Znajoma Niemka nalegała, żebyśmy razem odwiedziły obóz. Chciałam zobaczyć Auschwitz oczami osoby, która nosi w sobie poczucie winy.
Fragment książki „Wiem, jak wygląda piekło. Alina Dąbrowska w rozmowie z Wiktorem Krajewskim”, która 12 marca ukazała się nakładem wydawnictwa Prószyński i S-ka
Musiało upłynąć wiele lat, miesięcy, tygodni, godzin, minut, sekund, zanim Alina zdecydowała się z własnej woli przekroczyć bramę KL Auschwitz-Birkenau i odwiedzić miejsce, do którego nigdy nie planowała wrócić. Pierwszą próbę podjęła w połowie lat siedemdziesiątych.
Dąbrowska wybrała się na nią razem ze swoimi dwiema córkami: Jagą i Madzią. Gdy reszta towarzyszy podróży dowiedziała się, że Dąbrowska była więźniarką, nie mogła opędzić się od pytań na temat miejsca, które większość Polaków napawało strachem. Pytania o to, w którym bloku była, co jedli, gdzie pracowała, gdzie później ją przeniesiono, napływały z każdej strony. Miała wrażenie, że za chwilę oszaleje. Była w matni. Znalazła się w potrzasku swojej przeszłości. Znowu przeżywała ten koszmar na nowo. Wydarzenia z jej dawnego życia napawały ją tak wielkim przerażeniem, że nie była w stanie dojść dalej niż do samego napisu „Arbeit macht frei”. To i tak był cud, że dała radę zbliżyć się aż tak bardzo do miejsca, które dla niej było piekłem, najgorszym miejscem, które stworzył człowiek. Siedzibą zła, bólu, łez, upokorzenia, nienawiści. Kiedy wsiadała później do autobusu, jej nogi ciągle się trzęsły, a Alina przysięgła sobie, że był to pierwszy i ostatni raz, gdy znalazła się w pobliżu Oświęcimia. Kolejną próbę podjęła już bardzo późno.
Był początek lat dwutysięcznych. Alina była już na emeryturze, gdy znajoma Niemka poprosiła, żeby była więźniarka obozu towarzyszyła jej w Oświęcimiu. Ponoć długo wahała się i zastanawiała, czy jest w stanie i ma wystarczająco dużo siły, żeby obudzić w sobie wspomnienia z przeszłości. Nie musiała tam być, żeby sceny sprzed lat pojawiły się jej przed oczami, żeby znowu słyszeć krzyki ludzi, poczuć słodkawy zapach dymu unoszącego się z kominów krematorium, który wgryzał się w nozdrza na długi czas, zobaczyć stosy wychudzonych nagich ciał zagazowanych Żydów, którzy myśleli, że idą do zbiorowej łaźni.
– Bała się pani tej pierwszej wizyty po latach?
– Bardzo, dlatego też zwlekałam z tą decyzją, bo nie widziałam głębszego sensu, żeby na nowo budzić w sobie dawne przeżycia. I rzeczywiście, pierwsza próba była nieudana. Dopiero kolejna zmieniła całkowicie moją perspektywę patrzenia na Auschwitz. Znajoma Niemka nalegała, żebyśmy razem odwiedziły obóz. Wiedziała, że spędziłam tam trochę czasu. Nie ukrywałam tego przed nią. Po długim namyśle zgodziłam się na wyjazd, bo doszłam do wniosku, że może to być ciekawe doświadczenie.
Wizyta w Auschwitz i spotkania z Niemcami sprawiły, że mogę wracać do przeszłości, nie czując przy tym bólu czy złości. Ja już go mam za sobą
– Ale przecież pani znała to wszystko z autopsji. Po co rozdrapywać rany, które zabliźniały się przez kilkadziesiąt lat?
– Chyba one tak do końca nigdy się nie zabliźniły i już nie zabliźnią. Moja wizyta w Auschwitz miała zupełnie inny cel, ponieważ znałam i doskonale pamiętałam wszystko, czego tam doświadczyłam, ale perspektywa czasu niesamowicie zmienia percepcję. Chciałam zobaczyć to miejsce jako wolna osoba, która ma poczucie bezpieczeństwa. Poza tym towarzyszyła mi Niemka. Niemcy do dzisiaj mają ogromne wyrzuty sumienia, że w taki sposób zachowywali się ich przodkowie: dziadkowie, ojcowie, matki, ciotki… Chciałam więc też zobaczyć Auschwitz oczami tej Niemki. Osoby, która nosi w sobie poczucie winy. A ten jej żal był ogromny. Wstydziła się, że jej naród zapisał się na kartach historii ludzką krwią. Od pierwszych chwil widać po niej było, że jest wstrząśnięta miejscem, które było fabryką śmierci, zaplanowaną i wybudowaną przez jej przodków. Dużo czasu spędziłyśmy w muzeum. Skrupulatnie wczytywała się we wszystko, co tylko można było przeczytać. Przyswajała wiedzę, która do tej chwili była jej nieznana. Po kilku godzinach spędzonych razem poprosiła mnie o przerwę, bo potrzebuje pobyć sama ze sobą. Do jej oczu napływały łzy. Rozdzieliłyśmy się na godzinę. Gdy spotkałyśmy się ponownie, ciągle widać było na jej twarzy, że jest wstrząśnięta zachowaniem swojego narodu i ogromem zła, które wyrządził innym. Ta wizyta w Auschwitz bardzo mi wtedy pomogła.
