Jesień 2024, nr 3

Zamów

Niestety mam pamięć. Moja krzywda i moje postulaty do biskupów

Fot. Fotocitizen / Pixabay

Bardzo długo nie mówiłem o tym nikomu. Czułem się współodpowiedzialny. Czy moje życie wyglądałoby inaczej, gdyby nie tamto doświadczenie?

Działo się to jesienią 1981 roku w okresie moich przygotowań do bierzmowania. Sakrament przyjąłem kilkanaście dni po 15. urodzinach. Zaczęło się więc, gdy miałem 14 i pół roku.

Czułem się wyróżniony

W mojej pamięci pozostało, że były to piękne, słoneczne dni. Byłem ministrantem. Miałem więc dwutorowy kontakt z księżmi z parafii: jako ministrant i jako kandydat do bierzmowania.

Pewnego dnia, gdy po katechezie (wtedy zajęcia odbywały się przy kościele) szedłem do domu, na ławce przed plebanią siedział trzydziestokilkuletni wikary, ks. Grzegorz. Machnął ręką, żebym podszedł. Usiadłem obok, zaczęliśmy rozmawiać. O szkole, jak mi idzie. O tym, że służę do Mszy świętej i że to bardzo ważne. Czy mam dziewczynę (nie miałem).

Skrzywdził mnie nie Kościół, lecz konkretna osoba. O to nie mogę mieć żalu. Ale martwi mnie, że tacy jak ja pozostają poza kościelną sferą uwagi

Wkrótce takie rozmowy stały się regularne. Praktycznie po każdej katechezie spotykaliśmy się na ławeczce i gadaliśmy. Czułem się wyróżniony, bo rozmawiał ze mną nie byle kto – ksiądz! Pewnego dnia ks. Grzegorz zszedł na tematy związane z dojrzewaniem seksualnym. Opowiadał, co się dzieje z organizmem chłopaka, że nabiera męskich cech, w różnych miejscach pojawia się owłosienie, rośnie penis. Po raz pierwszy ktoś rozmawiał ze mną na „te” tematy! O wielu rzeczach wiedziałem, bo akurat je przeżywałem. On jednak podał mi te wiadomości w sposób uporządkowany.

Skoro robi to ksiądz

Podczas kolejnej rozmowy znowu zaczął mówić o dojrzewaniu. O penisie. Że zaczyna rosnąć, żyć własnym życiem (miał na myśli niekontrolowane wzwody u nastolatków). Pokazał mi sposób na zmierzenie penisa bez zdejmowania majtek i bez linijki. Nie wiem, czy to zauważył, ale temat rozmowy spowodował, że mój penis nabrzmiał.

Zaproponował mi wtedy, żebym odwiedził go w mieszkaniu. Poszliśmy. Tam przygotował sok do picia i zaprosił mnie, żebym usiadł na łóżku. Sam usiadł obok mnie. Napiliśmy się. Kiedy odstawiłem szklankę, popchnął mnie. Leżałem na łóżku. Jedną ręką trzymał mnie za ręce nad głową, a drugą rozpiął spodnie, zsunął slipy i zaczął dotykać nabrzmiałego penisa. Pamiętam tamte uczucia: zaskoczenie, strach oraz przyjemność. Seksualną przyjemność. To był mój pierwszy jakikolwiek kontakt seksualny i pierwszy raz, kiedy przeżyłem z kimś orgazm. Po wszystkim pocałował mnie namiętnie (z językiem w moich ustach). To też było przyjemne – skłamałbym, twierdząc co innego.

W panice zerwałem się z łóżka, podciągnąłem ubranie – i wybiegłem od niego. Pożegnał mnie jednym słowem: „histeryk”

Ale był też strach. Jak najszybciej od niego wyszedłem i poszedłem do domu. W głowie kłębiły mi się różne myśli. Bałem się, że on komuś o tym powie. Nie mogłem zrozumieć, że można to zrobić z mężczyzną. Skoro jednak robi to ksiądz, to on przecież wie lepiej, zna się na teologii! Ale jego obowiązuje czystość seksualna, więc dlaczego zrobił to ze mną?

Później, kiedy wołał mnie na ławeczkę, wymawiałem się, że nie mam czasu. Jednak za którymś razem, kiedy już emocje trochę we mnie opadły, podszedłem. Nie było mowy o tamtym dniu. Ja się wstydziłem, pewnie nawet nie wiedziałbym, jak zacząć o tym rozmawiać. W swojej głupocie dałem się zaprosić po raz drugi do jego mieszkania.

