Kościół nie może zawierać sojuszu z żadną partią, powinien być sumieniem demokracji. Szkoda, że w Polsce stracił autorytet –mówi biskup Andrzej Czaja w rozmowie z Katolicką Agencją Informacyjną.
Marcin Przeciszewski (KAI): Jest ksiądz biskup przewodniczącym Komisji Nauki Wiary w polskim episkopacie. Jak z tej perspektywy ocenia stan wiary Polaków, co jest jej największym pozytywem, a jakie wypaczenia dziś szczególnie zagrażają, na co powinniśmy uważać?
Bp Andrzej Czaja: Największym zagrożeniem na dziś jest postawa, którą nazwałbym „praktykowaniem niewiary”. Chodzimy do kościoła, jesteśmy religijni i pobożni, ale to nas satysfakcjonuje i nie dbamy już o więź z Bogiem. Jesteśmy katolikami wielokroć bez większego zatroskania o stan łaski uświęcającej. Wielu z nas jest bez większej świadomości, że od momentu chrztu mamy w sobie życie Boże i bardzo często słabo albo w ogóle nie dbamy o nie. Życie nadprzyrodzone w nas jest wskutek tego coraz bardziej zagrożone.
To prawda, Instytut statystyki Kościoła nie jest w stanie zbadać stopnia wewnętrznego zagrożenia wiary, natomiast frekwencję niedzielną potrafi. A jeśli ona nie spada, a ostatnio nawet wzrosła, to nas cieszy.
– Tymczasem największą bolączką i największym zagrożeniem dla Kościoła jest skoncentrowanie się na zewnętrznych formach wyrazu wiary, bez pielęgnowania jej żywotności od środka, bez zatroskania o rozwój życia wewnętrznego w sobie. W konsekwencji bagatelizujemy to, co jest największym darem. Za mało troszczymy się o nasz rzeczywisty związek z Bogiem. A potem dziwimy się, że choć tak wielu Polaków jest naprawdę religijnych, w społeczeństwie jest aż tak źle.
A to dlatego, że już nie ma Bożego ducha w sercach, gdzieś go zagubiliśmy. Jestem absolutnie przekonany, że w Polsce potrzebujemy nade wszystko odnowy duchowej i moralnej. Z akcentem na duchową, gdyż w tej dziedzinie istnieją poważne deficyty. Jeszcze tu i ówdzie staramy się być moralni, gdyż wszyscy widzą nasze zachowanie, natomiast w środku jest pustka. Jan Paweł II w adhortacji „Ecclesia in Europa” mówił o „cichej, milczącej apostazji” jakiej doświadcza świat Zachodu. A to niestety dziś dokonuje się także w naszym narodzie.
Kolejny problem to antyintelektualność wiary. Często mamy dziś do czynienia z wiarą infantylną, bez należytej refleksji oraz przełożenia na realia społeczne. Bywa coraz częściej, że wiarę redukuje się do poziomu emocji, uczucia. A przecież wiara jest aktem wolitywno-racjonalnym. Podkreślał to bardzo mocno nie tylko św. Tomasz z Akwinu. Wiara sprowadzona do przeżycia, emocjonalnego aktu jest jak puch, który ulatuje pod wpływem nawet lekkiego podmuchu.
A skutkiem jest „cicha, milcząca apostazja”, przed którą ostrzegał Jan Paweł II. To zjawisko wkrada się do naszego Kościoła w sposób niepostrzeżony.
Jaka jest tego przyczyna?
– Jest wiele przyczyn, ale głównym czynnikiem, który temu sprzyja jest z pewnością materializm. Nawet różne totalitaryzmy i prześladowania, jakich doświadczali ludzie wierzący, nie były tak poważnym zagrożeniem dla ich rozwoju duchowego, jak dziś materializm. Działa on na wiarę tak jak tlenek węgla. Nic nie czujemy, wszystko jest niby dobrze, nawet chodzimy do kościoła…, religijność zostaje, pobożność zostaje, ale w środku jest pustka. Tymczasem każdy pustostan moce ciemności są w stanie zagospodarować, bardzo skutecznie.
Skupmy się na chwilę na sytuacji społecznej katolickiej Polski. Jak długo żyję, nie widziałem tak wielkiej eskalacji agresji oraz nienawiści w przestrzeni publicznej. Co powinien zrobić Kościół w Polsce dziś, wobec narastającej wojny polsko-polskiej? Jaka winna byś jego profetyczna rola?
