Jego postawa wydaje się czymś nieznanym dzisiejszym praktykom politycznym – umieć przyznawać się do błędów, przepraszać, publicznie płakać i prowadzić otwarty dialog z samym sobą. Zawsze widzieć w bliźnim partnera, któremu podaje się dłoń.
Niech mi Państwo wybaczą tę odwróconą kolejność. Jako nieodrodne dziecko lat 90., któremu Jacek Kuroń kojarzy się przede wszystkim z zielonym hipopotamem z „Polskiego zoo”, musiałem najpierw zobaczyć, żeby następnie uwierzyć. Kuroń to dla mnie widmo z elektrycznego pudełka, niedoskonały obraz i dźwięk starego telewizora rodziców oraz kilka niepodrabialnych detali: dżinsowa koszula, łysa głowa, miętolony w dłoniach papieros, zachrypnięty głos. Dopiero później doszły do tego opowieści świadków, przeczytana publicystyka, szkolne lekcje historii. Także – pomnikowe wizerunki z „Gazety Wyborczej” i artykuł „III RP dla każdego”, opublikowany w 2001 roku wspólnie z 22-letnim wówczas Adrianem Zandbergiem, przyszłą twarzą partii Razem. W Kuroniu widziałem coś na kształt nieuchwytnego króla-ducha, romantyczną figurę dogorywającej lewicy społecznej, na którą w Polsce sprzed piętnastu lat – kiedy Jacek umierał w jednym z warszawskich szpitali – nie było (podobno) ani miejsca, ani szczególnego zapotrzebowania.
Uznałem więc, że zanim przystąpię do pisania o książkowej biografii Jacka Kuronia, powinienem skonfrontować własną niedoskonałą pamięć oraz nabudowane na niej cudze wyobrażenia z czymś bardziej konkretnym. Na przykład wysłuchać słynnych telewizyjnych pogadanek z lat 1989-1990, w których Kuroń – już jako minister pracy i polityki społecznej – co tydzień tłumaczył Polakom problematykę reform społeczno-gospodarczych. Pierwszych kroków nie skierowałem jednak w stronę gmachu przy Woronicza, ale tam, gdzie setki tysięcy moich rówieśników dokonuje codziennej kwerendy wizualnej – na YouTuba. Trud okazał się jednak próżny. Pięć pierwszych wyników – czyli tych najczęściej klikanych filmów – zajmują pogadanki i śledztwa demaskujące „prawdę o towarzyszu Jacku”. Gdyby zatem młody i średnio zaznajomiony z najnowszą historią Polski internauta chciał się pobawić w „kuroniologa”, w pierwszej kolejności dowiedziałby się nie o procesach, więzieniach czy Komitecie Obrony Robotników, lecz o rzekomych kontaktach opozycjonisty z Moskwą, o jadowitym antyklerykalizmie i otwartym stalinizmie Jacka, o piciu wódki z Kiszczakiem i Jaruzelskim, o zdradach, konszachtach, kłamstwach, rzucaniu przyjaciołom kłód pod nogi i tak dalej. Jeśli dodatkowo zdamy sobie sprawę, że wyniki „na górze” ściągają większość ruchu na stronie, szanse, że odwiedzający portal utrwalą sobie taki właśnie obraz Kuronia – jako zdrajcy „Solidarności” i nieprzejednanego „komucha” – dramatycznie wzrastają. Mało komu będzie się chciało przeklikać gdzieś dalej. Zestawić „prawdę memu” z wielowątkową i skomplikowaną prawdą czasów.
Podobny los może spotkać książkę Anny Bikont i Heleny Łuczywo. Po siedemset stron naprawdę gęstego tekstu sięgną przecież głównie ci dawno już przekonani. Nie zamierzam oczywiście bawić się w rytualne utyskiwania na spadający poziom czytelnictwa. Chodzi raczej o zwrócenie uwagi na stale pogłębiającą się w Polsce jadowitą polaryzację światopoglądową: książka ważna i napisana z osobistej perspektywy – chociaż pozostawiająca spory niedosyt czytelniczy – ma w obecnych warunkach nikłe szanse na przebicie się poza liberalno-inteligencką bańkę informacyjną.
