Promocja

Jesień 2024, nr 3

Zamów

Bardzo pożyteczny człowiek

Irena Koch to człowiek instytucja. Jednoosobowe hospicjum. To, co robi, przekracza możliwości zwyczajnego człowieka. Jeśli ktoś ją prosi o pomoc, nie ocenia tej prośby. Wolontariusze zwykle pomagają tak, jak sami uważają, że trzeba. Irena inaczej – robi tak, jak chce potrzebujący.

Ze wszystkich miejsc, które można zobaczyć w Laskach, Irena upodobała sobie dwa: szpital i cmentarz.

Rocznik 1951, biolog, od 38 lat pracuje w warszawskim Instytucie Matki i Dziecka. Gdy nadchodzi majowy weekend, zakłada czapkę przeciwsłoneczną, wygodne buty i wyrusza do Lasek. Drobna i rudowłosa, kieruje się prosto do szpitalika.

Odwiedza chorego Tadeusza. Niewidomy 66-letni mężczyzna mieszka w szpitaliku w Laskach już 10 lat, od czasu, gdy został ciężko pobity. Nigdy nie wychodzi z domu, z nikim nie rozmawia. Irena zabiera go na spacery. Potem wyciąga z plecaka rogaliki, robi kawę i zadaje Tadeuszowi wiele pytań: jak się czuje, czy ma dobre buty (Tadeusz wykrzywia stopy i szybko niszczy obuwie). Większość ludzi uważa, że z Tadeuszem nie ma kontaktu, ale Irena zaprzecza: – On jest niezwykle inteligentny. To geniusz muzyczny – mówi. Kilka lat temu dowiedziała się, że Tadeusz ukończył szkołę muzyczną. Pożyczyła od kogoś organy i poprosiła niewidomego, by zagrał „Odę do radości”. Z instrumentu popłynęły piękne, czyste dźwięki. Od tego czasu Tadeusz raz w tygodniu gra do Mszy.

Irena po raz pierwszy przyjechała do Lasek w 1982 r. Pomysł podsunął jej ks. Stanisław Hoinka, duszpasterz niewidomych z Piwnej, gdzie Irena była zaangażowana w pomoc dla internowanych w stanie wojennym.

Wspaniałe jest to, że pani Irenie nie trzeba potrzebujących pokazywać palcem, sama ich znajduje. Wie, co robić – mówi krajowy duszpasterz niewidomych ks. Andrzej Gałka, rektor warszawskiego kościoła św. Marcina

Udostępnij tekst

Droga w Laskach zaprowadziła ją na leśny cmentarz. Był inny niż wszystkie do tej pory widziane, zrobił na Irenie wielkie wrażenie: drewniane krzyże na prostych grobach, bez plastikowych kwiatów. Skromnie i szlachetnie zarazem. Cisza przerywana jedynie śpiewem ptaków. Pomyślała: „Mogłabym tu kiedyś spocząć”.

I przypomniała sobie wakacje w Sobieszewie w roku 1960. Zakonnice z Lasek prowadzą niewidome dzieci między falami, każde z nich trzyma się sznura, żeby się nie zgubić. Irena pamięta też, że do sklepu po pieczywo siostry przyjeżdżają lśniącym mini morrisem. Wieczorami śpiewają przy ognisku.

Pacjenci

Szpital odkryła później. Piętrowy biały budynek przypomina bardziej dom letniskowy. Nie ma tu aparatów diagnostycznych, sal zabiegowych, szklanych korytarzy i tłumu ludzi. Wówczas jeszcze nie wiedziała, że jego pacjenci staną się ważną częścią jej życia.

Pierwszą osobą, którą Irena się wtedy zaopiekowała, była 38-letnia Ewa. Spotkały się już kiedyś w duszpasterstwie niewidomych na Piwnej. Ewa – samotna matka – przeszła leczenie nowotworu. Choroba zaatakowała kości, kobieta leżała praktycznie cała w gipsie.

Można pomyśleć, że osobą tak ciężko chorą powinny się zajmować najlepsze kliniki. Tam jest jej miejsce, a nie w szpitaliku w Laskach, gdzie nie ma sztabu specjalistów, tylko jedna pielęgniarka. Jednak intensywne leczenie nie było już wtedy Ewie potrzebne. – Dla niej ważna była higiena, bukiet bzu w wazonie i to, aby ktoś jej poczytał – wspomina Irena. – Przy życiu trzymała ją myśl o nadchodzącej pierwszej komunii córki, Grażynki.

