U zarania Drugiej Rzeczypospolitej doszło do politycznej zbrodni. Mija sto lat od zabójstwa rosyjskiej delegacji Czerwonego Krzyża.
30 grudnia 1918 roku rosyjscy członkowie misji humanitarnej, konwojowani przez oddział polskiej żandarmerii, wyruszyli z Warszawy pociągiem w stronę Wilna. Do granicy z Rosją Radziecką mieli jednak nigdy nie dotrzeć. W sytuacji pokojowego współistnienia sąsiednich krajów zbrodnia z pewnością odbiłaby się szerokim echem. Okoliczności skazały ją jednak na zapomnienie.
Żądanie uznania
Od momentu powołania rządu Jędrzeja Moraczewskiego, 18 listopada 1918 roku, problemem Polski stało się zdobycie międzynarodowego uznania. Na notę o powołaniu Republiki zareagowały Niemcy, wyznaczając do Warszawy swojego reprezentanta. Nawiązać stosunki z nowo tworzącym się państwem pragnęła też bolszewicka Rosja. Pomijając paradoks dziejowy – Drugą Rzeczpospolitą uznać chciały najpierw jej przyszli grabarze – wizerunkowo próby nawiązania takich kontaktów stawiały w złym świetle kraj, który istnienie zawdzięczać miał zwycięskiej koalicji państw zachodnich. Zarówno Rzesza Niemiecka, jak i Rosja Radziecka, były przecież przez Ententę uznawane za wrogów.
Szczęśliwie dla Polski Sowieci prędko dostarczyli nam powodów, dla których należało kategorycznie odmówić nawiązania stosunków dyplomatycznych i przyjęcia Juliana Marchlewskiego jako dyplomatę z Moskwy. W listopadzie doszło do zaognienia stosunków za sprawą incydentu z udziałem przedstawicielstwa Rady Regencyjnej Aleksandra Lednickiego, które przez rząd Moraczewskiego uznane zostało za własną, polską misję dyplomatyczną, przez bolszewików zaś – jako reprezentację tworu politycznego niebędącego wolnym państwem. Z końcem miesiąca do Warszawy doszła wieść o aresztowaniu polskiego personelu, czemu zaprzeczał sowiecki komisarz spraw zagranicznych Gieorgij Cziczerin, twierdząc, że placówkę zlikwidowali sami obecni w stolicy Rosji Polacy. Już 26 listopada minister spraw zewnętrznych Leon Wasilewski wystosował notę z żądaniem uwolnienia aresztowanych. Dwa dni później Cziczerin zdementował informację o rzekomym pojmaniu.
12 grudnia strona sowiecka ponowiła propozycję nawiązania stosunków dyplomatycznych. W Wigilię Bożego Narodzenia jej komisarz wystosował notę, w której zawiadamiał stronę polską o zwrocie mienia i archiwum przedstawicielstwa. Warszawa zgodziła się na przyjęcie radzieckiej misji Czerwonego Krzyża, która przybyła do kraju 20 grudnia w celu wynegocjowania repatriacji jeńców rosyjskich wziętych do niewoli w czasie pierwszej wojny światowej. Pięcioosobowa delegacja pod przewodnictwem Bronisława Wesołowskiego, działacza Socjaldemokracji Królestwa Polskiego i Litwy, już dzień później odbyła rozmowę z Eustachym Sapiehą, prezesem Rady Głównej Opiekuńczej, której to zarzucali niedostateczną pomoc powracającym do Rosji jeńcom.
Na łamach „Monitora Polskiego” MSZ informowało o zamordowaniu członków misji przez jedną ze zbrojnych band operujących na Podlasiu
Zgoda na powołanie własnej organizacji opiekuńczej nie została delegatom udzielona. Sapieha zgodził się tylko, by wysłannicy ze Wschodu brali udział w pracach polskich ciał i pod ich kontrolą. Tego też dnia członkowie sowieckiej misji zostali internowani pod pozorem nieprawidłowości formalnych w dokumentach tożsamości członków misji. Po powrocie ze spotkania żandarmi czekali przybycia Rosjan, pod których nieobecność przeczesano ich pokoje w Hotelu Bruhlowskim. Stronie polskiej mogło chodzić o zapobieżenie ewentualnej infiltracji komunistycznej dokonanej rękoma delegatów.
