Na prawdziwy wizerunek Kościoła składają się: z jednej strony „słabość, bojaźń i wielkie drżenie” jego członków, z drugiej – „moc Boża”. Ta słabość, bojaźń i wielkie drżenie objawiają się ostatnio mocniej niż kiedykolwiek.
Wystąpienie wygłoszone podczas spotkania opłatkowego w Domu Arcybiskupów Warszawskich 15 stycznia 2019 roku:
Kiedy przygotowywałem tekst na dzisiejsze spotkanie, kontekst mojej pracy był zupełnie inny. Świeżo miałem w pamięci liturgiczne doświadczenie świąt Bożego Narodzenia, zwłaszcza Mszy św. Pasterskiej, a właściwie trzech Mszy, które odprawiałem pod rząd w pewnej wiejskiej parafii mojej diecezji. To doświadczenie bezpośredniości modlącego się Kościoła miało być dla mnie punktem odniesienia do tematu „Kościół medialny – Kościół realny”.
Kontekst się zmienił: z radosnego na żałobny, trzeba nam porzucić urodziny dla zbliżającego się pogrzebu. Zastanawiałem się od wczoraj, czy to, co chciałem powiedzieć, jest już nieważne. Czy nie uniemożliwia tego wczorajsza tragedia? Pomyślałem jednak, że nie. Że wciąż chcę o tym powiedzieć, ale chciałbym zaprosić Państwa do pewnego myślowego eksperymentu. Ilekroć będę mówił „Kościół”, proszę pomyśleć także o świecie polityki, ilekroć „ksiądz” – zachowując proporcje – „polityk”. Kościół medialny i Kościół realny nie istnieją przecież poza światem medialnym i światem realnym, także tym politycznym.
Twarz Chrystusa
W jednym z wywiadów ówczesny generał dominikanów Timothy Radcliff OP stwierdził: „Musimy przyznać, że obecnie Kościół także ma kłopoty ze swoim wizerunkiem. Wydaje się nudny, za dużo moralizuje i jest na poły martwy. Jednak aby to zmienić nie trzeba korzystać z pomocy konsultantów czy podejmować prób przesunięcia oferowanego przez nas «produktu» w obrębie rynku. Chrześcijaństwo nie ma nic wspólnego z marketingiem. Jednocześnie nasze nadzieje koncentrują się na wizerunku, ale jest to wizerunek Chrystusa, który jest imago Dei, wizerunkiem Boga. Wyzwaniem, które stoi dziś przed Kościołem, jest ukazywanie tego wizerunku w całym jego pięknie, żywotności i blasku. […] Musimy objawiać innym tę twarz – ikonę żywego Boga, którą jest Chrystus”[1]. Niejako na antypodach sytuuje się zdanie papieża Jana Pawła II, który pisał: „Dzięki internetowi na milionach monitorów na naszej planecie pojawiają się miliardy obrazów. Czy z owej galaktyki obrazów i dźwięków wyłoni się twarz Chrystusa i da się słyszeć Jego głos? Świat pozna Dobrą Nowinę o zbawieniu tylko wówczas, gdy będzie mógł zobaczyć twarz Chrystusa i usłyszeć Jego głos. Taki jest cel ewangelizacji”[2].
Na Kościół większy wpływ niż niejeden kato-celebryta mają księża, którzy – kompletnie bez rozgłosu – spowiadają w pierwszy piątek miesiąca
W jednym i w drugim cytacie chodzi w gruncie rzeczy o to samo – o wizerunek Chrystusa, który winien „przebić się” przez wizerunek Kościoła. W końcu bowiem o Chrystusa chodzi, a nie o Kościół, który jest „tylko” po drodze do Chrystusa i może tę drogą ułatwić bądź utrudnić. O ile w przypadku wypowiedzi papieża Jana Pawła II wyraźnie chodzi o medialny obraz Kościoła, wszak internet dzisiaj koncentruje w sobie wszystkie media: wizualne, drukowane elektroniczne, o tyle w pytaniu generała dominikanów – jak się wydaje – chodzi o ten wizerunek, który kształtuje się przez kontakt bezpośredni, medialnie niezapośredniczony, chciałoby się powiedzieć – realny, ale powiedzmy inaczej – bezpośrednio doświadczony.