Miesiąc po uroczystości Ewa zmarła. Została pochowana w Laskach. Grażynka wychowała się w rodzinie ojca.

Z tego czasu Irena pamięta też Reginę z internatu na Piwnej, która traciła wzrok z powodu cukrzycy. Choroba postępowała dramatycznie szybko, pogrążając ją w świecie ciemności. Młoda kobieta uczyła się posługiwać brailem, żyć po nowemu. Przez chwilę mieszkała u Ireny, razem łatwiej im było jeździć na wykłady z teologii.

Wcześniej Regina studiowała na Wydziale Grafiki Akademii Sztuk Pięknych w Toruniu, miała chłopaka, który już po przeprowadzce do internatu oświadczył się jej listownie. Dziewczyna miała wątpliwości: czy skoro traci wzrok, powinna się zgodzić? Czy jako niewidoma będzie dobrą żoną? Irena radziła, by nie rezygnować z małżeństwa. Regina odpisała swojemu Marianowi: „tak”. I wtedy listy nagle przestały przychodzić, a Irena zaczęła się martwić, czy dobrze doradziła swojej podopiecznej. Niepotrzebnie. Wkrótce narzeczony przyjechał po Reginę i choć niektórzy stanowczo im to odradzali, szybko wzięli ślub.

Stan Reginy nadal się pogarszał. W poszukiwaniu pomocy wyjechała z mężem do Rzymu. Irena wysyłała jej a to insulinę, a to pieniądze, a to nieosiągalną we Włoszech – a tak lubianą – kaszę gryczaną. Przeszczep trzustki i nerki, na który czekała Regina, nie odbył się. Młodzi wrócili do Polski. Regina była operowana w kraju, niestety bez powodzenia. Miesiąc później zmarła.

W życiu Joanny i Marka Wójcickich Irena pojawiła się po koniec lat 80., kiedy ich syn Bartek zaczął tracić wzrok z powodu siatkówczaka. Zaimponowała im tym, że od razu przeszła do działania. – Bartkowi przydałaby się konsultacja za granicą – powiedziała i pomogła zorganizować wyjazd do Francji. Niestety, francuscy onkolodzy nie byli w stanie zrobić więcej niż polscy. Mimo operacji i naświetlania Bartek odchodził. Irena przychodziła do niego codziennie. Zawsze miała duży plecak, a w nim wszystko: nici, nożyczki, kawałek ciasta. – Pani Irena to jest bardzo pożyteczny człowiek – chwalił ją czteroletni Bartek.

Nowotwór zaatakował kości, ból był trudny do opanowania. – W razie potrzeby pani Irena zawsze była przy nas. Mogliśmy się na niej oprzeć. Stała się nam bliska jak rodzina – opowiada Joanna.

Bartek umarł w 1992 r. Jego grób jest w Laskach.

Lucyna

Mama urodziła ją w wieku 14 lat. Już jako kilkuletnia dziewczynka Lucyna miała twarz pokrytą krostami i strupami. Diagnoza: xeroderma pigmentosum (XP). Bardzo rzadka choroba genetyczna (zdarza się raz na 60–100 tysięcy urodzeń). Komórki skóry uszkodzone przez promieniowanie słoneczne nie potrafią się zregenerować. Ultrafiolet szkodzi im około tysiąca razy bardziej niż zdrowym, rozwijają się nowotwory. Chorzy powinni ukryć się w domu, zasłonić okna, by na skórę nie padł ani jeden promień słońca. Na razie lekarstwa brak. Pacjenci umierają przed 20. rokiem życia.

Lekarze kazali Lucynie nosić kapelusz z dużym rondem i długie rękawy. Chronić skórę, nie wychodzić na słońce. Dziewczynka jednak zrzucała kapelusz i biegała z dziećmi po łące albo nad rzekę. Jej skóra stawała się ciemna niczym negatyw, a na twarzy wyrastały guzki. Miała 11 lat, gdy guzy popękały, a twarz zalała ropa i krew. Przestała widzieć na lewe oko, rany nie goiły się. Gdy miała 15 lat, konieczne stało się usunięcie oczu i przeszczep skóry. Całego nowotworu nie dało się usunąć – część pozostała pod nową skórą i drążyła zdrowe tkanki.