Internowanie członków misji oburzyło nie tylko Moskwę. 29 grudnia na Placu Saskim zgromadziła się kilkutysięczna manifestacja, skandujących w obronie zatrzymanych delegatów i innych aresztowanych polskich działaczy komunistycznych. Żandarmeria spacyfikowała tłum, zabijając sześć osób i ciężko raniąc piętnaście. Podczas posiedzenia rządu na jaw wyszły nieprawidłowości po stronie służb porządkowych: „(…) niektórzy oficerowie i żołnierze, zamiast przyłączyć się do oddziałów, które przywracały porządek, na własną rękę strzelali w powietrze, względnie do tłumu, co nie było właściwym. W rezultacie postanowiono wdrożyć w tej sprawie wszechstronne śledztwo i powierzyć je władzom sądowym”. W następstwie zajść i po otrzymaniu od Wesołowskiego pisma z prośbą o odesłanie do granicy, minister Wasilewski udzielił na to zgodę, co ponad rok później krytykowała prasa sugerując, że zatrzymanie emisariuszy mogło posłużyć bliżej nieokreślonej wymianie polskich jeńców w Rosji.
30 grudnia, po jedenastu dniach aresztu, w dniu w którym po raz kolejny szef polskiej dyplomacji odmówił nawiązania stosunków z Moskwą, rosyjscy członkowie misji humanitarnej, konwojowani przez oddział żandarmerii pod dowództwem podchorążego Mariana Lasockiego, wyruszyli pociągiem w stronę Wilna…
W cieniu wielkiej polityki
Wydarzenia początku stycznia 1919 roku nie pozwoliły sprawie delegacji czerwonego krzyża uzyskać odpowiedniego rozgłosu. Wiadomość o zamordowaniu członków misji w okolicy podlaskich Łap musiała zmierzyć się z prasowymi doniesieniami o próbie zamachu stanu Januszajtisa oraz o zajęciu Wilna przez bolszewików. O należytą uwagę starały się rzecz jasna przeważnie media komunistyczne.
Zgodnie z relacją ocalałego z mordu Leona Altera, noc z 30 na 31 grudnia delegaci spędzili na stacji kolejowej w Ostrołęce. Całą drogę lżeni przez żandarmów, których – prócz eskorty – było dwudziestu w tym samym wagonie. Dalej konwój miał ruszyć do Łap, gdzie misja czerwonokrzyska spędziła następną noc. 1 stycznia odstawiono Rosjan na stację kolejową w Czyżewie. Tam też dowódca konwoju Lasocki miał znikać na dłuższy czas. Porozumiewał się z kimś. W dalszą drogę do eskorty dołączyło kilka postaci, bynajmniej nie wojskowych. Ci też w pewnym momencie „przejęli” obowiązki eskorty i dokonali w pewnym momencie napaści, żądając wcześniej wydania wszystkich pieniędzy.
2 stycznia przy szosie Wiliny-Ruś w powiecie bielskim członkowie delegacji zostali zastrzeleni. Zginęli: Bronisław Wesołowski, Magdalena Ajwazowa, Ludwik Klocman i Maria Alterowa. Śmierci uniknął jedynie syn ostatniej, Leon Alter, który postrzelony w szyję zdołał dostać się do okupowanego przez Niemców Brańska, gdzie udzielono mu pomocy lekarskiej i odesłano do Mińska. Tym samym wieść o napadzie dotarła za wschodnią granicę.
7 stycznia Cziczerin zarzucił Wasilewskiemu zaognienie relacji polsko-sowieckich wskazując, że wciąż nie ma wiadomości od delegatów czerwonokrzyskich. Żądał wyjaśnienia sprawy i zapowiedział dalsze przetrzymanie członków misji Lednickiego w charakterze zakładników. Dzień później Moskwa wiedziała już o krwawym finale wyprawy.
Pisano, że delegaci radzieccy przybyli na teren Polski bez zezwolenia władz. Nieboszczyków oskarżano o wywołanie krwawych rozruchów, werbowanie ochotników do gwardii czerwonej, podżeganie żołnierzy do dezercji
Tymczasem strona polska wytyczyła oficjalną linię obrony przed spodziewanymi oskarżeniami. Na łamach „Monitora Polskiego” MSZ informowało o zamordowaniu członków misji przez jedną ze zbrojnych band operujących na Podlasiu. Istotnym elementem wyjaśnień było wskazanie, iż polska eskorta w istocie odstawiła delegatów do granicy, ci jednak na własną rękę cofnęli się na polskie terytorium i tam dokonali żywota z rąk bandytów. Tłumaczenie to pozostawiało jednak wiele do życzenia – przy ciałach ofiar znaleziono ich dobytek, stąd teoria o napadzie rabunkowym była mocno niewiarygodna. Leon Wasilewski zażądał powołania specjalnej komisji śledczej, która miałaby zostać wysłana do Wysokiego Mazowieckiego. Jak pisano w uzasadnieniu: „Wobec zaszłego przestępstwa i zaszłych już z tej racji komplikacji z rządem Sowietów, które znalazły swój wyraz w fakcie aresztowania członków przedstawicielstwa w Rosji, należałoby nadać śledztwu charakter akcji nadzwyczajnej, tym bardziej że rząd Sowietów zdaje się podejrzewać, iż winnymi przestępstwa są agenci rządu polskiego”.