– Na to, co się w Polsce dzieje, Kościół nie może patrzeć spokojnie. Najwyższy czas, abyśmy się ocknęli – jako chrześcijanie i jako Polacy! Nadszedł czas, że Kościół powinien podjąć rolę mediatora wśród okładających się stron. Nie obawiałbym się takiego działania. Jest to niezbędne dla zachowania ładu i pokoju społecznego. Mamy akurat rocznicę okrągłego stołu. W moim przekonaniu coś na ten kształt jest dziś w Polsce potrzebne. Kościół powinien nie tylko apelować o dialog, ale usiąść do wspólnego stołu jako mediator. Oczywiście o ile strony się na to zgodzą.
Powinniśmy też wezwać cały naród i lud wierzący do wytężonej modlitwy o przebaczenie i pojednanie. Potrzebujemy Bożej łaski, gdyż bez niej z tym sobie nie poradzimy. W ślad za Janem Pawłem II odważmy się zawołać: „Niech zstąpi Duch i odnowi oblicze ziemi, tej ziemi!”.
Tym bardziej, że zbliża się 40-rocznica jego pierwszej wizyty, kiedy padły te słowa…
– Niezbędny jest wyrazisty list pasterski czy wręcz orędzie do narodu: Orędzie o pojednanie i o pokój. A może winny przyłączyć się do tego także inne Kościoły i wspólnoty chrześcijańskie. Nie sądzę, aby nie skorzystały z takiego zaproszenia.
A wydawało się, że śmierć prezydenta Adamowicza będzie dostatecznym otrzeźwieniem?
– Niestety, w miejsce otrzeźwienia mamy wzajemne oskarżenia. Mało tego, ta zawziętość się pogłębiła. To zła droga. W tym kierunku nie możemy dalej iść, bo dojdzie do jeszcze większych tragedii. Bardzo wiele ryzykujemy! Osłabiamy siebie jako społeczeństwo, jako państwo i jako Kościół. Osłabiamy się na każdym kroku. Nie chciałbym porównywać tego do czasu, kiedy straciliśmy wolność w minionych wiekach, ale siłą rzeczy tych podobieństw jest wiele. Nie dostrzegamy dobra wspólnego. Tak było w XVIII wieku i tak jest dziś.
Ponadto nie odrabiamy lekcji, których udzielił nam Jan Paweł II. Chociażby lekcji o wolności. Wolność nie polega na braku hamulców, gdyż to przerabialiśmy już za króla Sasa. Dziś są inne pokusy i inne wyrazy niewłaściwego rozumienia wolności, natomiast konsekwencje i gorzkie owoce mogą być takie same. Wolność musi być rozumiana jako wolność „do”, jako zadanie, a nie jako wolność „od”, jako brak hamulców. Wolność to odpowiedzialność. Tyle klaskaliśmy papieżowi i tak mu śpiewaliśmy, ale to poszło w las. A nawet jego następcę, Franciszka, oskarżamy o jakieś wyimaginowane rzeczy. Jakoby sprzedał Kościół, itd.
To fakt, że Franciszek jako pierwszy współczesny papież spotyka się w Polsce z krytyką, nawet wśród pobożnych katolików czy publicystów. Zarzuca się mu, że „rozmywa” i „relatywizuje” nauczanie Kościoła, że jest lewicowy, itd. Skąd się to bierze?
– Po pierwsze przyczyną dezaprobaty dla papieża jest niezrozumienie. Do tej pory inne kontynenty musiały się uczyć papieży z Europy, dziś musimy się uczyć papieża latynoamerykańskiego. Pobyt w Panamie na Światowych Dniach Młodzieży pozwolił doświadczyć znowu (bo pierwszy raz w Rio de Janeiro) coś ze społecznego klimatu latynoamerykańskiego, z którego papież Franciszek wyrasta i który ma ogromny wpływ na Jego myśl i posługę.
Czy więc, aby zrozumieć Franciszka, musimy jechać aż do Ameryki Południowej?
– Nie. Jeśli ktoś myśli optyką Ewangelii, to nie musi jechać do Ameryki Południowej. Wystarczy znajomość Ewangelii i jej radykalnych wymagań. Bez tego Franciszek pozostanie dla nas niezrozumiały.