Twarz człowieka
Nie ma nic odkrywczego w stwierdzeniu, że instytucja to ludzie. Kościół to też ludzie. Z tym jednak zastrzeżeniem, że – choć z teologicznego punktu widzenia to błąd – w społecznym odbiorze Kościół to przede wszystkim „ludzie w koloratkach”, co jest akurat przejawem klerykalizmu, z którego z trudem wychodzi i sam Kościół, i media, które widzą Kościół przede wszystkim poprzez koloratki. Jak postrzegani są dzisiaj „ludzie w koloratkach” i instytucja, którą reprezentują? Otóż okazuje się, że w ocenie prestiżu zawodów dokonuje się obecnie istotna zmiana polegająca na zwiększonym wpływie kontekstu instytucjonalnego na ocenę poszczególnych zawodów. Jeszcze w latach sześćdziesiątych badania wykazywały, że ocena ta wiązała się bezpośrednio z oceną osób, które te zawody wykonują. Mówiąc inaczej, oceniało się zawód przez perspektywę osobistego doświadczenia, a ocena ta była rozciągana na instytucję. Osobiste doświadczenie księdza było punktem wyjścia do oceny stanu kapłańskiego, a dominowało doświadczenie pozytywne, zresztą jak w odniesieniu do innych zawodów, które określane były mianem powołania czy zaufania publicznego.
Obecnie punktem wyjścia staje się bardziej globalna ocena instytucji Kościoła niż ocena jednostkowego kapłana. „O ocenach zawodów w coraz mniejszym stopniu decydują indywidualne doświadczenia, wyobrażenia czy wręcz zasłyszane opinie, gdy ktoś z przedstawicielem danego zawodu nie miał okazji się spotkać. W przypadku zaś wielu zawodów ich prestiż jest utożsamiany z prestiżem instytucji, którą reprezentują”[3], a ten jest współcześnie kształtowany za pośrednictwem wizerunku medialnego czy artystycznego. Zresztą dotyczy to nie tylko Kościoła i księży, ale także innych zawodów i instytucji: na lekarza patrzy się z punktu widzenia tego, co media mówią o służbie zdrowia, o sędzim – z perspektywy wizerunku wymiaru sprawiedliwości, jaki kształtują środki przekazu. A o dziennikarzach? A o politykach? Co z nimi?
Zarówno generał dominikanów, jak i Jan Paweł II mówili o twarzy Chrystusa. Zabrzmiało to bardzo Levinasowsko. Twarz jest epifanią człowieka, objawieniem drugiego. Na czym polega różnica między światem mediów a światem realnym? W tym drugim poznajemy i doświadczamy drugiego poprzez twarz, bezpośredni kontakt, spojrzenie w oczy – jak w ikonę. Ekran zwalnia nas od patrzenia się w czyjąś twarz. Każdy z nas ma podobne doświadczenie: księża, politycy, dziennikarze. Komunikujemy się za pomocą memów, twittów, postów, nie pokazując twarzy i nie szukając twarzy drugiego, ale zakładając maskę i identyfikując drugiego poprzez maskę jego zawodu, opcji politycznej, przynależność. Tak, Kościół medialny to Kościół, w których komunikują ze sobą maski świeckich, kapłanów, a nawet biskupów. Mam czasami wrażenie, że w mediach nie mówi się o prawdziwym papieżu Franciszku, ale o jego medialnych awatarach. Państwo medialne to takie, które rozmawia ze sobą maskami polityków, zapominając, że są to ludzie z twarzą, biografią, emocjami, całym swoim człowieczeństwem, które potrafimy zanegować jednym postem.
Wpływ na Kościół, wpływ na wizerunek
Medialnemu wizerunkowi trudno przeciwstawić osobiste pozytywne doświadczenie często bezimiennego, mało znanego kapłana. Dlatego tak ważna wydaje się dzisiaj medialna strategia personalizacji. To oczywiste, że media nie interesują się czymś typowym, a z osobistym wizerunkiem może się przebić poza medialny wizerunek instytucji jedynie ktoś niestandardowy, a nawet kontrowersyjny. Istotne pozostaje pytanie, jak to się ma realnego życia Kościoła. Nie tak dawno pewien katolicki portal przygotowywał Ranking Ludzi Kościoła 2018 r. W zaproszeniu do jego tworzenia czytamy: „Zachęcamy do przesyłania kandydatur rozpoznawalnych i cenionych osób świeckich, osób konsekrowanych i księży. […] Ważna uwaga – chodzi o osoby, których działanie miało pozytywny i znaczący wpływ na Kościół w Polsce w 2018 roku”.
