Gorliwych zetempowców bali się i uczniowie, i nauczyciele. Jacka też musieli się bać – fragment książki „Jacek” Anny Bikont i Heleny Łuczywo.
Fragment książki „Jacek” Anny Bikont i Heleny Łuczywo, Wydawnictwo Agora, Warszawa 2018. Tytuł i śródtytuły od redakcji
„– Pochodzenie?
– Robotnicze.
– Światopogląd?
– Naukowy.
– Dlaczego chcesz wstąpić?
– Kocham Polskę Ludową i pragnę walczyć z imperializmem”[1].
Tak swoje przyjęcie do Związku Młodzieży Polskiej wspomina w Szkole bezbożników Wilhelm Dichter. Był w tym czasie przyjacielem Jacka. Opowiada: – Przez rok, dwa ogromną ilość czasu spędzaliśmy ze sobą. Nikogo już nie poznałem w życiu z takim temperamentem i chęcią przewodzenia. Imponowała mu silna wola. Rozmawialiśmy często o książce, która zrobiła na nas obu duże wrażenie, Jacek był zafascynowany postacią przywódcy anarchistów, który wbija sobie nóż w nogę i ten nóż wyciąga. Często u mnie spał, dzieląc ze mną tapczan. Palił bez przerwy, strząsał popiół na kołdrę, moja matka przybiegała z kryształową popielniczką i stawiała ją do łóżka. Bywałem w jego domu, niepodobnym do żadnego domu, jaki w życiu spotkałem. Zazwyczaj jest jedna osoba, która ma autorytet, matka albo pan domu, a tam panowało anarchiczne koleżeństwo. Matka – bardzo ładna, milcząca, spokojna; ojciec wesoły, zawsze w dobrym humorze. Mówił do mnie „Panie Dichter, co pan sobie tą nauką głowę zawraca, otwórzmy razem fabrykę gwoździ”. Pan Henryk dużo mi opowiadał o Żydach we Lwowie. W innych domach temat żydowski się nie pojawiał, a tam to był normalny temat.
„Komunistyczną wiarę przyjął na własny rachunek, w niezgodzie z otoczeniem”
15 marca 1949 roku Jackowi udało się wreszcie wstąpić do ZMP. Był wtedy w ósmej klasie, w liceum [2], niecałe dwa tygodnie wcześniej skończył wymagane piętnaście lat i natychmiast zgłosił swój akces. Związek Młodzieży Polskiej miał być odpowiednikiem sowieckiego Komsomołu. Władza utworzyła go w lipcu poprzedniego roku, łącząc, a faktycznie likwidując, inne organizacje młodzieżowe, co stało się ważnym krokiem na drodze do stalinizacji Polski na froncie młodzieżowym.
Czytał Dickensa, Balzaka, Zolę – nikt tak jak oni nie opisał dzikości kapitalizmu, powszechnej chciwości i powszechnej nędzy
– Kandydat miał przekonać aktyw ZMP, że jest godzien należeć do organizacji – opowiadała Irena Włosińska z domu Olecka, młodsza koleżanka Jacka, który już po zdaniu matury był opiekunem jej klasy z ramienia ZMP. – Jedna dziewczyna powiedziała, że doniosła na sąsiada, który handluje mięsem, i została pochwalona. Prowadziłam wtedy pamiętnik i mam w nim taki wpis: „nie wiem, co zrobić, chyba będę musiała powiedzieć na zebraniu zetempowskim, że mama źle mówi o Stalinie”.
