Zima 2024, nr 4

Zamów

Miłość w obliczu Auschwitz

Ks. Manfred Deselaers. Fot. Eliza Bartkiewicz / episkopat.pl

Kiedy byłem pierwszy raz w Auschwitz przeżyłem szok, ponieważ nie mogłem sobie wyobrazić, że Niemcy byliby w stanie to zrobić. Zacząłem się nad tym zastanawiać – być normalnym Niemcem to nie wystarczy, trzeba wziąć odpowiedzialność na siebie i robić coś na rzecz pokoju.

Tekst wygłoszony podczas sympozjum „Wspólna Radość Tory”, organizowanego przez Polską Radę Chrześcijan i Żydów, Laboratorium Więzi oraz Centrum Myśli Jana Pawła II na Papieskim Wydziale Teologicznym „Bobolanum” w Warszawie w 2008 roku. Teksty wystąpień zostały zebrane i wydane w książce „Wspólna Radość Tory”.

Nie lubię mówić o sobie, skorzystam więc z tego zaproszenia, aby mówić o spotkaniach.

Po maturze w 1972 r. nie chciałem iść do wojska, a była w Niemczech możliwość wykonywania służby zastępczej. Słyszałem, że jakiś mój kuzyn był w Izraelu, zadzwoniłem do niego i zapytałem, jak tam było, a on odpowiedział, że fajnie. I tak się rozpoczęło moje zainteresowanie Izraelem.

Spędziłem tam półtora roku. Najpierw w kibucu Dovrat uczyłem się języka hebrajskiego. Potem pracowałem w szpitalu Beit Cholim Alin w Jerozolimie z niepełnosprawnymi dziećmi. W Izraelu nie spotkałem Żydów, ponieważ nie wiedziałem nic o Żydach, nie miałem więc w głowie żadnego obrazu, spotkałem tylko ludzi, a z tych spotkań chciałbym przywołać dwa przykłady.

Na kursie języka hebrajskiego w kibucu Dovrat były dwie grupy. Jedne zajęcia prowadziła Cila z Brazylii, drugie Towa z Niemiec. My przez kilka miesięcy byliśmy w grupie z Cilą. Któregoś dnia Towa zaprosiła nas na kawę i powiedziała, że nie chciała mieć nas – trzech Niemców – w swojej klasie, ponieważ ona sama uciekła z Niemiec podczas wojny. Mówiła, że zaczęła nowe życie w ziemi obiecanej i nie chce pamiętać tamtego piekła, w którym zginęła cała rodzina i wszyscy przyjaciele. Nikogo nie miała, sama zaczynała nowe życie. A do tej pory nie chciała słyszeć języka niemieckiego. Zaprosiła nas na kawę, żeby nam podziękować, bo dzięki naszemu pobytowi zrozumiała, że język niemiecki nie jest winny i młodzież nie jest winna. Ja natomiast zrozumiałem wtedy coś na temat losu narodu żydowskiego i coś na temat mojego zadania życiowego.

W Izraelu nie spotkałem Żydów, ponieważ nie wiedziałem nic o Żydach, nie miałem więc w głowie żadnego obrazu, spotkałem tylko ludzi

Drugie spotkanie odbyło się w domu pomocy społecznej. Jeden z moich podopiecznych chłopców mówił po niemiecku. Odwiedzili go rodzice, ortodoksyjni Żydzi, ubrani całkiem na czarno, tata w czarnym kapeluszu, z pejsami, z brodą. Też mówili po niemiecku. Odwiedziłem ich kiedyś z synem na wózku w ich domu w dzielnicy Mea Szearim. Było to bardzo miłe, bardzo życzliwe i przemiłe spotkanie. Okazało się, że mówią po niemiecku, ponieważ pochodzą z Wiednia. Pokazali mi numer wytatuowany na przedramieniu i powiedzieli, że to z Auschwitz. Więcej na ten temat w ogóle nie mówili. Wtedy jeszcze nie rozumiałem za bardzo, co to znaczy. W każdym razie wróciłem z Izraela, znając dobrych ludzi…

W 1983 roku już jako student teologii uczestniczyłem z niemiecką grupą Pax Christi w pieszej pielgrzymce z Krakowa do Częstochowy. Było to tuż po stanie wojennym, po drugiej pielgrzymce Jana Pawła II do Polski. Byłem pod wrażeniem tego, że „Polska jeszcze nie zginęła”, wtedy jeszcze znak „Solidarności” był zabroniony. Ostatni przystanek pielgrzymki przed Częstochową to „stacja pojednania”. Wtedy przyszła do nas pewna kobieta i zapytała, czy jest w naszej grupie ksiądz. Ten ksiądz powiedział nam potem, że ona przeprosiła nas, bo cały czas czuła złość, że ma iść z grupą niemiecką. Widziała bowiem jako dziecko, jak Niemcy rozstrzelali jej rodzinę. Było nas pięć tysięcy osób, grupa niemiecka była niewielka, ale ta kobieta słyszała język niemiecki, którego nie akceptowała. Przeprosiła nas, bo zrozumiała, że tak do Matki przyjść nie może. Wywarło to na mnie głębokie wrażenie.