W grę wchodziła reputacja odradzającego się państwa, na które swój wzrok zwróciły organizacje humanitarne, w tym Międzynarodowe Towarzystwo Czerwonego Krzyża, żądające od Warszawy wyjaśnienia sprawy. Śledztwo rozpoczął lokalny sędzia pokoju, następnie przejęła je żandarmeria w Wysokiem Mazowieckiem.
14 stycznia w „Monitorze Polskim” rząd ogłosił komunikat MSZ informujący o radzieckich środkach odwetowych w postaci aresztu względem polskich dyplomatów w Moskwie. Miała to być reakcja na ujawnioną zbrodnię. Wraz z upływającymi tygodniami i nabierającą rozmachu wojną polsko-bolszewicką, kwestia wyjaśnienia morderstwa sukcesywnie traciła na znaczeniu.
Śledztwo i proces
25 stycznia uchwałą Rady Ministrów na czele komisji śledczej postawiono sędziego Sądu Apelacyjnego w Warszawie Jana Bonisławskiego. 7 lutego nowy szef MSZ Ignacy Paderewski informował stronę sowiecką o aresztowaniu osób podejrzanych o udział w zbrodni. Wiadomości przekazać miał stronie sowieckiej specjalny wysłannik Aleksander Więckowski. Przedłożył on Cziczerinowi pismo sporządzone przez przewodniczącego komisji. Była to ostatnia aktywność dyplomatyczna związana z tą sprawą. W relacjach polsko-sowieckich nie miała już więcej być wykorzystywana. Na sądowe rozstrzygnięcie przyszło czekać ponad rok.
Do sprawy powrócono przy okazji pierwszej rocznicy niechlubnego mordu. 1 marca 1920 przed Okręgowym Sądem Wojennym w Warszawie rozpoczął się proces polskich żandarmów oskarżonych o zbrodnię. Dzień wcześniej „Kurier Warszawski” przypomniał na swoich łamach okoliczności zabójstwa. Pisano, że delegaci radzieccy przybyli na teren Polski bez zezwolenia władz. Nieboszczyków oskarżano o wywołanie krwawych rozruchów, werbowanie ochotników do gwardii czerwonej, podżeganie żołnierzy do dezercji. W „Gazecie Warszawskiej” z kolei po procesie konsekwentnie odbierano delegatom ich status, nazywając agentami bolszewizmu. Pisano o kontaktach z niemieckimi komunistami, o rozprzestrzenianiu czerwonej bibuły.
W przeddzień rozpoczęcia procesu redaktor „Kuriera” niejako apelował o zrozumienie dla żandarmów nawet gdyby miało okazać się, że „nie była to tylko próba ucieczki lub bunt, któremu konwój przeszkodził, kładąc trupem czterech agentów bolszewizmu, lecz jakaś egzekucja doraźna, wykonana z własnej inicjatywy, bez upoważnienia władz polskich”. Tłumaczył zbrodnię, czy wręcz przywdziewał zielony żabot obrończy: „Tylko ten, kto przez długie miesiące wpatrywał się w błoto i krew dyktatury bolszewickiej, kto widział dwory polskie wyrzezane nożem pijanych żołdaków, kto słyszał wołające o pomstę do nieba wyroki, (…), kto przeżył całe to królestwo noża i siekiery, całe te jatki życia polskiego na ziemiach kresowych, ten tylko może zrozumieć, co się dzieje w mózgach tych żołnierzy”. Jako przykład rozstroju psychicznego żołnierzy „Kurier Warszawski” podawał K. Wilchelma, byłego oficera armii carskiej, kuriera przedstawicielstwa polskiego w Moskwie, od grudnia 1918 roku szefa wywiadu okręgu białostockiego, mordercę polskiego komunisty Zbigniewa Fabierkiewicza (zabitego w Łapach kilka dni po zabójstwie delegatów), który – możliwe, że zamieszany w obie sprawy – odebrał sobie życie.