Scenariusz był podobny. Sok, siedzenie na łóżku. Dobrał się do mojego rozporka i zrobił to ustami. Pamiętam spazmy mojego orgazmu. To było coś dużo przyjemniejszego. Pamiętam połączenie przyjemności i, co ciekawe, przerażenia. Przeraziła mnie intensywność orgazmu. W panice zacząłem bardzo kaszleć, zerwałem się z łóżka, podciągnąłem ubranie – i wybiegłem od niego. Pożegnał mnie jednym słowem: „histeryk”.

Nigdy później nie odważyłem się podejść do niego na ławeczce. Nasze rozmowy ograniczały się do oficjalnych, na katechezie czy w zakrystii. Nic więcej.

Wkrótce potem ks. Grzegorz odszedł do innej parafii. Po latach odnalazłem w internecie jego biogram. Okazało się, że niedługo później zmarł, mając 38 lat. Nie ma więc mowy ani o konfrontacji z jego wersją wydarzeń, ani o odpowiedzialności. Czasami się za niego modlę.

Czy moje życie wyglądałoby inaczej?

Nie ma we mnie gniewu z tego powodu. Ale niestety mam pamięć i nie mogę pozbyć się tych wspomnień, choć bardzo bym chciał.

Do dzisiaj czuję się po tym w pewien sposób brudny. Nie potrafię pozbyć się tego uczucia. Bardzo długo nie mówiłem o tym nikomu. Pierwszy raz, bez szczegółów, powiedziałem to kilka lat temu pewnemu księdzu. Uczyniłem to „na fali” ujawniania przypadków wykorzystywania seksualnego w Kościele.

Dopiero po latach uświadomiłem sobie, że to nie nastolatek jest odpowiedzialny, lecz dorosły sprawca. On wiedział, co robi – a ja nie

Niedługo później ówczesny przewodniczący KEP zadeklarował w wywiadzie prasowym gotowość do spotkania z ofiarami księży. Napisałem więc do niego maila z prośbą o takie spotkanie. W odpowiedzi dowiedziałem się z zaskoczeniem, że możliwe jest tylko spotkanie z sekretarzem arcybiskupa. Po co więc deklaracja w wywiadzie prasowym? Odmówiłem.

Długo czułem się współodpowiedzialny za tamte wydarzenia. To poczucie narastało do chwili, w której kilkanaście lat temu uświadomiłem sobie, że to nie nastolatek jest odpowiedzialny, lecz dorosły sprawca. On wiedział, co robi – a ja nie.

Czasami zastanawiam się, czy moje życie wyglądałoby inaczej, gdyby nie tamto doświadczenie? Mieszkam sam. W moim życiu nie pojawiła się żadna kobieta. Choć próbowałem kontaktów heteroseksualnych, to nie znalazłem w nich satysfakcji. Określam się jako nieczynny gej. Czy istnieje tu związek przyczynowo-skutkowy? Nie wiem. Nie jestem psychologiem. Ale tkwi we mnie takie podejrzenie.

Nie mam żalu do Kościoła

Ostatnio pojawiają się w wypowiedziach ludzi Kościoła apele o ujawnianie przypadków pedofilii i molestowania. Zdecydowałem się więc na opisanie moich przeżyć w liście do biskupa diecezji, na terenie której to się działo. Niestety już czwarty miesiąc czekam na oficjalną odpowiedź.

Wszystkie publikowane obecnie opowieści o wykorzystywaniu seksualnym w Kościele budzą we mnie złe wspomnienia. Wcześniej przypominało mi się to dużo rzadziej i nie było tak dotkliwe jak obecnie.

Wysłuchanie ofiar przez biskupów powinno oznaczać wysłuchanie nie tylko ich świadectwa, lecz także ich postulatów

Czytając relacje innych pokrzywdzonych, czuję się pewniej, bo widzę, że takich jak ja jest więcej. Ale nie jestem gotowy na kontakt z innymi osobami wykorzystanymi przez duchownych. Obawiam się, że ich opowieści prawdopodobnie jeszcze bardziej obciążyłyby mnie psychicznie.

Od Kościoła nie odszedłem. Nadal, mając 50 lat, jestem lektorem i służę do Mszy w mojej parafii. Na pewno jednak od tamtego czasu zmienił się mój stosunek do duchownych. Opadł nimb nadzwyczajności. Wiem, że to tak samo grzeszni ludzie jak ja.