Czyli tu tkwi sedno problemu?
– Franciszek chce nam dać do zrozumienia, że owszem, ważna jest doktryna, ważne jest moralne orędzie Kościoła, ale najistotniejsze jest co innego. Tłumaczy, że na samej doktrynie czy moralności nie zbudujemy Kościoła, gdyż chrześcijaństwo to OSOBA. Chrześcijaństwo to nie tylko normy doktrynalne, zakazy i nakazy moralne, ale chrześcijaństwo to Jezus i Jego Ewangelia. Jeśli nie poznamy, nie doświadczymy Jezusa i Jego miłości, to doktryna do niczego się nie przyda.
Obecny papież jest współczesnym Franciszkiem z Asyżu. Upomina się o to, co głosił Jezus
Franciszek wciąż się upomina o wdrażanie w życie czystej Ewangelii w całym jej radykalizmie, a zarazem prostocie. My w odpowiedzi na to wypominamy mu, że jakaś jego wypowiedź nie została dostatecznie doprecyzowana, bądź zabrakło jakiegoś przypisu w adhortacji. Tymczasem on się na tym nie skupia, mówi prosto, bezpośrednio, obrazowo, by każdy mógł zrozumieć i zapragnął Jezusa, życia Jego Ewangelią. Nie zajmują go doktrynalne dywagacje, pozostawia to teologom. Przypomina w tym Franciszka z Asyżu i z nim się w znacznej mierze identyfikuje. Nie przyjął na wyrost tego imienia. Jest współczesnym Franciszkiem z Asyżu, w którym widziano „drugiego Chrystusa”.
Franciszek upomina się o to, co Chrystus głosił. Abyśmy się strzegli kwasu faryzeuszów i kwasu Heroda.
Krytycy mówią, że Franciszek relatywizuje naukę Kościoła, że po jego pontyfikacie nic nie będzie już tak pewne jak dawniej?
– Nic takiego nie znajduję, nawet w adhortacji „Amoris laetitia”. Pod wpływem medialnych uproszczeń, a czasem wręcz manipulacji próbuje się papieżowi wmówić dążenie do tego, aby dopuścić do komunii św. osoby żyjące w związkach niesakramentalnych. Nigdy i nigdzie Franciszek nie powiedział, że naszym celem duszpasterskim ma być doprowadzenie niesakramentalnych do komunii św. Cel jest jeden: zrobić wszystko, aby tym ludziom pomóc w osiągnięciu zabawienia. Dlatego mamy do nich podejść, towarzyszyć im, pomóc w rozeznaniu drogi i w integrowaniu się z Kościołem. Nie możemy ich skazywać na pozostawanie poza Kościołem.
Powtarzam: Franciszek w tej sferze nic nie relatywizuje, w niczym nie zmienił kościelnej doktryny ani zasad moralnych. Natomiast jego pierwszym celem jest pomóc każdemu w dojściu do Boga. Proponuje nam, abyśmy patrzyli na drugiego człowieka w tej właśnie optyce.
Zarzuca się papieżowi, że może doprowadzić do pewnej regionalizacji doktryny w sensie rozumienia wiary i moralności, w zależności od regionu geograficznego i lokalnej inkulturacji. Stąd krytyka zasady „synodalności”, rozumianej jako przeniesienie pewnych decyzji na szczebel lokalny, w zależności od lokalnego kontekstu.
– Synodalność czyli kolegialność jest w Kościele potrzebna, i wynika ona z samej jego istoty. Nie zapominajmy też, że zasada ta ma swoje ograniczenia. Przecież Kościół ma głowę w postaci papieża, który zapewnia jedność, korzystając z wiary w jego nieomylność w sprawach rozstrzygnięć doktrynalnych. Kolegialność czy synodalność zakłada, że decydować powinniśmy wspólnie – w ramach kolegium apostolskiego składającego się z biskupów – ale głos rozstrzygający należy do papieża. To jest – moim zdaniem – znakomite rozwiązanie, które skutecznie chroni Kościół przed jakąś fragmentaryzacją czy podziałami, a jednocześnie zapewnia mu jedność w sprawach najważniejszych.