– Jacek należał do tych, którzy sami, indywidualnie, na własny rachunek i w niezgodzie z otoczeniem przyjmowali komunistyczną wiarę – mówiła z kolei Hanna Świda-Ziemba, socjolog, która przegadała z nim mnóstwo godzin o czasach ZMP. „Byli oni – pisała o członkach ZMP z pierwszego naboru – tak samo jak ich rówieśnicy refleksyjni i racjonalni; wobec tego ich wybór był wynikiem mniej czy bardziej pogłębionych studiów, namysłów, wahań kończących się skokiem w ideologię” [3]. W jego racjach utwierdzały Jacka książki. „Żyłem literaturą, uczestniczyła ona realnie w moim życiu”. Czytał wydawaną wtedy w ogromnych nakładach klasykę francuską i angielską – Dickensa, Balzaka, Zolę – nikt tak jak oni nie opisał dzikości kapitalizmu, powszechnej chciwości i powszechnej nędzy. Czytał Żeromskiego i Kaden-Bandrowskiego, rozczarowanych i rozgoryczonych „odzyskanym śmietnikiem” – rzeczywistością II Rzeczypospolitej. Czytał Borowskiego, Nałkowską, Andrzejewskiego, którzy „przedstawiali krematoria, płonące getto, gorsze jeszcze niż śmierć upodlenie człowieka jako wyrok, który wydał na siebie stary świat” [4].
Co by na to powiedział Lenin?
Gdy jesienią 1948 roku Jacek przyszedł do Poniatówki, zaczynał się właśnie czas wszechogarniającego stalinizmu. Pod koniec tego roku komunistyczna Polska Partia Robotnicza połknęła socjalistyczną PPS, tworząc Polską Zjednoczoną Partię Robotniczą. Tymczasem uczniowską elitę stanowili powracający z jenieckich obozów chłopcy z powstania warszawskiego, trwała pamięć o ostatnich przedwojennych rocznikach, które walczyły w słynnych harcerskich batalionach Zośka i Parasol.
Kadra nauczycielska była w dużej mierze przedwojenna, uczono z przedwojennych podręczników. Nauczycielka historii wielbiła Piłsudskiego, łacinnik nie krył sympatii endeckich, zdecydowanych komunistów było ledwo dwóch: dyrektor szkoły i nauczycielka nauki o Polsce i świecie współczesnym. Rada pedagogiczna usunęła co prawda ze szkoły chłopca, który rzucił – nie napisano czym, ale za to „trzykrotnie w portrety dostojników państwowych wiszących w klasie”, wybroniła go jednak przed poważniejszymi zarzutami, stwierdzając, że to uczeń krnąbrny, trudny, a jego zachowanie było „pozbawione raczej zamierzonego charakteru politycznego” [5].
– W naszej klasie – opowiadał licealny kolega Jacka – było dużo dzieci przedwojennych piłsudczyków i nieliczni endecy, a starsi chłopcy brali udział w powstaniu. Jeden z chłopaków ćwiczył leżenie pod kapiącą wodą, żeby uodpornić się na ubeckie tortury. A Jacek usiłował przekonywać nas do idei komunistycznej. Czasem przezywali go „wariat”. Widać, co się wokół dzieje, a on bierze te bzdurne hasła na serio. Był skłonny do dyskusji, zapraszał nas do siebie do domu.
„Jeden z chłopaków ćwiczył leżenie pod kapiącą wodą, żeby uodpornić się na ubeckie tortury. A Jacek usiłował przekonywać nas do idei komunistycznej”
– Dla Jacka istniało jedno kryterium: co by na to powiedział Lenin – dodał inny kolega z tej samej klasy. – Ale można było rozmawiać o wszystkim, bez obaw, że następnego dnia zostanie się przesłuchanym. Gdyby wyszło, co wtedy Jackowi mówiłem, tobym siedział.
– Jacek oświadczył księdzu – wspominał następny – że jest niereligijny, ale chciałby chodzić na lekcje. Silnie bronił swoich racji.
Na półrocze miewał dwóje. W ósmej klasie jedyny stopień bardzo dobry, jaki udało mu się zdobyć – oprócz sprawowania – to z religii. Jedyną czwórkę dostał z polskiego. Obok stopni uwagi: „Cudzy zeszyt na rosyjski i cudzy zeszyt na matematykę pokazuje profesorom” [6]. Kolega zapamiętał, że twierdzenie Pitagorasa okazało się dla Jacka wyzwaniem nie do przebrnięcia, takim był antytalentem matematycznym.
