skazana na ciężkie życie ze mną(słowa teścia – katolika).

Długo by pisać, opowiadać… może droga redakcjo mógłbym napisać list i opisać to wszystko?

I też pytanie, dlaczego dyskusja o niepełnosprawności w Kościele się skończyła?
Z poważaniem,

Wojciech