A u podstaw powinna być formuła, która wybrzmiała już na Soborze Jerozolimskim: „Duch Święty i my”. Uświadamia nam, że Duch Święty jest Ożywicielem i Dokonawcą Kościoła. Naszym zadaniem jest z Nim współdziałać i być Mu uległym. Dlatego na każdym etapie historii zbawienia trzeba starać się uchwycić, co Duch mówi do Kościoła. I temu właśnie służy synodalność. Chodzi o to, by głowa Kościoła, którą jest papież, otrzymał nieco światła, od tych, którzy wraz z nim pozostają w jednym kolegium apostolskim. Wtedy dopiero głos Ducha Bożego wybrzmiewa.
Niedawna podróż Ojca Świętego – do Zjednoczonych Emiratów Arabskich – otworzyła nowe możliwości w dialogu z islamem. Jakie konkretnie? Jak winny być one realizowane, by realnie wpłynęły na zbliżenie obu religii?
– Podpisany przez papieża i imama w trakcie tej podróży „Dokument o ludzkim braterstwie dla pokoju światowego i współistnienia” jest wyjątkowy. Zachęca do podjęcia dialogu międzyreligijnego w szczególności między chrześcijaństwem a islamem. Ukazuje znaczenie kultury dialogu, czego podstawą musi być wzajemne poznanie i otwartość na słuchanie siebie nawzajem.
Bardzo istotnym wymiarem deklaracji jest wezwanie do wspólnego działania chrześcijaństwa i islamu w dzisiejszym świecie. Przede wszystkim chodzi tu o wspólny głos sprzeciwu wobec zła jakie jest w nim obecne. Deklaracja wskazuje na wspólną odpowiedzialność za świat różnych religii, w obronie najbardziej podstawowych wartości, ludzkich i religijnych.
Największą bolączką i największym zagrożeniem dla Kościoła jest skoncentrowanie się na zewnętrznych formach wyrazu wiary
Obaj wielcy przywódcy religijni: papież Franciszek i imam szejk Ahmad al-Tayyeb z kairskiego Uniwersytetu al-Azhar ostrzegają także przed niebezpieczeństwami, jakie dziś zagrażają religiom. Wymieniają m.in.: ekstremizm ateistyczny, religijny i nacjonalistyczny, integryzm religijny czy ślepy fundamentalizm. Wyrażają nadzieję, że prawdziwe religie i ich współpraca mogą je przezwyciężyć. Apelują o przebudzenie autentycznej świadomości religijnej i potrzeby ożywienia tej świadomości w sercach nowych pokoleń poprzez przylgnięcie do wartości moralnych i właściwego nauczania religijnego. W ten sposób możemy przeciwstawić się, jak stwierdza dokument, „skłonnościom indywidualistycznym, egoistycznym, konfliktogennym, ślepemu radykalizmowi i ekstremizmowi we wszystkich jego postaciach i przejawach”. Podkreśla się jak ważne jest, by żadna religia nie dała się wciągnąć w jakiegoś rodzaju instrumentalizację czy ideologizację, co się niestety dokonuje, w szczególności w świecie islamu, ale chrześcijaństwu też zagraża.
Wielką zasługą tych dwóch duchowych autorytetów, imama i papieża, jest ukazanie św. Franciszka jako inicjatora i patrona dialogu wyzbywającego się wszelkiej przemocy. Przypominają, że jest on wzorem zarówno dla świata chrześcijańskiego, jak i islamskiego. I to daje nadzieję.
A jak ksiądz biskup odczytuje sformułowanie deklaracji mówiące, ze Bóg „życzy sobie pluralizmu religijnego”? Franciszek jest za to krytykowany.
– Pluralizm religijny jest faktem, a z faktami się nie dyskutuje. Można powiedzieć, iż pluralizm religii jest zgodny z wolą Bożą, a przynajmniej jest dopustem Bożym, gdyż chociażby nasze święte księgi mówią o dwóch religiach: judaizmie i chrześcijaństwie. Jeśli jest akceptacja dla judaizmu, to dlaczego wykluczyć islam, który też sięga do tego wspólnego pnia? A pojęcie pluralizmu religijnego wcale nie wyklucza potrzeby i możliwości realizacji nakazu misyjnego Chrystusa z naszej strony. Dialog międzyreligijny może nam nawet pomóc w realizowaniu misji Kościoła…
W jakim sensie?