Tymczasem to, co dla mnie – człowieka trzydziestoletniego i pamiętającego Jacka jak przez mgłę – wydaje się największą wartością opowieści Bikont i Łuczywo, uczestniczek tamtych wydarzeń, jest zaprezentowana w niej anachroniczność postawy Kuronia. Anachroniczność – w sensie nieprzystawania ani do naszej teraźniejszości, ani do przeszłości, ani do uznawanych za naturalne podziałów ideologicznych. Pewien wybitny gatunek osobności, który pozwalał Kuroniowi na otwarte, publiczne negocjowanie własnej tożsamości politycznej. Bez ustanku, przez całe życie, w poprzek najważniejszych debat i modnych stylów rozumowania, ale (prawie) zawsze w zgodzie z jedną spiżową, nienaruszalną zasadą – polityka ma być w pierwszej kolejności działaniem na rzecz najsłabszych: biednych, wykluczonych, oplutych, pobitych, wyszydzonych. Robotników, Żydów, Ukraińców, kobiet, dzieci. Bez równości i sprawiedliwości nie istniało według Kuronia coś takiego jak ład społeczny. Nawet jeśli konsekwentne podążanie i trwanie przy równościowej aksjologii oznaczało w jego przypadku – dla wielu nie do zaakceptowania – dydaktyzm moralny i pedagogikę społeczną ukrytą w każdym zdaniu i geście. W efekcie z takiej niewzruszonej postawy mógł się wyrodzić – i Bikont i Łuczywo nie pomijają również takich niewygodnych elementów projektu „Jacek” – narcyzm człowieka zakochanego we własnych ideach, w brzmieniu własnego głosu; mówca nieznający sprzeciwu, czekający na poklask wielbicieli, a bez tego aplauzu – zagubiony w dziecinnym poszukiwaniu uwagi.
Przez całe życie szedł w poprzek najważniejszych debat i modnych stylów rozumowania. Zawsze jednak w zgodzie z jedną nienaruszalną zasadą – polityka ma być w pierwszej kolejności działaniem na rzecz najsłabszych
Książce zarzucano już w recenzjach, że za mało skupia się na życiu prywatnym, nie pogłębia rysów psychologicznych, traktuje pobieżnie rolę Gai Kuroń czy w ogóle kobiet-opozycjonistek. Jest pomnikiem wprawdzie nie czarno-białym, ale z pewnością monumentalnym, do bólu politycznym, koncentrującym wszystkie siły na realistycznym sportretowaniu peerelowskiej opozycji antykomunistycznej i tarć wewnątrz tego środowiska. To wszystko prawda i stąd też bierze się wspomniane poczucie niedosytu. „Jacek” rozwija się bardzo „po bożemu”, zaczyna od nakreślenia źródeł lewicowego etosu w rodzinie Kuroniów, bada etap lwowski, młode lata w stalinowskim Związku Młodzieży Polskiej, przełom roku ’56, życie więzienne, KOR, pierwszą „Solidarność”. Nie unika kontrowersji, zadając ważne pytanie o gawędziarską charyzmę Kuronia, jego skłonność do kwiecistego, ubarwionego opowiadania o własnych przygodach. Czy mieliśmy do czynienia z mitomanem? Konfrontacja z faktami wypada na niekorzyść Jacka, tyle że zawsze chodzi o detale, jakieś mało znaczące naddatki treści, a nie o sedno sprawy, które pozostaje trudne do merytorycznego podważenia.
Bikont i Łuczywo prowadzą narrację niczym wytrawne operatorki filmowe, płyną za Kuroniem przez wszystkie dwudziestowieczne sztormy, odmalowując historię jednocześnie panoramicznie – w planach ogólnych, jako piętrzące się konteksty społeczno-polityczne – i detalicznie, w zbliżeniach, zoomując na konkretne obrazy i wyciągając z archiwów słowa prawdziwe w swojej polifoniczności i wszystkich sprzecznościach. Dla niektórych – łącznie z inwigilującymi Kuronia esbekami – Jacek był uosobieniem „świeckiego świętego”, człowiekiem głęboko moralnym, niezłomnym, życzliwym w najbardziej ludzki, otwarty sposób. Nie uznawał podziałów klasowych, wódkę pił i rozmawiał w takim sam sposób z ministrem, osiedlowym pijaczkiem, bankierem czy prostytutką. Inni – jak choćby profesor Andrzej Mencwel czy Jan Gross, wśród wielu podobnych opinii – widzieli w Kuroniu osobę budującą wokół siebie „atmosferę czołobitności”, próbującą uchodzić za „ucieleśnienie całego narodu”, charakter głęboko „wiecowy”, niedzisiejszy, w zwykłej rozmowie uderzający w tony podniosłe, pedagogiczne, twarde jak stal. Lewicowy demagog, któremu obce były inteligencka rozwaga i klasowa subtelność. Dzieciak w skórze dorosłego. Człowiek jednocześnie nieznośnie idealistyczny i wybitnie pragmatyczny.