– Niby w czym?
– Poczułam ulgę, bo zobaczyłam, że oni też cierpią, że dzieci naszych oprawców wstydzą się tego, co było, że dostrzegają powagę sytuacji i zło, jakie nam wyrządzili, kierując się nieludzkimi zachowaniami. Oni nie bagatelizują sprawy na zasadzie „było, minęło”. Bo to nie minęło. Dla nich – katów, i dla nas – ofiar. Zauważyłam też jedną ciekawą rzecz. Kiedy uczestniczyłam już później w wielu spotkaniach i pogadankach o obozie, na których wśród słuchaczy znajdowały się osoby niemieckiego pochodzenia, nie zdarzyło się, żeby któraś z obecnych na sali osób z emfazą nie opowiedziała, ilu członków rodziny straciła w czasie wojny, jakie straty poniosła. Możliwe, że była to chęć pokazania, że nie tylko nam wojna odebrała bliskich, ale mogła to też być chęć złagodzenia naszego cierpienia. Pokazania, że oni też cierpieli. Że nie byliśmy w tym wszystkim sami, bo po stronie katów też dochodziło do prawdziwych tragedii. Ta wizyta w Auschwitz i spotkania z Niemcami sprawiły, że mogę wracać do przeszłości, nie czując przy tym bólu czy złości. Ja już go mam za sobą. Rozprawiłam się z nim, i to raz na zawsze.
– Pani Alino, skoro nie boi się pani tego miejsca, pokaże mi pani obóz?
– Nie ma najmniejszego problemu. Od tamtego czasu byłam w Auschwitz już kilka razy. Podróż minęła nam na rozmowach o błahostkach i tematach bardzo przyziemnych. Zauważyłem jednak, że w miarę zbliżania się do miejsca, o którym rozmawiamy od kilku miesięcy, pani Alina staje się coraz bardziej poważna.
Jesteśmy razem w miejscu jej gehenny. Wchodzimy wolnym krokiem do bloku numer dwa, który znajdował się w męskiej części Auschwitz. Pani Alina przygląda się wnętrzu murowanego budynku. Idzie powoli, na jej
twarzy maluje się zaciekawienie połączone ze skupieniem, jakby studiowała każde pęknięcie czy odpadający fragment farby na wyblakłej ścianie, jakby chciała zarejestrować każdy najmniejszy szczegół. Mijamy łaźnię, pootwierane sale. Gdy przekraczamy próg jednej z nich, Dąbrowska idzie wzdłuż szpaleru piętrowych łóżek i dłonią wodzi po belce ciemnego drewna. Od razu zaznacza, że w jej bloku łóżka wykonane były z mniej solidnego materiału.
Przechadzamy się alejami Auschwitz w milczeniu. Mijamy krematorium numer jeden, które później zostało zastąpione trzema innymi, przechodzimy przed napisem „Arbeit macht frei”. Po kolei mijamy zachowane budynki. Nasz pobyt jest krótki i w sumie odbywa się w kompletnej ciszy. Dąbrowska tylko raz ręką wskazuje kierunek, gdzie znajdował się jej barak.
– Chyba jest pan zawiedziony tym wyjazdem. – W jej oczach pojawiło się zakłopotanie.
– Pani Alino, skąd takie myśli?
– Bo pewnie liczył pan, że będę rzucać się na ziemię i płakać. A ja nic takiego nie robiłam…
– Absolutnie nie jestem rozczarowany. Dzięki pani zobaczyłem miejsce, które jest tematem naszych rozmów. Jestem pani za to bardzo wdzięczny.
W jej oczach znowu niespodziewanie pojawiają się znane mi już chochliki, a rozmarzony półuśmiech rysuje się na twarzy staruszki.
– Bo wie pan… Jak tam byliśmy i chodziliśmy po tych korytarzach, to myślami byłam zupełnie gdzie indziej.
Poczułem, że nie wypada zapytać, gdzie wówczas była. Ale z pewnością było to schronienie, azyl, w którym czuła się bezpiecznie. Nie zapytałem już nigdy, gdzie się skryła. Stchórzyłem.
Alina Dąbrowska – z domu Bartoszek. Rocznik 1923. W czasie II wojny światowej działała w Szarych Szeregach. Za pracę konspiracyjną osadzona w więzieniu, następnie w obozach koncentracyjnych. Po wojnie pracownik MSZ. Od wielu lat uczestniczy w spotkaniach z młodzieżą polską i niemiecką, działając na rzecz pojednania obu narodów.
Tytuł od redakcji