– W tym sensie, że jeśli nawzajem do siebie się zbliżymy, otworzy to nas wszystkich na Boga. Jest więc także przygotowywaniem gruntu pod Ewangelię. I to wcale nie znaczy, że wszyscy mają stać się chrześcijanami. Tylko mają się otworzyć na Boga, który – jak my wierzymy – ostatecznie objawił się w Jezusie Chrystusie. Chodzi o otwarcie na tę prawdę, którą Jezus objawił, czemu nie musi towarzyszyć deklaracja przyjęcia wiary chrześcijańskiej.
W omawianej deklaracji jest mowa o niebezpieczeństwie instrumentalizacji religii. Franciszek, jak zresztą i jego wielcy poprzednicy, ostrzega przed „instrumentalizacją wiary” dla celów politycznych. Czy jest to także problem obecny na ziemi polskiej?
– W Polsce takie niebezpieczeństwo było i jest. Instrumentalizacja i ideologizacja religii to dwa niebezpieczeństwa, z którymi mieliśmy do czynienia nie tylko kiedyś w przeszłości, ale i we współczesnym świecie. Mamy wielokroć do czynienia z instrumentalizacją wiary, którą chce się użyć do osiągnięcia takich czy innych profitów: ekonomicznych bądź politycznych. Niekiedy przybiera to formę ideologizacji – kiedy wiarę zaprzęga się na użytek takiej czy innej ideologii. Jako pasterze Kościoła nie możemy na to pozwalać.
Zadam nieco przekorne pytanie. Czy nie jest uprawniony sojusz Kościoła z konkretnym nurtem politycznym? Chodzi mi o sytuację, kiedy ten nurt deklaruje przywiązanie do wartości chrześcijańskich i chce wprowadzać je w życie. A taką sytuacje mamy dziś w Polsce. Dlaczego więc nie działać wspólnie: Kościół z partią, która deklaruje dobrą zmianę?
– Z żadnym nurtem politycznym Kościół nie powinien zawiązywać sojuszu. Kościół ma swoją misję, misję zbawienia, ma prawdę objawioną, którą ma strzec, nie idąc na żadne układy. I w oparciu o tę prawdę ma kształtować Boży ład w otaczającym świecie.
Czym innym jest życie polityczne, a w szczególności życie partyjne. To fakt, że jako Kościół cieszymy się, im więcej dana partia realizuje tych wartości, o które się upominamy. Ale to wcale nie znaczy, że jakąkolwiek partię możemy poprzeć jako Kościół. Kościół nie może uprzywilejowywać żadnej spośród partii. Jeśli Kościół stanie po jakiejś stronie, a każda partia jest jakąś stroną, to zamazuje swoje uniwersalne posłannictwo bycia znakiem i narzędziem zbawienia wszystkim ludziom, narodom, całemu światu. Kościół więc nie powinien się wiązać z żadną frakcją sceny politycznej.
Kościół ma także pełnić posługę jednania w społeczeństwie. Dlatego musi być apartyjny, metapolityczny, pozostawać ponad wszelkimi sporami. Kiedy opowie się po jakiejś stronie sporu, to sam sobie „strzela w stopę”. W takiej sytuacji nie będzie mógł pełnić posługi jednania, ani posługi mediatora, jeśli sytuacja będzie tego wymagać. Będzie mieć związane ręce, zamknięte usta, nie będzie mógł powiedzieć „non possumus”, szczególnie w sytuacji, gdy generalnie przychylna mu partia wejdzie na drogę zlekceważenia Bożego prawa.
Kiedy widzimy, że jakakolwiek ze stron godzi w to, co głosi Ewangelia, zwłaszcza pasterze mają obowiązek uświadamiać wierzącym, co jest nie do przyjęcia. Kościół ma być światłem dla wszystkich, ma być sumieniem w demokracji. Mamy prawdę, którą przyjęliśmy od Boga i o nią mamy prawo i obowiązek się upominać.
A czy Kościół w Polsce dobrze dziś wypełnia rolę „sumienia demokracji”?
– Niestety Kościół w Polsce stracił swój dawny autorytet i w takiej sytuacji, ten głos sumienia, który na różne sposoby wybrzmiewa jest dziś wyraźnie mniej skuteczny. Patologie życia społecznego i narastające wewnętrzne podziały widać już do lat. Kiedy w 2016 r. w Krakowie Łagiewnikach proklamowaliśmy Jubileuszowy Akt Przyjęcia Chrystusa za Króla i Pana, w homilii powiedziałem: „Tak dalej być nie może!” Od tego czasu jako biskupi powtarzamy to często, apelujemy o zgodę i pojednanie. Kościół to mówi, tylko nasz głos jest dziś wielokroć lekceważony, podważany.