Lekcje religii odbywały się wtedy w wielu szkołach. Prawie wszyscy na nie chodzili. Rok szkolny zaczynał się od nabożeństwa i nabożeństwem się kończył. Dzień szkolny zaczynał się i kończył modlitwą. Władza ostrożnie wprowadzała zakazy. Na zebraniu rady pedagogicznej Poniatówki w kwietniu 1949 roku został odczytany okólnik kuratorium ze stycznia dla przypomnienia, że młodzież ma odmawiać tekst modlitwy taki, jaki został zatwierdzony przez władze („część od słów »Mario Królowo Korony Polskiej« nie należy do uznanego tekstu modlitwy”) [7].
– Jacek się wyróżniał. Był entuzjastą zażartym, radykalnym, w wersji stalinowskiej – opowiadał Jerzy Wiatr. On sam skończył już wtedy Poniatówkę i nawrócił się na komunizm. Jako kierownik wydziału propagandy w Zarządzie Dzielnicowym ZMP miał pod sobą Jacka, który awansował na kierownika propagandy w Zarządzie Szkolnym.
Kuroń: „Panicznie bałem się swoich nauczycieli – miałem piętnaście lat i uczyłem się raczej kiepsko. Jako aktywista zetempowski wojowałem z nimi energicznie i byłem niesłychanie dumny ze swojej odwagi. Tymczasem później okazało się, że to oni się mnie bali i teraz wstyd”.
Na dzielnicy
W 1948 roku zmieniły się programy szkolne. Na zebraniach rady pedagogicznej Poniatówki przypominano nowe dyrektywy: geografii uczyć, kładąc nacisk na osiągnięcia Związku Radzieckiego we wszystkich dziedzinach, w biologii teorię mendelizmu uznać za reakcyjną [8]. Jacek nie zaprzątał sobie tym głowy, mało się skupiał na nauce, większość czasu spędzał „na dzielnicy”.
Andrzej Garlicki:
– Nasz komitet dzielnicowy ZMP mieścił się na Kossaka, w willi, która musiała komuś zostać zabrana. Była tam czytelnia, trzy stoliki, literatura propagandowa. Myśmy to wszystko czytali i dyskutowali do nocy. Najbardziej nam się podobało „Państwo i rewolucja” Lenina.
Jacek z pomocą słownika wyrazów obcych i encyklopedii przegryzał się przez Marksa, Engelsa, Lenina. Znalazł w tych lekturach przekonujący wywód, że to, w co wierzył, „jest naukowo dowiedzione i historycznie konieczne”.
– Jacek był pierwszy propagandzista, ale żywy, uspołeczniony, jak tylko można było komuś pomóc, to pomógł – mówił Jan Skrzypczak, który chodził do mieszczącego się w tym samym gmachu co Poniatówka wieczorowego Liceum Mechanicznego. Skrzypczak pracował w Ursusie na nocną zmianę jako tokarz, przesypiał kilka godzin i pędził do szkoły. Jacek, który zajmował się z ramienia ZMP pomocą dla młodzieży z biednych domów, załatwił mu przez ojca pracę w Centralnym Urzędzie Szkolenia Zawodowego.
„Na dzielnicy graliśmy w piłkę, śpiewaliśmy, dyskutowaliśmy, ale także kontrolowaliśmy warunki pracy w żoliborskich zakładach, walczyliśmy ze spekulacją. Często wykonywaliśmy bardzo ciężkie prace. Pamiętam, jak przez całą noc wyładowywaliśmy rury do odbudowy mostu Poniatowskiego” – wspominał Kuroń.