Wszelkie rankingi w Kościele to poddanie się logice mediów i prawom rządzącym kreowaniu wizerunku medialnego. Czy da się od tego uciec?
Dwa elementy wydają się tutaj bardzo istotne: rozpoznawalność i wpływ. Pierwsze kryterium wydaje się oczywiste – medialna rozpoznawalność, gorzej z drugim – owym pozytywnym, a zwłaszcza znaczącym, wpływem na Kościół. Ci, którzy mają największy wpływ, niekoniecznie są tymi, o których najwięcej się mówi. Jak słusznie ktoś zauważył w dyskusji, na Kościół – w sensie wspólnoty, a nie wizerunku instytucji – większy wpływ niż niejeden kato-celebryta mają księża, którzy – kompletnie bez rozgłosu – spowiadają w pierwszy piątek miesiąca. O. prof. Stanisław Napiórkowski mawiał, że większy wpływ na wiernych – a więc na Kościół – ma jeden kaznodzieja niż stu teologów. To bowiem on – kaznodzieja – jest tym, który upowszechnia teologiczne idee. Owszem, dzisiaj trzeba powiedzieć, że tę funkcję wpływu na Kościół dzielą niedzielni kaznodzieje z kaznodziejami internetowymi, trudno jednak jeszcze zdiagnozować, który z nich ma większy wpływ na Kościół, choć wiemy, kto z nich ma większy wpływ na wizerunek instytucji Kościoła.
Jak słusznie zauważa Monika Przybysz w tekście poświęconym kwestii kreowania wizerunku Kościoła w mediach, „wizerunek w dzisiejszych czasach wydaje się coraz mocniej zastępować realność”[4]. To konstatacja wskazująca na bardzo niebezpieczną sytuację. Jaka jest bowiem moralna wartość wizerunku, który jest czymś różnym od tego, co jest – w odniesieniu do danej instytucji, organizacji, firmy czy nawet społeczności – realnością? To pytanie nie tylko o Kościół, ale także o politykę. Ale kogo interesują realne wyobrażenia? Ano nas – ludzi Kościoła.
Jezusa kłopot z wizerunkiem
Bardzo często słyszymy, że jakaś firma czy instytucja musi poprawić swój wizerunek, inaczej mówiąc – chce być lepiej postrzegana niż jest. Poprawić wizerunek można z dwóch powodów: po pierwsze, ponieważ w odbiorze instytucji dominują oceny negatywne. Wtedy instytucja mówi sobie: nie jest ważne to, jacy jesteśmy, ale ważne jest to, jak nas postrzegają, trzeba więc zrobić wszystko, by postrzegano nas lepiej. Mam wrażenie, że ta strategia dominuje w polityce. Ale konieczność poprawy wizerunku może wynikać także z innej motywacji: jesteśmy postrzegani nieprawdziwie, musimy więc nie tyle poprawić nasz wizerunek – bo on sam w sobie jest dobry, ale musimy poprawić komunikację wizerunkową, aby nasz prawdziwy wizerunek trafił do świadomości odbiorców.
Oczywiście, z tych dwóch mechanizmów wizerunkowych jedynie ten drugi jest do zaakceptowania przez Kościół. Pod jednym wszak warunkiem, że uwierzymy, iż prawdziwy wizerunek Kościoła jest z natury rzeczy pociągający. Czy nie o tym myślał św. Paweł, gdy przyznawał się w liście skierowanym do Koryntian: „Tak też i ja przyszedłszy do was, bracia, nie przybyłem, aby błyszcząc słowem i mądrością głosić wam świadectwo Boże. Postanowiłem bowiem, będąc wśród was, nie znać niczego więcej, jak tylko Jezusa Chrystusa, i to ukrzyżowanego. I stanąłem przed wami w słabości i w bojaźni, i z wielkim drżeniem. A mowa moja i moje głoszenie nauki nie miały nic z uwodzących przekonywaniem słów mądrości, lecz były ukazywaniem ducha i mocy, aby wiara wasza opierała się nie na mądrości ludzkiej, lecz na mocy Bożej” (1 Kor 3, 1-5)? Na prawdziwy wizerunek Kościoła składają się: z jednej strony „słabość, bojaźń i wielkie drżenie” jego członków, z drugiej – „moc Boża”. Ta słabość, bojaźń i wielkie drżenie objawiają się ostatnio mocniej niż kiedykolwiek. Teraz trzeba, żeby objawiła się moc Boża.