A jednak skupienie się na Jacku jako bycie przede wszystkim politycznym, chociaż zdecydowanie zawęża dostępne pola widzenia, destyluje z losów Kuronia coś głęboko uniwersalnego. Coś, z czym – taką mam przynajmniej nadzieję – mogłoby się utożsamić moje coraz bardziej obojętne politycznie pokolenie, zrażone duopolem partyjnym, arogancją elit i neoliberalizmem podszywającym się pod naturalną organizację rzeczywistości. Chodzi o Kuroniowską osobowość polityczną jako proces, metamorfozę, płynność, która – nawet jeśli częściowo opiera się na mitologizowaniu i ubarwianiu – pozostaje zawsze transparentna, szczera i publiczna, trochę na zasadzie samokrytyki składanej na wiecu partyjnym. Niektóre ewolucje Kuronia – a w zasadzie: dewolucje – były rzecz jasna całkowicie chybione. Jacek – już jako minister pracy – był w rządzie Mazowieckiego jednym z największych orędowników planu Balcerowicza, bezgranicznie zakochanym w ideach terapii szokowej Jeffreya Sachsa i nawołującym do bezwzględnego tłumienia rolniczych blokad i protestów ulicznych. Później głęboko tej wolty żałował, przepraszał za nią, wspominał o zdradzonych ideałach, a jego skrucha nie mogła być obliczona tylko na wynik wyborczy – bo żadnej aktywnej polityki już na tym etapie nie było. Kuroń – schorowany i politycznie zmarginalizowany – pod koniec życia zaczął się zwracać w kierunkach dla siebie zdawałoby się najbardziej naturalnych: w stronę ruchów alterglobalistycznych, antykapitalistów, teorii wspólnot ponadnarodowych, nieustrukturyzowanych, opartych na wzajemnej pomocy, otwartości i nieskrępowanym przepływie informacji. Wtedy – w roku 2001 czy 2004 – była to absolutna nisza nisz, na którą przyjaciele i sojusznicy Jacka patrzyli jak na fanaberie i objawy demencji starszego pana, a która wiele lat później, w rzeczywistości po kryzysie z 2008 roku, złożyła się na dekalog nowej lewicy.
Postawa Kuronia wydaje się zatem czymś absolutnie nieznanym dzisiejszym praktykom politycznym – umieć przyznawać się do błędów, przepraszać, zawstydzać się, publicznie płakać i prowadzić otwarty dialog z samym sobą. Nade wszystko: zawsze widzieć w bliźnim partnera, któremu podaje się dłoń, a w społeczeństwie – powiernika własnych rozterek. Nie figurki w grze o wynik wyborczy i utrzymanie wpływu na wciąż jednakie status quo. To otwartość emocjonalna – wbrew psychologicznym tendencjom typowym dla mężczyzn z jego pokolenia – uczyniła z Kuronia skutecznego lewicowego aktywistę, za to marnego teoretyka.
Być może – kiedy nowoczesne ruchy protestu, jak francuskie żółte kamizelki, wzywają do budowania nowej politycznej wrażliwości, a inteligencja bardziej niż kolejnych ekstrawaganckich teorii potrzebuje przejrzystego planu działania – z postawy Jacka dałoby się uczynić rodzaj wskazówki na przyszłość. Propozycję nowej polityki – w miejsce żerującego na negatywnych emocjach populizmu, reaktywność emocjonalna rozumiana jako szczerość pozbawiona wizerunkowego PR-u, totemu eksperckości i języka wykluczającego słabszych ekonomicznie, symbolicznie i społecznie. Polityki, która nie wychodzi do tłumu, żeby go pouczać, rugać i mówić o pryncypiach – a przynajmniej nie robi tego, jak Kuroń-moralista i Kuroń-pedagog, z pozycji klasowej wyższości – ale żeby z nim szczerze współodczuwać. Nawet jeśli miałoby to oznaczać utratę resztek przemocowego autorytetu.
Problem polegał na tym, że on przepraszał nie za to za co powinien.