Zaczerwieniło się
Kiedy ogłoszono „walkę o socjalistyczny charakter wyższych uczelni”, co znaczyło, że droga na studia ma prowadzić przez ZMP – był 1949 rok – „jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zniknęli ze szkół średnich przeciwnicy nowego ustroju. Zaczerwieniło się”. Dla Kuronia ten masowy zaciąg był sprzeczny z całą jego wiarą. „Jeszcze przed chwilą reakcjoniści, a oto bojownicy o socjalizm” – pisał o nawale konformistów zdumiony i zbrzydzony.
Koledzy zapamiętali, że w ZMP byli „absolutnie wszyscy”, „chyba wszyscy”, „jakieś dwadzieścia procent”, „absolutna mniejszość”. Żaden nie mówi spontanicznie: „ja też byłem w ZMP”.
Jerzy Wiatr, który jeszcze chwilę wcześniej był zwolennikiem opozycyjnego Wici, a teraz zaczynał karierę w aparacie, z jednej strony imponował Jackowi erudycją, z drugiej – budził podejrzenia. Na konferencji dzielnicowej ZMP, gdzie Wiatr kandydował, Kuroń wstał i zapytał go, jak ocenia swoją przeszłość: Wici, te plakaty wyborcze, a teraz taki entuzjazm dla nowej władzy. „On coś wyjaśniał, ale nas w tej sprawie trudno było przekonać. Przepadł w wyborach”.
– Jacek należał do pokolenia zetempowców żarliwych wyznawców ideologii, roczniki 1926–1935 – opowiadała Świda-Ziemba. – Wykreowali ich komuniści, do wprowadzania stalinizmu potrzebowali młodych entuzjastów. Nowa władza, podporządkowana wrogiemu mocarstwu, była dla większości władzą obcą. Należało stworzyć system ideologicznego terroru, który wytworzyłby stan ciągłego zagrożenia. Do tego była potrzebna armia ludzi wierzących w komunistyczną ideologię. Młodzież się świetnie do tego nadawała. Świadomość misji, bycia awangardą w budowaniu nowego, lepszego świata, ekspresja młodości, aktywności, walki. Komuniści zaproponowali młodym nie tylko poczucie wyższości, głosząc apoteozę młodości, ale też wsparli ich naturalną potrzebę kontestacji świata starszych, rodziców, nauczycieli. Ich żarliwość miała budzić zgrozę w opornej części społeczeństwa.
Komuniści „przyzwolili na rewolucyjny bunt młodzieży z ZMP, wymierzony w starsze pokolenie i tradycję – pisał Krzysztof Kosiński. – Zależało im na zerwaniu więzi społecznych, narzuceniu nowych reguł życia” [9]. Apogeum tej techniki można było obejrzeć w czasie chińskiej rewolucji kulturalnej.
Nie było dnia bez sprzeczki
Jedną z przeszkód było harcerstwo, najbardziej masowa wówczas organizacja młodzieżowa, zbudowana przed wojną, bezpośredni spadkobierca Szarych Szeregów działających podczas okupacji u boku AK. ZMP próbował przerobić harcerstwo na własną modłę, wymieniając kadrę instruktorską na swoich ludzi.
W 1949 roku w czasie jednego z harcerskich zebrań, na które przyszli zetempowcy, Jacek usiadł koło ślicznej dziewczyny. Była to Hania, harcerka, uczennica liceum Sempołowskiej, jego pierwsza miłość. „Kochanie! Haneczka! Pierwszy raz w życiu piszę list i od razu miłosny – wyznawał jej Jacek zimą 1950 roku, kiedy wyjeżdżał z braćmi i ojcem na tydzień w Tatry. – Przyszedłem dziś do ciebie i chciałem prosić o twoją fotografię, a tu nic nie ma ciebie, myślałem, że się wścieknę z rozpaczy. Chyba zwariuję. Wiesz, że gdybym miał perspektywę, że ciebie nigdy nie zobaczę, to mimo tego, co mówię o idei, byłbym się powiesił” [10].