Jedyny pociągający Kościół to Kościół realny, prawdziwy – nawet stojący w słabości w drżeniu – a nie Kościół, który się podoba
Z realnością własnego wizerunku problem miał sam Pan Jezus. Można by powiedzieć, że wielu dało się uwieść nieprawdziwemu, nierealnemu wizerunkowi Jezusa. Tym, co pociągało i kazało iść za Jezusem były znaki: „Szedł za Nim wielki tłum, bo widziano znaki, jakie czynił” (J 6, 2). Słowa rodziły napięcie, niezrozumienie, dystans i odrzucenie. Widać to w wypowiedziach Jego uczniów, z których wielu mówiło: „Trudna jest ta mowa. Któż jej może słuchać” (J 6, 60).
Jezus doświadczył tego, że Jego działanie było postrzegane przede wszystkim przez gesta – znaki, cuda, wydarzenia. Dzisiaj powiedzielibyśmy: medialną spektakularność, bo możemy być przekonani, że w medialnych relacjach z życia Jezusa dominowałyby wskrzeszenia, uzdrowienia i inne cuda. Te gesta et signa źle zinterpretowane prowadziły do nieprawdziwych wniosków, a nawet do frustracji wyrażonej słowami „A myśmy się spodziewali” (zob. Łk 24, 21). Ale i dziś byłoby podobnie. Gdy ukrzyżowano Jezusa, „lud stał i patrzył” (Łk 23, 35), ale nic nie widział, nie zobaczył tego, co się dzieje naprawdę. Nie dostrzegł twarzy, bo przecież nie miał wdzięku, aby Nań popatrzeć.
Z perspektywy ławki
Pokusa spektakularności to pokusa, którą zna zarówno Kościół, jak i media. Instytucja Kościoła, w tym osoby należące do struktury Kościoła, posługują się mediami, wykorzystują je oraz przejmują logikę mediów. Moim zdaniem, wszelkie rankingi w Kościele to właśnie poddanie się logice mediów i prawom rządzącym kreowaniu wizerunku medialnego. Czy da się od tego uciec? Zapewne nie. Już w roku 1949 papież Pius XII z okazji pierwszych transmisji telewizyjnych powiedział: „Powiedziano światu, że Kościół już nic nie znaczy, a [świat] zobaczy, że mimo prześladowań jest zwycięski i wszędzie żywy”. No właśnie, świat „zobaczy”. Obyśmy tylko tego, co zobaczone nie utożsamili z tym, co rzeczywiste, a tego, co rzeczywiste nie sprowadzili to tego, co zobaczone. Wtedy bowiem Kościół – używając wyrażenia Baudrillarda – zamienimy na procesję symulakrów.
Jedyny pociągający Kościół to Kościół realny, prawdziwy – nawet stojący w słabości w drżeniu – a nie Kościół, który się podoba. Podobać się bowiem może – nawet bardzo – Kościół nieprawdziwy, ale zewnętrznie piękny i pociągający, Kościół, którego wizerunek – w kategoriach estetycznych, komunikacyjnych czy retorycznych – może nawet wygrać z innymi wizerunkami, ale pozostanie fałszywy i będzie dawał fałszywe obietnice. Jest w Kościele pokusa, by taki wykreować. Ale twarz Chrystusa, o której wspominałem na początku, może się przebić jedynie przez realny obraz Kościoła, a nie przez wykreowany: i to bez względu na to czy wykreowany przez media czy przez Kościół. Podobnie będzie z negatywnym obrazem Kościoła, który także może się „podobać”, choć zapewne innym mediom. Przez niego też się nie przebije głos Chrystusa ani nie ukaże się Jego twarz, wbrew szlachetnie brzmiącym deklaracjom tych, którzy taki wizerunek kreują. Dlatego wydaje mi się czymś koniecznym – myślę tutaj nie tylko o dziennikarzach czy ludziach mediów, ale także o nas, ludziach Kościoła (także w koloratkach) – by w myśleniu, w pisaniu, ale także i w budowaniu Kościoła wykraczać poza spektakularność i medialny wizerunek. Prawdziwy Kościół jest gdzie indziej. I prawdziwy świat jest gdzie indziej. Dlatego trzeba zawiesić maski instytucji, wziąć w nawias medialne stereotypy oraz matryce przynależności i rozpoznać człowieka z jego twarzą i imieniem.
