Zima 2024, nr 4

Zamów

Kazimierz Wierzyński – poeta, który szedł przez zaczarowane lasy

Kazimierz Wierzyński w Berlinie w 1928 r. Fot. Koncern Ilustrowany Kurier Codzienny / NAC

Nie dał się żadnymi fałszywymi ambicjami spro­wadzić z drogi swego prawdziwego powołania. Nie znał innej dumy niż być poetą ani innego zagadnienia niż być naj­lepszym. Dokonał w pełni tego, co zamierzył.

Chwila, którą teraz przeżywamy, jest chwilą najcięższej próby dla mego gadulstwa, będącego jak wiadomo łagodną zapowiedzią zbliżającej się starości, a gdy ona nadejdzie – jej najcenniejszą osłodą. Mówić mam pięć – co według polskiej arytmetyki wykłada się: dziesięć – minut i w tych dziesięciu minutach zmieścić mam wspomnienia i uczucia, zwią­zane z trzydziestoma pięcioma laty, w których czasie właściwie nie rozsta­wałem się z dzisiejszym jubilatem, bo dziesięcioletnie moje oddalenie od Warszawy wypełnione było wymianą listów między nami, ze względu na wyrażone w nich opinie o ludziach i zdarzeniach przeznaczonych raczej do wydania pośmiertnego, były zaś i takie lata, gdy właściwie całe dnie spędzaliśmy razem z przerwą na spanie i pisanie wierszy. Dość kilomet­rów, któreśmy przemierzyli, odprowadzając się w Warszawie z Moko­towskiej na Nowe Miasto i wielokrotnie z powrotem – stanowi na pew­no rekord, wobec którego zdobywcy stratosfery musieliby ze wstydem odstąpić od wszelkich prób zmierzenia się z nami.

Dla przyszłych badaczy życia i twórczości Wierzyńskiego wspomnienia moje o nim stanowić będą materiał bezcenny, bez którego żaden jego biograf nie obejdzie się, jak żaden badacz Chopina nie da sobie już dziś rady bez książki naszego jubilata o Chopinie. Czy to przy opisie chwili, kiedy młody człowiek w kapeluszu o szerokim rondzie zjawia się po raz pierwszy w kawiarni „Pod Picadorem”, czyta tam swój wiersz i w ten spo­sób wchodzi do literatury, czy w ustaleniu dat i miejsc jego nieskończo­nych młodzieńczych popijań i tekstów pieśni polskich, ukraińskich i au­striackich, które przy tych okazjach śpiewa, czy przy sporządzaniu skoro­widza bruderszaftów, wypitych przez późniejszego członka Polskiej Aka­demii Literatury we wszystkich miastach, miasteczkach i wioskach Ma­zowsza, Wielkopolski, Galicji, Lodomerii i Podhala, jak również we wszystkim, co dotyczy późniejszego życia naszego poety – świadectwo moje mieć będzie wartość nieodpartego dokumentu, który na pewno już dzisiaj powinien być sporządzony i zabezpieczony, a w każdym razie omówiony ze mną przez Wierzyńskiego, jeśli nie chce on w przyszłości paść ofiarą tzw. odbrązowienia. Wybierać między tymi wspomnieniami – jest dla mnie przecież w tej chwili niemożliwe, gdyż przyznam się, całych tych 35 lat, zamkniętych między datami najważniejszych wydarzeń pol­skiego życia, wydarzeń zarówno najbardziej radosnych, jak też tragicz­nych, wydaje mi się jedną wielką powieścią, godną zarazem autora Cyga­nerii Murgera i Balzaca, a na niektórych kartach Żeromskiego i Prusa. I wszystkie stronice tej powieści wydają mi się równie ciekawe, równie wzruszające, równie pełne nauki, bo zapisane jest na nich również to, co mam najdroższego – moje własne życie.

Staromodne słowa „Lu­ba”, „Jedyna”, „Kochanka” zastąpił Wierzyński w poezji swojej prostym słowem „Żona”, które w przypadku Halusi Wierzyńskiej zachowało wszystkie smaki tych epitetów, jakimi Dante obdarzał Beatrycze, a Petrarka – Laurę

Jan Lechoń

Udostępnij tekst

W tej powieści, w której jak w życiu mieszają się cudowne dary i za­powiedzi fortuny, niewytłumaczalna zagadka naszego losu, czary i ułudy polskości, mojemu przyjacielowi Kaziowi Wierzyńskiemu przypadła rola bohatera z bajki, który – jak to w bajkach bywa – idzie do celu poprzez zaczarowane lasy, pełne czyhających na niego złych duchów i który do­chodzi do celu, gdyż żadne pokusy nie zdołały go od niego odwrócić: Wie­rzyński bowiem jest jednym z najrzadszych nie tylko pisarzy polskich, ale w ogóle Polaków, który nie dał się żadnymi fałszywymi ambicjami spro­wadzić z drogi swego prawdziwego powołania, jest on poetą, który nie znał i nie zna innej dumy niż być poetą, innego zagadnienia niż być naj­lepszym, i który dokonał w pełni tego, co zamierzył i dzisiaj w dzień swe­go święta zbiera plon stokrotny, bo niczego z przyznanych mu darów nie roztrwonił, bo je wolą i wysiłkiem pomnożył i każdy nowy jego tom jest nowym aktem tego wysiłku, nowym tonem w jego twórczości.