– Jacek był w młodości bardzo urodziwy – mówiła Hania. – Pięknie zbudowane ciało, wystające kości policzkowe, wydatne, wspaniałe usta. Potem źle jadł, nie uprawiał sportu, tylko politykę, więzienia nie polepszyły mu wyglądu, ale wtedy był jak rzeźba. Poszliśmy kiedyś z Jackiem na bal architektów, ja przebrana za Cygankę, a Jacek za Harnasia, wypożyczyłam mu strój w operze. On się nagle zezłościł, zdarł ten strój, wszyscy krzyczeli: „z Harnasia Apollo!”.
Hanna Volmer, dziś scenografka mieszkająca w Niemczech, wkrótce stała się stałym gościem w domu na Mickiewicza. Z rodzicami Jacka pozostała w przyjaźni do ich śmierci.
– W domu Kuroniów było inaczej niż u mnie – opowiadała. – Dużo ciepła, dużo emocji, zainteresowania innymi, dużo wolności. Jacek dorastał, przechodził trudny okres, ja występowałam w roli sprzymierzeńca rodziny, bo miałam większy wpływ na niego niż dziwne poczucie sprawiedliwości. Uznał, że jak wychodzi na deszcz, to potrzebuje płaszcza bardziej niż jego właściciel, a kiedyś przecież zwróci. Dla niego ubrania to były rzeczy zbyteczne. (…)
Jacek wspominał, że kiedy w sklepach brakowało mięsa, oni z Hanią powiedzieli sobie, że są gotowi wyrzec się mięsa na całe życie, żeby ludzie mieli co jeść. Komentował to po latach bez dystansu: „Taki poryw serca i wiara w wielką sprawę, która była naszą wspólną sprawą, w której razem codziennie działaliśmy”.
Hanna Volmer:
– Kotłowały się w nim emocje, chciał walczyć o sprawiedliwość i prawdę, ale było w tym też sporo egocentryzmu. Lubił dominować. Chętnie wchodził w konfliktowe sytuacje, żeby uzasadnić swoje racje. Jako dziecko marzył, żeby być Ludwikiem Waryńskim i dźwigać kajdany. Lubił sytuacje niebezpieczne. Skakał na główkę do basenu, gdzie poziom wody wynosił czterdzieści centymetrów. Z Andrzejem Garlickim pisali do siebie nawzajem anonimy, że opozycja wydała na nich wyrok śmierci. Mama Jacka powiedziała mi, że oni to sobie wymyślili, że będą tak na siebie pisać. Jacek lubił przewodzić. Gdy jeździliśmy na nartach w Bieszczadach, zawsze tak długo się sprzeczał, dokąd mamy jechać, aż wygrywał. Dużo moich znajomych piętnowało, że się z nim związałam. Drażnił ich.
Z ojcem w tym czasie Jacek ostro się kłócił o politykę. Henryk Kuroń dostrzegał jakieś zalety nowego ładu – uspołecznienie, awans społeczny – więc z początku tworzyli wspólny front przeciw „reakcyjnej” mamie. Jacek jednak dość szybko zaczął się radykalizować i oddalać od ojca ideowo. Kiedy zapisał się do ZMP, ojciec był przerażony jego ortodoksyjnym zaangażowaniem. Nie było dnia bez sprzeczki. (…)
Gorliwych zetempowców bali się i uczniowie, i nauczyciele. Jacka też musieli się bać. Odnalazłyśmy wielu jego kolegów z tamtego czasu.
– Nie lubiłam Kuronia ani wtedy, ani później – oświadczyła zdecydowanie jedna ze szkolnych koleżanek.
– Wystrzegaliśmy się go – dodał inny kolega.
Większość jednak Jacka chwaliła.
– Otwarty i elokwentny. Zawsze go bardzo lubiłam.