Na koniec wrócę do kościelnej ławki. Alain de Botton w książce pt. „Religia dla ateistów” wylicza elementy, których ateiści mogą zazdrościć chrześcijanom, a w tym przypadku katolikom. Jedną z tych elementów religii jest kościelna ławka, w której spotykają się ze sobą różni ludzie: biedni i bogaci, wykształceni i niewykształceni, biali i kolorowi, ludzie różniący się językiem, narodowością, seksualnością, a także przynależnością polityczną. De Botton zazdrości jednego momentu: gdy ci wszyscy ludzie zwracają się do siebie i przekazując sobie znak pokoju – jeśli są tylko minimalnie uczciwi w tym geście – patrzą sobie w twarz, w oczy, podają sobie dłonie. Z perspektywy ławki i świat, i Kościół, i wszystko wygląda inaczej niż przez pryzmat ekranu, gazety, billboardu. Świat widziany stamtąd jest bardziej ludzki. Doświadczam tego zawsze, gdy staję przy ołtarzu. To jest realny Kościół.
[1] T. Radcliffe, „Nazwałem was przyjaciółmi”, Kraków 2002, s. 83-84.
[2] Jan Paweł II, Orędzie na 36. Światowy Dzień Środków Społecznego Przekazu, 24.01.2002 r.
[3] J. Baniak, „Dynamika powołań kapłańskich i zakonnych w Kościele rzymskokatolickim w Polsce w latach 1900-1994. Studium socjologiczne”, Kraków 1997, s. 110.
[4] M. Przybysz, „Kreowanie wizerunku Kościoła w mediach za pomocą public relations i reklamy”, w: M. Przybysz, J. Kloch (red.), „Media w Kościele i Kościół w mediach. Edukacja medialna, dziennikarska i w zakresie public relations z zastosowaniem technologii Web 2.0 w Kościele w Polsce”, Katowice 2012, s. 11-50, s. 16.
Nie zgadzam się z tezą, że „chrześcijaństwo nie ma nic wspólnego z marketingiem”. Oczywiście można marketing zdefiniować jako wciskanie ludziom czegoś i posługiwanie się w tym celu różnymi niekoniecznie etycznymi metodami. Ale tak wyglądał marketing kilkadziesiąt lat temu.
Teraz firmy zajmują się nie tylko samym przekazem, ale też badaniem tego, jak ich przekaz jest odbierany, jak podejmowane działania (realne i medialne) wpływają nie tylko na wysokość sprzedaży, ale też na wizerunek i odbiór marki. Dokładnie tak samo jest z marketingiem politycznym: partie nie tylko ogłaszają jakieś programy, działania i postulaty, ale też sprawdzają, jaki jest odbiór tych działań u ludzi. I nie chodzi tylko o aktualne słupki poparcia, ale o długofalowe trendy.
Oczywiście można stwierdzić, że Kościół jest w innej rzeczywistości i tego nie potrzebuje. Ale jakby nazwać to inaczej – czy Kościół nie potrzebuje spotkania z ludźmi, informacji zwrotnej o tym, jak przyjmują głoszone prawdy? Ewangelizacja św. Pawła „z bojaźnią i drżeniem” w Koryncie poprzedzona została bardzo mądrym wykładem dla Greków na ateńskim Areopagu. Niejeden mądry teolog napisał, że św. Paweł zmienił formę przekazu na skutek małego powodzenia ateńskiej misji, stąd był o wiele większy apostolski sukces w Koryncie. Czy dzisiaj nie ma za wielu biskupów, księży i wiernych świeckich, których nie obchodzi współczesna wersja ateńskiego „posłuchamy cię innym razem”?