Nie mam żalu do Kościoła – bo wiem, że skrzywdził mnie nie Kościół, lecz konkretna osoba. Nie wiem, czy przez tego księdza były krzywdzone inne osoby. Nie wiem, czy ktokolwiek z przełożonych cokolwiek o tym wiedział. O to nie mogę mieć żalu. Ale martwi mnie, że tacy jak ja pozostają poza kościelną sferą uwagi.

Co bym radził biskupom

Bardzo mnie ciekawi, co teraz zrobi hierarchia kościelna w Polsce. Czy wszystko skończy się na policzeniu ofiar i ogólnym powiedzeniu „przepraszam”? Wydaje mi się, że polskich biskupów czekają obecnie kolejne etapy analogiczne do warunków dobrej spowiedzi.

Po pierwsze, rachunek sumienia. Trzeba stanąć w prawdzie. Należy zebrać wszystkie znane przypadki wykorzystywania w określonym czasie (według mnie powinien to być okres 1945-2018). Dane należałoby zebrać w oparciu o kościelne archiwa, ale także o nowe zgłoszenia napływające do instytucji kościelnych. Zebrane informacje trzeba będzie podzielić na okresy do 1992 roku i po nim. Wtedy bowiem Jan Paweł II dokonał reformy administracyjnej Kościoła w Polsce. Nie chodzi tu, rzecz jasna, o same statystyki, lecz o publiczne (i tak spóźnione) powiedzenie prawdy. Do analizy danych należy powołać niezależnych ekspertów. I trzeba pamiętać, że dostępna jest już mapa Fundacji „Nie Lękajcie Się” i tylko od hierarchii kościelnej zależy teraz, czy jedne i drugie dane będą komplementarne. Aż boję się myśleć, co będzie się działo, jeśli okaże się inaczej.

Po drugie, żal za grzechy. Czyli przeprosiny za wszystko: za molestowanie, wykorzystywanie, błędną politykę przełożonych, zamiatanie spraw pod dywan, oskarżanie ofiar i zrzucanie na nie winy. Odpowiedzialność sprawców pozostaje poza wszelką dyskusją. Dla mnie jako ofiary bezdyskusyjna jest także odpowiedzialność tych, którzy ich kryli: biskupów, kurialistów, kolegów. To są współsprawcy. Ich zupełnie nie rozumiem. Czym się kierowali?

Warto rozważyć pomysł powołania specjalnego kościelnego funduszu na rzecz ofiar – opłacano by z niego porady psychologiczne, terapie, leczenie, pracę adwokatów oraz odszkodowania

Po trzecie, mocne postanowienie poprawy. To oznacza nie tylko opracowanie procedur i działań, jakie powinny być prowadzone we wszystkich wspólnotach kościelnych, ale także regularne monitorowanie ich przestrzegania i podawanie informacji na ten temat do publicznej wiadomości. Nie jest możliwa całkowita eliminacja osób z niewłaściwymi skłonnościami, ale sito powinno być jak najgęstsze. W ramach postanowienia poprawy powinno też odbyć się spotkanie Konferencji Episkopatu Polski z osobami pokrzywdzonymi przez duchownych. Podejrzewam bowiem, że większość biskupów nie miała okazji do takich spotkań. A trzeba jeszcze pamiętać, że wysłuchanie ofiar powinno oznaczać wysłuchanie nie tylko ich świadectwa, lecz także ich postulatów.

Po czwarte, szczera spowiedź. W tym przypadku „spowiadać się” trzeba przed opinią publiczną. Powinna odbyć się specjalna konferencja prasowa dotycząca informacji o skali zjawiska w przeszłości, dane sprawców i współsprawców (odpowiednio zanonimizowane) powinny być dostępne w internecie. To oznacza politykę otwartej przyłbicy – rzecz jasna, z zastrzeżeniem zachowania bezpieczeństwa i anonimowości ofiar.

Po piąte, zadośćuczynienie Bogu i bliźniemu. Co do zadośćuczynienia Panu Bogu – biskupi muszą sami znaleźć sposób. Co zaś do bliźnich, czyli ofiar… Nie będzie to proste. Rzecz jasna, rozpoczną się nowe procesy wobec sprawców i współsprawców, będą zapadały wyroki i trzeba będzie płacić. Trudno obecnie powiedzieć, ile w sumie może być ofiar i jakie kwoty mogą być do zapłacenia. Po to chyba między innymi jest akcja liczenia pokrzywdzonych (szkoda, że na razie ograniczona czasowo). A z wyrokami nie będzie dyskusji.