Proszę powiedzieć kilka słów o specyfice diecezji opolskiej, gdyż jest to diecezja w pewnym sensie niezwykła, inna od wszystkich pozostałych. Na czym to polega? Czego Kościół w Polsce może uczyć się od niej?
– Abp Nossol mawiał skromnie, że jest to diecezja „leśno-polna”. Najważniejsze trzy zadania jakie stawiam sobie jako biskup Kościoła opolskiego to: troska o żywą wiarę, o zdrową rodzinę i o otwartą tożsamość. Ta ostatnia u nas jest szczególnie ważna, gdyż w ponad 200 parafiach, czyli w ponad połowie, prowadzimy duszpasterstwo mniejszości niemieckiej.
Jaki jest procent wiernych narodowości niemieckiej?
– Trudno jest to precyzyjnie określić. Nasi wierni różnie określają swoją tożsamość. Niektórzy mówią, że czują się Niemcami i nimi są, inni uważają się za Ślązaków, tzn. nie są Niemcami ani nie do końca Polakami, są po prostu Ślązakami. Jednym Ślązakom jest bliżej do Niemiec, a innym do Polski. Tych ostatnich jest więcej, gdyż od lat żyją w granicach państwa polskiego. Inni z kolei powiedzą: jestem Polakiem z dziada pradziada. Mamy też mniejszość romską i trochę na południu morawską.
Jest to diecezja bardzo zróżnicowana kulturowo i narodowościowo, ale stanowi jeden lud, który znamionuje duża otwartość na inność. Bogactwo różnorodności jest u źródła dużego potencjału Kościoła opolskiego, ale zachowanie go i utrzymywanie w zgodnym funkcjonowaniu nie jest łatwe; domaga się światłego oglądu sytuacji, roztropnego zaangażowania, otwartego bycia dla wszystkich.
Pluralizm religii jest zgodny z wolą Bożą, a przynajmniej jest dopustem Bożym, gdyż chociażby nasze święte księgi mówią o dwóch religiach: judaizmie i chrześcijaństwie
Lud tej ziemi czuje się mocno związany z Kościołem. W historii zmieniały się państwowości a Kościół trwał. Był z ludem na dobre i na złe. Ten związek z Kościołem śląski lud ma we krwi. Kościół jest postrzegany jako Matka. Nawet dziś, kiedy różne rzeczy o Kościele się słyszy, dla mieszkańców naszej Małej Ojczyzny (po niemiecku: naszego „Heimat”) Kościół jest mocnym oparciem, cieszy się ciągle dużym szacunkiem. Jest sercem i duszą społeczności zamieszkującej Ziemię Śląska Opolskiego.
Kiedy zmieniały się granice, bywało, że księża oskarżani byli o pro-polskie bądź o pro-niemieckie działania. Bywało nieraz, że w czasach niemieckich kapłan uczył języka polskiego. Wówczas posądzano go o zdradę na rzecz Polski. A kiedy po wojnie ten sam ksiądz lepiej posługiwał się niemieckim, spotykał się z zarzutem germanizacji. Najlepiej był rozumiany przez śląski lud, w tym ludzie miał oparcie i obronę. Stąd trudno się dziwić , że ksiądz na Śląsku jest bardzo związany z prostym ludem.
Ksiądz biskup jest członkiem Komisji KEP ds. Ekumenizmu, podobnie jak jego wielki poprzednik abp Alfons Nossol. Jakie nadzieje pod tym względem pojawiają się po powstaniu Kościoła Prawosławnego Ukrainy i udzieleniu mu autokefalii przez patriarchę Bartłomieja?
– Jest to szansa i wielka nadzieja. Akt zjednoczenia i powstania nowego Kościoła prawosławnego jest niezwykle ważny dla tożsamości narodu ukraińskiego. Dziękujmy Bożej Opatrzności, że do tego doszło. Ale istnieją też i obawy. Nie będzie dobrze, jeśli społeczność Prawosławnego Kościoła Ukrainy zacznie piętnować tych, co należą do Cerkwi podlegającej Moskwie. Dużo będzie zależeć od tego, na ile pasterze tych Kościołów będą na siebie otwarci. Wiele złego mogą też zrobić nieokiełznane emocje i wzajemne posądzenia o zdradę. Daj Bóg, żeby zwłaszcza negatywne emocje jak najszybciej wygasły. Jedna i druga strona musi siebie nawzajem zaakceptować.