– Dobry człowiek, koleżeński, pomógł mi się przygotować do egzaminu z zagadnień współczesnych, mówiąc mi co prawda: „Orłem to ty nie jesteś”
Dowód uczciwej pamięci
Hanna Świda-Ziemba: – Widziałam wtedy wielu, którzy byli opanowani ideą. Kołakowski nabawił się gruźlicy kości, jeżdżąc namawiać chłopów do wstępowania do PGR. Kołakowski bardzo lubił się uczyć, a Jacek nie bardzo i może dlatego Kołakowski nie został na długo aktywistą, a Jacek został.
Po lekturze „Wiary i winy”, gdzie Jacek rozlicza się ze swego komunistycznego zaangażowania, Świda-Ziemba porównywała jego wspomnienia ze swoimi notatkami z tamtego czasu i pisała z podziwem, że Kuroń „daje dowód uczciwej i fotograficznej niemal pamięci własnych postaw i działań”. „Rola takich ostrych zetempowców jak on – pisała – była bez wątpienia destrukcyjna, ale nie byli to ludzie źli ani zdrajcy, ani cyniczni karierowicze, byli to ludzie po prostu opętani ideologią” [11].
Trójka z łaciny, trójki z przedmiotów ścisłych, kilka czwórek, jedna jedyna piątka – świadectwo maturalne Jacka nie wygląda imponująco. Piątkę miał tylko z nauki o Polsce i świecie współczesnym.
„Mimo usilnych próśb moich, aby zapisał się na wyższe studia, oświadczył, że chce być zawodowym rewolucjonistą” [25] – pisał Henryk Kuroń, gdy Jacek po raz pierwszy znalazł się w więzieniu. Dla ojca Jacka, który pierwszy w rodzinie zdobył wyższe wykształcenie, musiało być strasznym ciosem, że jego syn nie zamierzał zdawać na studia. Dlaczego nie zdawał? Czy tak bardzo pochłaniało go działanie, czy może bał się, że przy swoich problemach szkolnych nie będzie w stanie zdać egzaminu na wyższą uczelnię?
– Jacek mówił, że chciałby zdawać ze mną na architekturę, żebyśmy razem studiowali, ale nie był w stanie skoncentrować się na twórczej pracy, usiedzieć chwili nad papierem, żeby coś narysować – opowiadała Hanna Volmer. – Potem mówił, że będzie pisał książki, ale też nie był w stanie usiąść spokojnie i coś napisać. Rozsadzał go nadmiar energii, niebywały temperament.
Zaraz po zdaniu matury, w 1952 roku, Jacek został etatowym pracownikiem aparatu.
[1] W. Dichter, „Szkoła bezbożników”, Kraków 1999.
[2] Podstawówka liczyła siedem klas, a szkoła była jedenastoklasowa.
[3] H. Świda-Ziemba, „Młodzież PRL. Portrety pokoleń w kontekście historii”, Kraków 2010
[4] Inne książki wymieniał w ostatnim bodaj wywiadzie, niecały miesiąc przed śmiercią. Mówił, że tuż po wojnie czytał „Kochanka wielkiej niedźwiedzicy” Sergiusza Piaseckiego o honorowych szmuglerach z granicy polsko-sowieckiej, autobiograficzne „Dziecko ulicy” Izydora Koszykowskiego, „Na zachód od Zanzibaru” Jana Dąbrowskiego o dzieciach z przedwojennych warszawskich slumsów. Wywiad z 23 maja 2004. Padraic Kenney, „Kuroń’s Bookshelf: A Journey from Childhood to Prison”, maszynopis przysłany autorkom.
[5] Protokół nadzwyczajnego zebrania rady pedagogicznej 23 października 1948. Archiwum Państwowe w Warszawie (dalej: APW), Szkoła Podstawowa i Liceum Ogólnokształcące im. Księcia Józefa Poniatowskiego w Warszawie (dalej: SPiLO), sygn. 846.