Pięcioosobowemu składowi sędziowskiemu przewodniczył major Czechowicz. Był jedynym obok majora Szpindlera sędzią zawodowym. Pozostali trzej sądzący to oficerowie. Rolę oskarżyciela pełnił prokurator kapitan Grodzicki. Na ławie oskarżonych zasiadło sześć osób: Marian Lasocki, Zygmunt i Albin Lewiccy, Kazimierz Kasior, Tomasz Cyndler oraz Edward Antoniowski. Jak donosił korespondent „Kuriera Warszawskiego”: „wszyscy oskarżeni to ludzie młodzi. Zeznają jasno i zwięźle. Z oczu ich bije wiara w swoje przekonania. Ta sama wiara tchnie z każdego ich słowa”. Żandarmów polskich broni w sumie pięciu adwokatów. Jak podkreślali dziennikarze i „Kuriera”, i „Gazety Warszawskiej”, oskarżeni nie przyznawali się do winy. Nie wypierali się natomiast czynu.
Skąd my to znamy? To nie sąd nad mordercą prezydenta, ale kolejny, czy raczej – pierwszy proces podszyty nienawiścią do pewnej kategorii ludzi.
Na pytania sądu odpowiadał Lasocki (jak wyjaśnia, ideowy żandarm), że na rozkaz nieżyjącego już porucznika Koya miał zgładzić pierwotnie wywożonych na granicę delegatów czerwonokrzyskich. „Podkreśla dalej w odpowiedzi na pytanie przewodniczącego – pisał korespondent „Kuriera” – że usuwanie ze świata wrogów państwa polskiego uważa za rzecz konieczną i naturalną”.
Wtórował mu szeregowy Kasior. Jak donosił redaktor „Kuriera”, „w jego pojęciu bolszewik to istota, którą należy zgładzić. Stwierdza z naciskiem, że nie miał dla nich litości, bo na kilka dni przed egzekucją bolszewicy ukrzyżowali 4 ułanów polskich oraz zamordowali w bestialski sposób kilku żołnierzy”. W drugim dniu rozprawy gorliwy żołnierz trafił na obserwację lekarską. Jak pisano w prasie, uznano go za „zdradzającego objawy patologiczne”.
Decyzja o morderstwie (a raczej rozkaz) zapaść miała w podlaskich Łapach. Z tego tytułu na ławie oskarżonych zasiadł Edward Antoniowski – dowódca żandarmerii na pododcinku w Łapach. To on oddelegował Lasockiemu dodatkowych ludzi. Jak przekonywał przed sądem, o rozkazie zabójstwa nie miał pojęcia. Dowiedział się o nim dziesięć dni po fakcie. I on jednak zdradzał przejaw zagorzałego antybolszewizmu: „Jest żołnierzem, tępił bolszewików za srogie krzywdy i tępić ich będzie nadal”.
Na łagodny wymiar kary wpływ miała nie tylko trwająca wojna z bolszewikami i nastroje społeczne, ale i dekret Naczelnika Państwa o amnestii
Proces był krótki. Rozprawy trwały raptem cztery dni. Drugiego dnia wysłuchano świadków, którzy nie wnieśli do sprawy nic nowego. Oskarżeni konsekwentnie obarczali decyzją o morderstwie nieżyjącego oficera.
Kuriozalny wyrok zapadł 6 marca 1920 roku o 6 wieczorem. Pięć osób: Lasockiego, Zygmunta i Albina Lewickich, Kazimierza Kasiora, Tomasza Cyndlera skazano, jedną zaś – porucznika Edwarda Antoniowskiego – uniewinniono z zarzutu podżegania do zabójstwa. Oskarżonych o podżeganie do zabójstwa i współudział podchorążego Mariana Lasockiego i podporucznika Zygmunta Lewickiego, a także kaprala Albina Lewickiego skazano na rok więzienia. Szeregowy Kazimierz Kasior uznany został winnym zabójstwa Wesołowskiego i przywłaszczenia 1200 marek polskich, za co zasądzono mu rok i dwa miesiące więzienia. Porucznikowi Tomaszowi Cyndlerowi przypadł najsurowszy z wyroków – dwa lata pozbawienia wolności. Prokurator Grodzicki wnioskował o pozostawienie oskarżonych „na wolnej stopie”. Oznaczało to, że zapadłe wyroki były w zawieszeniu i praktyce nikt celi więziennej nawet nie zobaczył.