Kościelny Fundusz Na Rzecz Osób Pokrzywdzonych

Co jednak z tymi, którzy z różnych powodów nie są w stanie udowodnić wykorzystania przed sądem? Co z ofiarami „przedawnionymi”, które nie mogą już zgłosić swej sprawy do sądu? Albo z pokrzywdzonymi przez zakonników, nieposiadających własnego majątku, z którego mogliby płacić  odszkodowania? Uważam za właściwe – wzorem Kościoła w innych krajach – wypłacanie również im odszkodowań. Warto rozważyć pomysł powołania w tym celu specjalnego kościelnego funduszu (bo nie wiem, czy jakaś firma ubezpieczeniowa oferuje stosowną polisę). Z tego funduszu powinny być opłacane niezbędne działania na rzecz ofiar – porady psychologiczne, terapie, leczenie, praca adwokatów oraz odszkodowania.

Kościelny Fundusz Na Rzecz Osób Pokrzywdzonych mógłby powstać z odpowiednich wpłat wnoszonych przez każdą diecezję czy prowincję zakonną w wysokości określonej przez KEP. Środki powinny pochodzić ze sprzedaży nieruchomości i ruchomości będących własnością podmiotów kościelnych. Źródła tych pieniędzy powinny być ogłoszone publicznie, z podkreśleniem, że nie pochodzą one ze składek wiernych. Nie znając liczby ofiar, trudno powiedzieć, jakie kwoty byłyby niezbędne. Niewykluczone, że mogą one być bardzo wysokie. Ale jeśli dla kogoś majątek Kościoła jest ważniejszy od ludzi (zwłaszcza tych, którzy w wyniku skrzywdzenia czy zgorszenia odeszli od Kościoła), to nie ma sensu obecne zbieranie danych.

Wesprzyj Więź

Pozostaje jeszcze delikatna kwestia kar dla współsprawców – w końcu mogą to być i biskupi, i wyżsi przełożeni zakonni, i kurialiści. Jeśli jednak kryli krzywdzicieli dzieci i młodzieży, to przecież kara musi spotkać także ich.

Zmieniono imię opisywanego w tekście duchownego.

Więź, zima 2018
Więź, zima 2018. Zamów tutaj

Jakie wnioski trzeba wyciągnąć z tragedii wykorzystywania seksualnego dzieci i młodzieży przez osoby duchowne oraz z ukrywania przestępstw przez przełożonych sprawców? Przede wszystkim: jak słuchać ofiar? Bólem ofiar wykorzystywania seksualnego – tragedii, które poruszają najgłębsze pokłady ludzkiej duszy – zajmujemy się szeroko w zimowym numerze kwartalnika „Więź”.

Podziel się

1
Wiadomość

I znowu to samo. Ofiara i biskup, który zapewne „nie miał czasu”, na spotkanie z pokrzywdzonym człowiekiem. Zadam drastyczne pytanie – po co taki biskup? Nie przerażają mnie grzechy duchownych, jakiekolwiek by one nie były, bo sam jestem grzesznikiem, w dobrym towarzystwie zresztą. Przeraża mnie mentalność duchownych i to tych, którzy mienią się pasterzami. Pasterz, który nie dba o owce, jest najemnikiem i przecież to nie moje odkrycie. Na dzień dzisiejszy wątpię, aby znalazł się ktoś, kto skutecznie „potrząśnie” naszymi biskupami. Wygląda na to, że o owych dziesięciu sprawiedliwych, to możemy sobie tylko pomarzyć. Ale o tym jak kiedyś skończyła się próba szukania tych dziesięciu, wiedzą nawet zdolne przedszkolaki. Przykre, że nie wiedzą biskupi, ponawiam propozycję bezpłatnych korepetycji.

Bardzo mądra relacja Osoby które przeżyła to czego się w kontakcie z Księdzem nie spodziewała. Napisane w sposób nie napastliwy, wręcz z troską o wykorzystanie jego doświadczenia i wniosków z mich do spodziewanych – a przynajmniej zapowiadanych – działań ze strony Episkopatu w sprawie eliminowania przypadków pedofilii wśród Księży. Nie powinien ten głos iść na marne. Pozdrawiam Pana który jest autorem listu jaki publikujecie na łamach Więzi…..