Przygotowując się do wyjazdu do Izraela i także na początku tej pielgrzymki w Polsce, byliśmy w Auschwitz. Kiedy byłem pierwszy raz w Auschwitz w 1974 roku przeżyłem szok, ponieważ nie mogłem sobie wyobrazić, że Niemcy – tacy Niemcy, jakich ja znam – byliby w stanie to zrobić. Zacząłem się nad tym zastanawiać i do dzisiaj myślę o tym dużo – być normalnym Niemcem to nie wystarczy, trzeba wziąć odpowiedzialność na siebie i robić coś na rzecz pokoju; tak jak żołnierz przygotowuje się na wojnę, tak my musimy przygotować się na pokój. Tak uznałem.

W 1983 roku poznałem proboszcza w Oświęcimiu. Później już jako ksiądz miałem pomysł, czy nie mógłbym u niego spędzić roku, tak jak spędziłem rok w Izraelu, ponieważ najważniejsze jest być razem, a nie mówić o czymś czy kimś. Tak mi się wydawało i tak to czułem w Izraelu. Zapytałem swojego biskupa i ze zdziwieniem usłyszałem jego zgodę. I tak od 1989 roku jestem w Polsce, a od 1990 roku – już 18 lat – w Oświęcimiu.

Co robić, będąc tam? Zacząłem pisać doktorat na polecenie kard. Franciszka Macharskiego. Powiedziałem tylko, że chcę pisać coś na temat Auschwitz, więc prof. Adam Kubiś zaproponował mi zajęcie się biografią komendanta obozu. Powstał z tego doktorat „Bóg a zło w świetle biografii i wypowiedzi Rudolfa Hössa, komendanta Auschwitz”– czułem, że ktoś musi to kiedyś przemyśleć. Odczytałem to jako osobiste wyzwanie.

Żydowski teolog Emil Fackenheim mówił, że jeżeli doświadczenie Auschwitz zniszczy naszą wiarę, to będzie to ostateczne zwycięstwo Hitlera

Noszę zatem w sobie trochę doświadczeń izraelskich, trochę doświadczeń polskich, trochę niemieckiego poczucia odpowiedzialności. Jestem księdzem i zrozumiałem, że nie mogę mówić o swojej wierze w Mönchengladbach, gdzie byłem wikarym, nie myśląc o Auschwitz. Muszę zastanawiać się nad tym, czym jest moja wiara – w ogóle nasza wiara, nasza nadzieja, nasza miłość – w obliczu Auschwitz.

Wesprzyj Więź

Bardzo ważna i inspirująca stała się dla mnie odpowiedź żydowskiego teologa, Emila Fackenheima, który mówił, że jeżeli doświadczenie Auschwitz zniszczy naszą wiarę, to będzie to ostateczne zwycięstwo Hitlera. A nie wolno nam pozwolić mu na takie zwycięstwo. W żydowskiej tradycji mówi się czasem – i tak mówi Fackenheim – że po 613 przykazaniach przychodzi sześćset czternaste: „nie dajcie zwyciężyć Hitlerowi”, a wyrażając to samo pozytywnie, w wielkim skrócie: „niech Izrael żyje, niech dobro żyje”.

Jeżeli zatem wierzymy, że miłość ma sens, że dobro ma sens, że Bóg jest miłością – to w obliczu Auschwitz trzeba dać o tym świadectwo. Nie da się tego wyrazić słowami, da się to uczynić tylko miłością. Znam wielu Żydów, Polaków i Niemców – i cały czas czuję, że często tak trudno nam się spotkać. Dlatego odczytuję, że jestem wezwany – ja osobiście i szerzej: Centrum Dialogu i Modlitwy w Oświęcimiu – do tego, by świadczyć, że można być razem.

Auschwitz niszczył nie tylko ludzi i narody, ale także – tak się to nawet zaczynało – relacje między nimi. Zatem kluczową sprawą po Auschwitz i Birkenau jest leczenie relacji międzyludzkich, troska o to, abyśmy się dobrze poznali, rozumieli i szanowali. Wydaje mi się to tak oczywiste, że nie wiem, czy o tym w ogóle trzeba tutaj mówić.

Podziel się

Wiadomość