Tegoroczne Oscary okazały się triumfem – podobnie jak dwa lata temu i wcześniej – kina opowiadającego o wykluczeniu czarnoskórych obywateli Stanów Zjednoczonych. Nawet jeśli wskazano słuszną drużynę, to niekoniecznie wytypowano idealnego jej reprezentanta.
Podczas dzisiejszej Oscarowej nocy wszystkie znaki na niebie i ziemi zapowiadały triumf „Romy” Alfonso Cuaróna w ostatniej, najważniejszej kategorii – byłby to pierwszy przypadek w historii, gdy filmem roku zostaje dzieło nieanglojęzyczne. Stało się inaczej i Oscar dla najlepszego filmu trafił do rąk twórców „Green book”. Zapowiadało się jak nigdy, skończyło się jak zawsze? I tak, i nie. Ale po kolei.
Powiew świeżości można było wyczuć choćby w rywalizacji najlepszych reżyserów. Wśród nominowanej piątki aż trzech pochodziło spoza Ameryki – Cuarón jest obywatelem Meksyku, Jorgos Lantimos – Grecji, Paweł Pawlikowski – Polski. Zwyciężył ten pierwszy, potwierdzając dominację meksykańskich twórców w tej kategorii w ostatnich latach (rok temu nagrodę odebrał Guillermo del Toro, w 2015 i 2016 roku Alejandro González Iñárritu).
Jeśli chodzi o całą galę, obserwowaliśmy podczas niej kilka oczywistych rozstrzygnięć i całkiem sporo zaskoczeń. Jasne było na przykład to, że „Spider-Man Uniwersum” zwycięży w kategorii „najlepsza animacja roku”, „Roma” będzie najlepszym dziełem nieanglojęzycznym (choć serce kibicowało „Zimnej wojnie”), świetny Mahershala Ali zostanie nagrodzony za występ w „Green book”, zaś Lady Gaga odbierze statuetkę za piosenkę „Shallow”. Zaskakuje nieco – mimo wcześniejszego Złotego Globu – Oscar dla Rami Maleka za solidny (ale nie piorunujący) występ w „Bohemian Rhapsody”. Sam fakt, że ten przeciętny film opuszcza galę z największą liczbą statuetek (cztery nagrody), jest lekkim pstryczkiem w nos miłośników zarówno Queen, jak też po prostu dobrego kina.
Najbardziej zaskakujący jednak – jak już wspomniałem – okazał się finał. Wszyscy już chyba przywykliśmy do tego, że w końcowej kategorii wygrywa nie tyle najlepszy film w stawce, ale ten, którego akademicy w danym roku uznają za społecznie najważniejszy. Tak jest co najmniej od dekady (złośliwi powiedzą, że od zawsze). Z tej przyczyny kilka lat temu „Zniewolony” triumfował nad „Wilkiem z Wall Street”, „Spotlight” nad „Zjawą” czy – najbardziej jaskrawy przykład – „Moonlight” nad „La la land” (albo choćby nad „Manchaster by the Sea”). Tyle tylko, że na tej samej zasadzie… „Roma” mogła zatriumfować nad „Faworytą” Jorgosa Lantimosa.
Za dziełem Cuaróna przemawiało właściwie wszystko – najnowsze dokonanie twórcy „Grawitacji” to mistrzowskie połączenie paradoksów – film narracyjnie doskonały i wybornie sfilmowany (słuszne statuetki dla Meksykanina za zdjęcia i reżyserię), intymny, autobiograficzny („zbudowany ze wspomnień” – jak mówił dziś ze sceny sam twórca) i jednocześnie subtelnie pokazujący społeczne niepokoje (aktualne za sprawą antymeksykańskiej polityki prezydenta Trumpa), oszczędny, ale też innowacyjny (produkcja Netfliksa). Słowem – film idealny (choć dla mnie osobiście nieco nudny i momentami zbyt artystowski). Z kolei „Faworyta” to dzieło perfekcyjnie zagrane (kapitalne role Emmy Stone, Reichel Weisz i nagrodzonej dziś Oscarem Olivii Colman) i mistrzowsko napisane. Lantimos stworzył brawurowy dramat kostiumowy, w którym dostrzec można uniwersalne obsesje i lęki, a także wieloznaczny i przewrotny współczesny komentarz, choćby do feminizmu. W idealnym świecie to byłby zwycięzca tegorocznych Oscarów.
Te dwa tytuły zdecydowanie górowały nad resztą stawki. Rywalizacja między nimi o miano filmu roku przypominała nieco Oscarowy pojedynek wagi ciężkiej – choćby taki jak jedenaście lat temu zwycięsko stoczyli bracia Coen, swoim „To nie jest kraj dla starych ludzi” pokonując „Aż poleje się krew” Paula Thomasa Andersona. Tym razem jednak znalazł się obraz, który pogodził ze sobą walczących, albo inaczej – wyrwał im zwycięstwo. Hollywood przypomniało, że Ameryka wciąż zmaga się z jeszcze jedną niezabliźnioną raną – starszą niż napięte stosunki z Meksykiem czy akcja #metoo.
Może niejednoznaczne czasy potrzebują jednoznacznych historii?
Mówił o niej – prezentując „Green book” właśnie – kongresmen John Lewis, jeden z inicjatorów słynnego marszu na Waszyngton w 1963 roku. Jako niezabliźnioną ranę Ameryki określił on dyskryminację czarnoskórych w USA, tak przecież niedawną. Jego krótka owacyjnie przyjęta mowa świetnie oddała atmosferę całej nocy. Pokazała, że leczenie wielkiej traumy trwa latami.
Oscary AD 2019 były bowiem triumfem – podobnie jak dwa lata temu i wcześniej – kina opowiadającego o wykluczeniu czarnych obywateli Ameryki. Spike Lee został nagrodzony za scenariusz „BlacKkKlansman” (na wyrost). Twórca „Malcolma X” i „Rób co należy” wygłosił zresztą najbardziej polityczne przemówienie wieczoru, nawołując w nim do zastąpienia nienawiści miłością i do … mobilizacji w nadchodzących wyborach. Ponadto inny film nurtu, komiksowa „Czarna pantera”, zdobył trzy statuetki w kategoriach technicznych.
Niemal zupełnie pominięto jednak – i to już na poziomie nominacji – bodaj najciekawszy tegoroczny czarny film, o klasę lepszy niż dzisiejszy triumfator. Myślę o „Gdyby ulica Beale umiała mówić” – wybitnym dziele Barry’ego Jenkinsa, twórcy „Moonlight”. Ta ujmująca opowieści o miłości i potrzebie bliskości musiała zadowolić się tylko (a może aż) statuetką dla najlepszej aktorki drugoplanowej (Regina King).
Można by zatem pewnie narzekać – jak bezceremonialnie zrobił to Spike Lee jeszcze podczas gali – że wskazano słuszną drużynę, tylko niekoniecznie wytypowano idealnego jej reprezentanta. „Green book” to bowiem klasyczny, uroczo przestarzały fell good movie, wybitnie zagrany (szkoda pominięcia Viggo Mortensena w kategorii aktorskiej) i niebanalnie opowiedziany. Z drugiej strony – może niejednoznaczne czasy potrzebują jednoznacznych historii, w których istnieje przyjaźń, szacunek, dobroć i w których każdy może przejść wewnętrzną przemianę? Choćby tylko w ciemnej sali kina.