W tych czasach ciężkiej dla nas Polaków próby, gdy pod każdym z nas zdawałoby się poderwała się ziemia, gdy przed niemal każdą naszą pracą stoi zagadka jej użyteczności, jej związku z istotnym życiem – pokój pra­cy Wierzyńskiego w Sag Harbor wydaje mi się niemal twierdzą przetrwa­nia, cudownie uratowanym kawałkiem prawdziwego życia, warsztatem, w którym jeśli nie pod bombami to pod moralnymi razami – ani na chwi­lę nie ustał trud codzienny, jedyny, który się zmienia w niecodzienne dzie­ła. Takie to przecież, jak stół Wierzyńskiego, zawalone rękopisami stoły Żeromskiego, Kasprowicza czy Staffa, tak i jak jego i ich biblioteki, gdzie brak już miejsca na wciąż nowe gromadzące się na nich książki — były to laboratoria czarów, bez których nasze życie byłoby gorsze, uboższe, a cza­sami i niemożliwe, były to nieraz pola walk staczanych z demonami nie­woli, z ciemnotą i słabością, pola zwycięstw nieraz trwalszych niż sławio­ne w historii bitwy.

Jest też rzeczą słuszną, że to właśnie prawdziwy znawca wierszy, praw­dziwy smakosz muzyki, ale przede wszystkim jeden z twórców polskiego wojska, gen. Kazimierz Sosnkowski, jest przewodniczącym dzisiejszego jubileuszu. I uważałbym to za zupełnie naturalne, gdyby z okazji tego ju­bileuszu mianował Wierzyńskiego generałem, na razie, aby innych gene­rałów nie drażnić, generałem dywizji, oczywiście z pełną pensją i prawem do emerytury.

Proszę państwa! Jak wiadomo, za dawnych czasów poeci i artyści ko­chali się beznadziejnie w swoich Muzach, a żenili z okropnymi kobietami, które im zatruwały życie, łamały tzw. skrzydła, i które oczywiście nawza­jem uważały się za ofiary ludzi chcących oczarować cały świat z wyjątkiem własnych żon i wywierających na nich złość za to, że zostali zdystansowani przez pana Bobra czy pana Puttkamera.

Kazimierz Wierzyński zerwał z tą tradycją. Jest to Mickiewicz, który ożenił się z Marylą, Słowacki, oże­niony z Ludwiką Śniadecką, i Krasiński, połączony legalnym węzłem z Delfina Potocką. Doświadczenie jego małżeństwa wykazało, że Muza może znakomicie pisać na maszynie, robić poszukiwania w bibliotekach, gotować wspaniale bigos i trzymać równie mocno rękę na pulsie najnow­szych kierunków w sztuce jak na kierownicy samochodu, który prowadzi lepiej od męża, nagrodzonego na olimpiadzie.

Staromodne słowa „Lu­ba”, „Jedyna”, „Kochanka” zastąpił Wierzyński w poezji swojej prostym słowem „Żona”, które w przypadku Halusi Wierzyńskiej zachowało wszystkie smaki tych epitetów, jakimi Dante obdarzał Beatrycze, a Petrarka – Laurę. Proszę państwa o oklask dla Muzy Wierzyńskiego, dla praktycznej, ale uroczej, mądrej, ale czarującej, legalnej, ale romantycz­nej Haliny Wierzyńskiej.

A teraz proszę państwa – chciałbym na zakończenie powiedzieć to, co zwykle zastrzeżone jest jako przywilej jubilata i w braku innych używa­ne jest nieraz jako największy efekt jego mowy. Chcę powiedzieć po pros­tu, że jestem wzruszony.

Członek Polskiej Akademii Literatury, znakomi­ty poeta, pan o młodzieńczym wyglądzie, ale w tzw. sile wieku i o siwieją­cych skroniach – autor wielu tomów poezji i prozy, który za chwilę stanie przed wami, aby odebrać należne mu podziękowanie jego przyjaciół, ucz­niów i czytelników – jest to przecież najbliższy z moich przyjaciół żyją­cych i tych, którzy zostali wierni marzeniom i milczącym przysięgom na­szej młodości.

Wesprzyj Więź

Od owej chwili, gdy polecony zachwytem wspólnego nasze­go mistrza Leopolda Staffa, nieznany wtedy jeszcze nikomu w Warsza­wie, przystał do naszej poetyckiej kompanii „Pod Picadorem” – do dzi­siejszej jego apoteozy, ograniczonej emigracyjnym ubóstwem – ale sym­bolizującej przecież powszechny hołd polski dla jego dzieła, płynęły dłu­gie bezlitośnie przez ten jubileusz wyliczone lata, które, gdyby je mierzyć doświadczeniami naszych polskich uczuć – powinny się liczyć dwukrot­nie.

I oto w mojej myśli Wierzyński jubilat, członek Akademii, pan o si­wiejącej czuprynie, jest ciągle tym samym młodym poetą, dla którego nie było nic ważniejszego na świecie ponad wiersze i z którym w ileż to nocy, pustymi ulicami Warszawy mogliśmy naprawdę po setne razy powtarzać te same zwrotki „Dobranoc” Mickiewicza albo „W Weronie” Norwida. Ten oto młody poeta, poeta zawsze młody stanie teraz przed wami. Kaziu, proszę!

Tekst ukazał się w książce „Wspomnienia o Kazimierzu Wierzyńskim”, red. i opr. Paweł Kądziela, Wydawnictwo Więź, Warszawa 2001. Wypowiedź na akademii, która odbyła się 28 marca 1954 roku w Nowym Jorku z okazji 35-lecia pracy literackiej i 60-lecia urodzin Wierzyńskiego. Pierwodruk: „Wiadomości” 1954, nr 26, przedruk: J. Lechoń, „Portrety ludzi i zdarzeń”, opr. P. Kądziela, Warszawa 1997, s. 203-207

Podziel się

3
5
Wiadomość