Po operacji Lucyna trafiła do szkoły z internatem w Laskach. Spędziła tam trzy lata, ucząc się żyć bez wzroku. Jednak czas w Laskach się skończył – Lucyna była dorosła i musiała wrócić do rodzinnego domu. Pojawił się kłopot. Lucynie zmarła mama, a dziadkowie zamierzali umieścić dziewczynę, której stan pogarszał się, w ośrodku dla dorosłych osób niepełnosprawnych. Tego Lucyna za nic nie chciała. Szczęśliwie na wakacje jeszcze raz pojechała do swojego ulubionego miejsca – Lasek. Gdy wysiadła z autobusu, drogi jej i Ireny skrzyżowały się.

Irena od razu zajęła się sprawą Lucyny. Próbowała zorganizować jej miejsce w internacie na Piwnej albo jednak w Laskach. Nie udało się. Wstawiła więc łóżko do swojej kawalerki, w oknach powiesiła nieprzepuszczające słońca kotary. I tak Lucyna zamieszkała na Mokotowie, w malutkim mieszkaniu Ireny.

Lucyna była dla niej najważniejszą podopieczną. Spośród wszystkich właśnie jej Irena poświęciła najwięcej czasu, a Lucyna pokochała ją jak drugą matkę.

W 1999 r. do Polski przyjechał papież. Irena pomyślała: „Nie pójdziemy, ale może warto obejrzeć?”. Pojechała do sklepu po telewizor. Stamtąd zadzwoniła do Lucyny.

– Jak myślisz, kupić? Zabrakło mi pieniędzy, musiałabym pójść do banku.

– Tak, kupić – tęsknie odpowiedziała Lucyna.

Choć niewidoma, telewizję oglądała pasjami. Sprzątała mieszkanie i robiła herbatę, gdy Irena wracała z pracy. Zostawiała jej karteczki „kocham cię”. Irena była z niej dumna, jak rodzic, gdy dziecko odnosi sukcesy.

Lucyna czuła się coraz gorzej. Miała kłopoty z żołądkiem, nerkami, kośćmi. Przyjmowała maksymalne dawki morfiny. Irena załatwiła kroplówkę, woziła na przetaczanie krwi. Nawet w tym stanie ważąca 34 kg Lucyna w sobotę wstawała z łóżka i prosiła Irenę o zawiezienie do Lasek.

Lucyna zmarła w sierpniu 2001 r. Jest pochowana w Laskach.

Jednoosobowe hospicjum

Pokój Ireny wyłożony jest korkiem, wszędzie są pamiątki i zdjęcia przyjaciół – osób, którym pomogła.

Mateusz, lat 11 – potrzebował protezy, w której można grać w piłkę nożną. Irena postarała się o jego wyjazd do Szwecji i dobranie protezy.

Chory onkologicznie Jarek – mama nie mogła przyjeżdżać do szpitala, więc Irena odwiedzała go codziennie, a jak miał ochotę na pizzę, zrobiła ją i taksówką przywiozła jeszcze ciepłą.

Ewa, mama niepełnosprawnej Cecylii – w razie potrzeby Irena zostawała z dziewczynką na noc.

– Ludzie nie boją się do niej zwracać. Nawet jeśli czują się słabi, głupi i mało warci – mówi Ewa Błoch, osoba niewidoma, z wykształcenia śpiewaczka. Ewa i Irena znają się prawie cztery dekady. – Jaka jest Irena? Człowiek instytucja. Jednoosobowe hospicjum. To, co robi, przekracza możliwości zwyczajnego człowieka. Pamięta o urodzinach moich dzieci i imieninach mamy. Kiedy się zbliżają, dzwoni: jak tam, robimy tort? Nigdy nie powie: „To takie łatwe, sama możesz upiec”.

– Jeśli ktoś ją prosi o pomoc, nie ocenia tej prośby – opowiada dalej Ewa. – Wolontariusze zwykle pomagają tak, jak sami uważają, że trzeba. Irena inaczej – robi tak, jak chce potrzebujący. To on decyduje, czy do kościoła chce iść rano, czy wieczorem, i którą drogą. Gdy niewidoma starsza pani pragnie koniecznie cukierków ze sklepu na końcu miasta, to wszyscy pukają się głowę: przecież takie same są w sklepie obok! A Irena nigdy nie dyskutuje i po prostu po nie jedzie. Bo z jakiegoś powodu dla tej osoby cukierki właśnie stamtąd są ważne. Taka jest Irena!