Na łagodny wymiar kary wpływ miała nie tylko trwająca wojna z bolszewikami i nastroje społeczne, ale i dekret Naczelnika Państwa o amnestii. Redakcja „Kuriera Warszawskiego” zwracała uwagę na fakt, że sami skazani dopominali się kary więzienia, widząc w niej korzyść dla traktowania polskich więźniów w Rosji Radzieckiej. Korespondenci „Gazety Warszawskiej” utrzymywali, że ogłoszeniu wyroku towarzyszyły owacje publiczności na cześć skazanych, na których głowy posypały się kwiaty. Tak komentował wyrok jeden z dziennikarzy: „wszystko to dzielni wojacy, niosący z zapałem swe życie za ojczyznę, nawet wyrok sądowy przyznaje «ich dawne zasługi»”.
Budzący sympatię publiczności skazani żandarmi okazali się raczej „bohaterami” niż zbrodniarzami. W artykule podsumowującym „Gazety” o wiele mówiącym tytule „Morał procesu” odczytać możemy następujące, niepisane uzasadnienie wyroku: „Rozstrzelanie owej rzekomej «Misji Czerwonego Krzyża» było tedy typowym aktem samosądu zbiorowego, które jest zjawiskiem samoobrony społeczeństwa, gdy nie ufa ono sprawności urzędowego wymiaru sprawiedliwości. (…) Można więc stwierdzić, że istotnym sprawcą rozstrzelania był rząd Moraczewskiego, jego wprost występna pobłażliwość dla bolszewików”.
Trudno wyciągnąć z tej historii morał, jakiego życzyłaby sobie redakcja „Gazety Warszawskiej”. Postępowanie procesowe i jego finał stanowią antyświadectwo i nieświadomą, złowrogą zapowiedź morderstwa prezydenta Gabriela Narutowicza w Zachęcie, zaaprobowanego przez tak wielu. 6 marca 1920 roku sąd tanio wycenił życie ludzkie. Tego też dnia „Kurier Warszawski”, nie wspominając w ogóle o procesie, zamieścił notkę o sugestywnym z punktu widzenia okoliczności tytule: „Podatek na rzecz Czerwonego Krzyża”. Poseł PSL-u Osiecki wnosił w imieniu komisji skarbowo-budżetowej Sejmu rezolucję: „Wzywa się rząd do złożenia sejmowi w najkrótszym czasie projektu ustawy, mającej na celu wprowadzenie specjalnego podatku na rzecz instytucji o charakterze społecznym, opiekujących się żołnierzem polskim, inwalidami i dziećmi pod względem humanitarnym i żywnościowym oraz do udzielenia polskiemu Tow. Czerwonego Krzyża dla podtrzymania jego działalności wsparcia finansowego”.
Kto wie, może Lasocki i jego czterech towarzyszy koniec końców zostali również finansowymi beneficjentami Czerwonego Krzyża?
Takiego przebiegu procesu i takiego wyroku trudno bronić, ale sytuacja była bardziej skomplikowana. Polecam uwadze ksiązkę Wojciecha Materskiego „Pobocza dyplomacji. Wymiana więźniów politycznych pomiędzy II Rzeczpospolitą a Sowietami w okresie międzyowjennym” (ISP PAN 2002). Warto wskazać na wątki niedopowiedziane – komuniści dążyli do rewolucji w Polsce, która trwała w Niemczech i na Węgrzech, front sowiecki poruszał się na zachód, autor wspomina zajęcie Wilna na początku stycznia (operacja Wisła), a Wesołowski był rewolucjonistą i eksponowanym działaczem SDKPiL od lat 90. XIX w., z pewnością autorytetem dla komunistów polskich próbujacych wywołać rewolucję w Warszawie. Zaaresztowanie delegacji przez ministra Wasilewskiego (socjalistę, jedną z dwóch wówczas najbliższych osób Piłsudskiego, a to znaczy, że zapewne JP o tym wiedział) uważam za zrozumiałe. Mord oczywiście jest godny potępienia i powinien zakończyć się wyrokami, ale jaki był nastrój, autor dobrze pokazuje. Z zabójstwem Narutowicza, polityka państwowego i dotąd ministra spraw zagranicznych II RP nie ma to nic wspólnego. Choć oczywiście endecka hołota była jaka była.
Serdecznie dziękuję za lekturę mojego tekstu oraz wskazówki bibliograficzne. Oczywiście, pozostałe wątki związane z sytuacją polityczną chciałoby się dopowiedzieć, ale artykuł, szczególnie ten wrzucany do sieci, musi jednak kiedyś się skończyć. 🙂
Pozdrawiam serdecznie
endecka hołota? Hołotą to jest każdy kto broni bolszewików