To książka o Zbawieniu. I jego braku. Czyżby Michel Houellebecq szykował się do chrztu, jak to zapowiedział w „Mapie i terytorium”?
Jest w „Serotoninie” symboliczna scena, która chyba najlepiej ukazuje stan ducha głównego bohatera. Musi się wyprowadzić z hotelu, który przez miesiące stawał się dla niego mieszkaniem. To już ostatni hotel, w którym można było jeszcze palić w pokojach. Ale w końcu i tutaj nowi właściciele wprowadzają całkowity zakaz palenia wewnątrz budynku. Florent-Claude Labrouste – bo tak nazywa się bohater powieści – opuszcza więc hotel. Jest na tyle bogaty, że nie grozi mu bezdomność. Kupuje mieszkanie w apartamentowcu. Przeprowadza się. Ale to mieszkanie to żaden dom, to raczej wygnanie, wygnanie ostateczne.
Florent-Claude ma 46 lat, codziennie rano łyka Captorix – małą, białą, podzielną tabletkę. To antydepresant nowej generacji. Badania kliniczne wykazały jego nadzwyczajną skuteczność. Niestety, może mieć także poważne skutki uboczne. Może powodować nudności, spadek libido, impotencję. Jak przyznaje sam bohater, nudności nigdy nie miał. Ergo, miał pozostałe. Ale im mniejsze pożądanie, tym większe, wręcz kompulsywne, pragnienie miłości. Przypomina sobie dawne miłości: Kate, Claire, Camille. Jedną z nich spotyka, inną śledzi. Ale powrotu do nich nie ma.
Bohatera powieści poznajemy w momencie, gdy postanawia porzucić swoją aktualną partnerkę – Japonkę o imieniu Yuzu. Nawet on, francuski libertyn, nie jest w stanie zaakceptować przekroczenia pewnych granic zachowań seksualnych. Kiedy znajduje w komputerze nagrania orgii z udziałem Yuzu, które odbywały się w jego mieszkaniu pod jego nieobecność, Florent-Claude decyduje się odejść bez pożegnania. Tak zaczyna się jego samotność. I podróż – używając Proustowskiej frazy – à la recherche du temps perdu, w poszukiwaniu straconych miłości, w poszukiwaniu ludzi, którzy byli niegdyś dla niego ważni. To historia kolapsu, zapadania się, powolnego – jak mu powie lekarz – umierania ze smutku.
Ukrytym bohaterem powieści jest Bóg, który zresztą nie po raz pierwszy powraca w powieściach Houellebecqa
Najnowsza powieść Houellebecqa jest dojmująco smutna, choć nie brak w niej fraz, które budzą w czytelniku śmiech. Pisarz nie pozostawia złudzeń: nasza cywilizacja chyli się ku upadkowi, społeczeństwo rozpada się na naszych oczach. Metaforą tego rozpadu jest sytuacja francuskich rolników, którzy wobec kolejnych decyzji Brukseli podejmują protest kończący się samobójstwem jedynego przyjaciela bohatera powieści. Przeciwnicy przemysłowej hodowli drobiu, a także bydła, znajdą w Houellebecqu sprzymierzeńca. Opis kurnika pełnego drobiu, który żyje pośród martwych już współtowarzyszy klatkowej niedoli, wywołuje rzeczywiście mdłości. Przypominają się słowa Nowosielskiego porównujące farmy hodowlane do obozów koncentracyjnych oraz kampanie przeciw mięsożercom Szymona Hołowni.
Bohater – podobnie jak sam autor – z wykształcenia jest agronomem. Wie, co mówi. Jak się sam przyznaje, zdradził powołanie, wszak miał zająć się rolnictwem naturalnym i ekologicznym. Co jednak można powiedzieć o europejskim rolnictwie, skoro mleko sprowadza się z Brazylii? Wśród ludzi wcale nie jest lepiej niż wśród zwierząt. Technokracja i biurokracja już dawno wzięły górę nad ludzkimi relacjami. „Świat […] był trudny, niemiłosierny dla słabych, prawie nigdy nie dotrzymywał swoich obietnic, miłość była jedyną rzeczą, w której można było jeszcze – być może – pokładać nadzieję”. Ale – jak się okazuje – nawet miłość zawodzi, a może lepiej: przegrywa z okrutną rzeczywistością. Żona przyjaciela-rolnika odchodzi z pianistą.
Ukrytym bohaterem powieści jest Bóg, który zresztą nie po raz pierwszy powraca w powieściach Houellebecqa. Zrazu nie ma o Nim najlepszego zdania, wszak Bóg jest „średnim scenarzystą”, wszystkie bowiem sprawy naznaczone są klęską. Z drugiej strony z ust narratora wyrywa się akt strzelisty: „Boże, jak trudno jest pokonać nadzieję!”. Nadzieja wraz z miłością są jedynym antidotum na ideały, które odziedziczyliśmy: iluzja wolności indywidualnej, otwartego życia, niekończących się możliwości. To te idee nas zniszczyły, to one sprawiły, że cierpimy – wyznaje na ostatniej stronie narrator. Bóg staje się więc koniecznością. To nie jest tak, że Go nie było czy nie ma: „On myśli o nas w każdej chwili i czasami daje nam bardzo konkretne wskazówki”. A właściwie jedną – miłość, która zapiera nam dech w piersiach.
Czy to jakieś nowe przesłanie? Nie. „Dzisiaj rozumiem punkt widzenia Chrystusa i Jego powracające zniecierpliwienie z powodu zatwardziałości naszych serc” – deklaruje narrator. Czy znaczy to więc, że trzeba powtórzyć Chrystusową ofiarę? Czy na pewno wtedy byśmy wreszcie coś zrozumieli? Najtrudniej pokonać nadzieję, ale – niestety – nie jest to niemożliwe. Sam właściwy poziom serotoniny nie wystarczy, by pokonać siebie. Captorix nie zbawi świata. A o tym właśnie jest ta książka. O Zbawieniu. I jego braku. Michel Houellebecq, l’enfant terrible francuskiej literatury, dzwoni na Mszę. Czyżby szykował się do chrztu, jak to zapowiedział w „Mapie i terytorium”?
Obawiam się, że autor tego tekstu zaspojlerował mi całą książkę.
Pocieszne jest to notoryczne zwalanie przez ludzi winy na Boga, czynienie Go odpowiedzialnym za skutki ludzkiej wolności, działań i zaniechań ludzi. Pierwsi ludzie zjedli owoc, owoc z drzewa wiedzy i to konkretnej wiedzy – poznania dobra i zła.
Ludzie są wolni, mają wiedzę – a co za tym idzie ponoszą odpowiedzialność za swoje wybory, decyzje.
Społeczeństwa Zachodnie uległy demoralizacji, nie chodzi o sferę seksualną (to tylko wierzchołek góry lodowej) – rozpadł się system wartości, ludzie stracili integralność wewnętrzną, nie potrafią pokierować swoją wolnością i cierpią przez nią, ale sami są sobie winni (nawet jeśli niemałą częścią tej winy mogą się podzielić z otoczeniem, czasami w jakich żyją, okolicznościami zewnętrznymi).