Prawosławny Kościół Ukrainy deklaruje dużą otwartość na katolicyzm, ze Stolicą Apostolską włącznie. Przy każdej okazji podkreśla, że chce powrócić do tradycji dawnej metropolii kijowskiej, która – aż do momentu wchłonięcia przez Rosję – utrzymywała kontakty z Rzymem.
– Mam nadzieję, że powstanie Kościoła Prawosławnego Ukrainy może mieć pozytywny wpływ na dialog Kościoła katolickiego z prawosławiem, w szerokiej perspektywie. Na wschodzie Europy powstał bowiem nowy partner tego dialogu jakim jest autokefaliczny Prawosławny Kościół Ukrainy. Przypuszczam, że Moskwa będzie mniej dominować w świecie prawosławnym, a umocni się rola Konstantynopola.
Nazwisko księdza biskupa figuruje w raporcie Fundacji „Nie lękajcie się”. Czy mógłby ksiądz biskup się do tego ustosunkować?
– Na ten temat wypowiadałem się już ostatnio w prasie lokalnej, a także w wywiadzie dla „Więzi”. Dlatego powiem tylko krótko raz jeszcze, że zarzuty są całkowicie bezzasadne. Nie zabraniałem zgłosić na policję czy do prokuratury tego, czego dopuścił się ksiądz w Jemielnicy wobec małoletniego ministranta. Ponieważ matka chłopca prosiła o dyskrecję, nie informowałem ani organów ścigania, do momentu wejścia w życie ustawy z 13 lipca 2017 roku, kiedy wprowadzono obowiązek prawny zgłoszenia takiego czynu do prokuratury, ani nawet proboszcza, aby nie poszerzać kręgu osób znających sprawę. W żaden sposób nie kryłem jednak i nie chroniłem sprawcy, który wskutek sprawnego postępowania został wydalony ze stanu duchownego. Podobnie jak matka miałem na względzie nade wszystko dobro jej pokrzywdzonego syna.
Obecnie sposób reagowania w sytuacji zgłoszenia czynu lubieżnego wobec małoletniej osoby wyklucza możliwość zachowania dyskrecji. Jest to z pewnością lepsza sytuacja dla przełożonego kościelnego. Zachodzi jednak obawa, że niektórzy z pokrzywdzonych mogą z kolei nigdy nie zgłosić przestępstwa, którego się wobec nich dopuszczono. Wielu z pokrzywdzonych domaga się bowiem dyskrecji, zwłaszcza w pierwszym etapie mówienia o sprawie. Przyznaje to także pośrednio fundacja „Nie lękajcie się” w swoim raporcie.
Dziękuję za rozmowę.
Bp Andrzej Czaja – ur. 1963, teolog, biskup opolski od 2009 r. Przewodniczący Komisji Nauki Wiary Konferencji Episkopatu Polski, członek Zespołu ds. Kontaktów z Polską Radą Ekumeniczną, Wielki Kanclerz Wydziału Teologicznego Uniwersytetu Opolskiego.
KAI
Nie rozumiem ks biskupa Czai „Od tego czasu jako biskupi powtarzamy to często, apelujemy o zgodę i pojednanie”…. Przecież ks. biskup dzieli a nie jednoczy – wypowiadając się przeciwko tym wszystkim, którzy głosowali i są sympatykami PiS
„nie informowałem ani organów ścigania, do momentu wejścia w życie ustawy z 13 lipca 2017 roku, kiedy wprowadzono obowiązek prawny zgłoszenia takiego czynu do prokuratury” Zatem, to czego dopuścił się ksiądz w Jemielnicy wobec małoletniego ministranta do w/w czasu to nie było przestępstwem?
Ta niby tajemnica ks biskupa doprowadziła do tego, że modlono się za chorego księdza a jego małoletnia ofiara zapewne w zdumieniu doświadczała mądrości swojego biskupa słuchając a może uczestnicząc w tej dziwnej dla niego modlitwie