Przyjaciółka nie szczędzi jej pochwał: – Jeszcze niedawno, gdy miała więcej sił, przed godziną 22 nigdy nie było jej w domu, bo stale komuś pomagała. Zajmowały ją tysiące zwyczajnych, ale przecież bardzo potrzebnych rzeczy: pójście na pocztę po rentę, do sklepu po prezent, zawiezienie ciasta. Odwiedzanie dzieci w szpitalach, pomoc ich rodzicom. Załatwienie kroplówki, pampersów. Obecność, gdy ktoś odchodzi. Nie znam drugiej takiej osoby i nie wiem, czy gdzieś na świecie istnieje.

– Sama też dużo otrzymuję – odpowiada Irena. Kiedyś zacinała się, nie kończyła wypowiedzi. Od kiedy załatwia sprawy osób potrzebujących, stała się odważna i zdecydowana. Kompleksy minęły, jak ręką odjął.

– Wspaniałe jest to, że pani Irenie nie trzeba potrzebujących pokazywać palcem, sama ich znajduje. Wie, co robić – mówi krajowy duszpasterz niewidomych ks. Andrzej Gałka, rektor warszawskiego kościoła św. Marcina. Choć od lat widuje ją na spotkaniach i mszach duszpasterstwa niewidomych, o niej samej wie niewiele.

Nic specjalnego

Irena ukończyła biologię na Uniwersytecie Warszawskim w wieku 22 lat. Ze względu na zainteresowanie ziołolecznictwem chciała studiować dodatkowo farmację, ale nie dałaby rady łączyć pracy z nauką. A pracować musiała, aby się utrzymać. Jej tata zmarł na nowotwór, gdy miała 21 lat, a mama na serce jeszcze wcześniej – kiedy miała 13 lat.

Tata, inżynier, AK-owiec, w 1944 r. aresztowany przez NKWD, trafił do sowieckiego łagru. Mama, urzędniczka, nie miała wieści czy mąż żyje. Czekała, prosząc Boga, by wrócił i by mogli mieć jeszcze dziecko – tak w 1951 r. przyszła na świat Irena. Ojca początkowo nie znała, bo kolejnych kilka lat spędził w warszawskim więzieniu, skazany za działalność w Armii Krajowej. Dopiero pod koniec lat 50. został rehabilitowany.

Irena po studiach przez chwilę pracowała w Instytucie Sadownictwa w Skierniewicach. Szybko porzuciła rośliny na rzecz zwierząt i w 1980 r. przeniosła się do Wojskowego Instytutu Higieny i Epidemiologii, gdzie prowadziła doświadczenia na zwierzętach. Następnie trafiła do Instytutu Matki i Dziecka, do pracowni patomorfologii, gdzie pracuje do dziś. Kiedy zaczęła jeździć do Lasek, zaocznie ukończyła studia z tyflopedagogiki na Akademii Pedagogiki Specjalnej im. Marii Grzegorzewskiej w Warszawie.

W pracy Irena ma do czynienia z ludzkimi tkankami – tuż po operacyjnym pobraniu, jeszcze ciepłymi. Czasem badany materiał jest znacznych rozmiarów, jak w przypadku hemipelwektomii (operacji biodra). Czasem mały, widać, że to chrząstki dziecka, co też robi wstrząsające wrażenie.

Dlatego Irena jest oswojona z widokiem nowotworów. Gdy większość ludzi z przerażeniem odwraca wzrok, ona się nie boi. Tnie tkanki i wykonuje z nich preparaty na szkiełkach, które następnie lekarz patomorfolog ogląda pod mikroskopem, by postawić diagnozę. To mrówcza praca, wiele godzin spędzonych w laboratorium.

Wesprzyj Więź

Kilka lat temu Irena wyczuła guzek na szyi. Problem okazał się poważny. Nie wpadła w panikę, nie pospieszała lekarzy. Korciło ją, by ulec skrzywieniu zawodowemu i przebadać własne próbki, ale nie uczyniła tego. – Na co dzień spotykam się z tyloma tragediami, że moją własną chorobę przyjęłam spokojnie. Potraktowałam ją jako wyzwanie: to nic takiego, trzeba się poddać operacji, stosować dietę. Co innego można zrobić? Małe dzieci chorują i nie panikują.

Przyjmuje leki, chodzi na kontrole u onkologa, ale na co dzień nie myśli o chorobie. – Obcowanie z chorymi nauczyło mnie dystansu do siebie – mówi. Po tylu latach towarzyszenia osobom śmiertelnie chorym już wie, że największe dobro, jakie można wyświadczyć drugiemu człowiekowi, to pomoc w przejściu na drugą stronę. Nie trzeba robić nic specjalnego. W momencie największej trwogi wziąć za rękę.

Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź” nr 4/2018

Podziel się

1
Wiadomość