[6] Katalog okresowy klasy 8b, rok 1948/49, tamże
[7] Protokół L. 8 nadzwyczajnego zebrania rady pedagogicznej 10 kwietnia 1949, tamże.
[8] Protokół L. 1 posiedzenia rady pedagogicznej 31 sierpnia 1949, tamże.
[9] K. Kosiński, „Oficjalne i prywatne życie młodzieży w czasach PRL”, Warszawa 2006.
[10] List J. Kuronia do H. Volmer, 1950. Archiwum H. Volmer.
[11] H. Świda-Ziemba, „Młodzież PRL…”, dz. cyt.
Jedyną zaletą tej książki jest faktografia, notabene niebezpieczna, wymagająca ostrożnego czytania bowiem fałszująca postać Jacka Kuronia tak jak streszczenie historii II wojny światowej w jednym zdaniu – „biedni Niemcy, zginęło ich 7 milionów”. Książkę uważam za głęboką, piętrową manipulację, która ma rozgrzeszyć środowisko Wyborczej z porzucenia bliskich mu wartości na rzecz „rynku”, czego wyrzutem sumienia był Jacek Kuroń. Stąd bardzo „szczere” i szczegółowe ujęcie czasów komunizmu do stanu wojennego aby uwiarygodnić autorki jako osoby krytyczne wobec Jacka (notabene, te drobne demaskacje jego słabości niczego nie wnoszą, wcale go nie przybliżają, pozorują obiektywność na zasadzie „tu jest Hitler, tu Armia Krajowa, a my jesteśmy obiektywni”) i nieproporcjonalnie powierzchowne ujęcie czasów późniejszych, zwłaszcza po 1989 roku, zwłaszcza po 1995, kiedy to ukazuje się go jako schorowanego, niezdolnego do zrozumienia rzeczywistości i mądrości etapu jego przyjaciół, którego opiniami nie należy się przejmować (na spotkaniu promocyjnym w Krakowie na pytanie czy Jacek Kuroń popierałby dziś 500+ Róża Thun lekceważąco dla Jacka Kuronia wypowiedziała się o jego „nieodpowiedzialności” nie spotykając się z reakcją jego byłych przyjaciół, że popierałby i 2000+). Środowisko Gazety Wyborczej tą książką porzuciło Jacka Kuronia jako swojego bohatera, a za nim środowisko „Krytyki Politycznej”, co wnoszę z „obiektywnych” recenzji książki na ich stronach, zamiast stanąć w obronie człowieka, który nie może się bronić (niekoniecznie polemizując, tylko po prostu zadając kłam półprawdom żyjąc dalej z nami). I to jest właśnie moment, by środowisko katolików otwartych na swego bohatera wybrało Jacka Kuronia, autora artykułu w Znaku z 1975 „Chrześcijanin bez Boga” (wiem, że sam tytuł niekoniecznie uzasadnia taki wybór, ale treść już tak), człowieka, który pracował z Pismem Świętym jakby był głęboko uformowanym chrześcijaninem (gdy w stanie wojennym był kuszony w więzieniu by pójść na „kompromis” miał sen, w którym osobiście poznany w latach ’70 papież podaje mu Pismo; budzi się i otwiera je na historii starca Eleazara z Księgi Machabejskiej, który pod groźbą śmierci odmawia dopuszczalnego kompromisu, by nie łamać ducha młodszym). Po wszystkich tych zastrzeżeniach co do książki przyznam, że większe dla prawdy o Jacku Kuroniu szkody robi prawica zupełnie nie rozumiejąc tej postaci ani jej poszukiwań. Na ogół nie potrafi o nim myśleć inaczej niż wąskopolitycznie wpisując go w spory, w których nie brał udziału.
Ksiazka o Jacku Kuroniu nie spowodowala wprawdzie, ze zapalalem do niego miloscia, ale pomogla mi zrozumiec jego postepowanie i motywy, ktorymi sie kierowal. W sumie to byla jednak absolutnie nietuzinkowa postac!