Sorrentino pokazał przenikliwy obraz psychologiczny samotnego człowieka, dla którego władza, bogactwo i blichtr były całym życiem, i dlatego to życie w ostatecznym rozrachunku można uznać za stracone.
Paolo Sorrentino to mistrz współczesnego kina. Patrząc na „Wszystkie odloty Cheyenne’a”, „Boskiego” (o premierze Andreottim), „Młodego papieża”, a przede wszystkim na „Wielkie piękno” – dla mnie arcydzieło absolutne – podziwiam fantasmagoryczność i barokowość obrazów tego reżysera. Jego „charakter pisma” znajdziemy także w najnowszym filmie „Oni”. Przepych, groteskowość i kiczowatość przedstawianego świata reżyser potrafi opisywać malowniczo, z „szerokim oddechem”. Kino Sorrentino jest iluzjonistyczne, wrażliwe na piękno, a jednocześnie proste i jasne.
Ten wspaniały włoski artysta zapewne przypomina Federico Felliniego, ale jednocześnie tworzy swój własny język filmowy, niepodrabialny i osobny. Sorrentino nie musi być zatem do nikogo porównywany. Potrafi w rodzajowych, czasami surrealistycznych obrazach szyfrować alegoryczne i teologiczne sensy. Symbolika w jego filmach jest przewrotna. Ich treścią, mówiąc najogólniej, pozostaje niespełnienie, przemijanie, pustka tego świata, ludzka głupota i rozdźwięk między tym, co deklarujemy, a tym, co w rzeczywistości czynimy. Na pewno dla niego, podobnie zresztą jak dla wspomnianego już twórcy „Słodkiego życia”, realizacja filmu to trans.
Treścią kina Sorrentino pozostaje niespełnienie, przemijanie, pustka tego świata, ludzka głupota i rozdźwięk między tym, co deklarujemy, a tym, co w rzeczywistości czynimy
Fellini tłumaczył kiedyś dziennikarzowi Gideonowi Bachmannowi na planie „Osiem i pół”: „Słuchaj, ja jestem ignorantem. Nie wmawiaj mi żadnej filozoficznej teorii. To, co robię, jest szczerym świadectwem moich poszukiwań. (…) Ja w ten sposób pomagam sobie żyć, stawiam przed sobą lustro. A gdybym nawet znalazł intelektualne rozwiązanie moich problemów – z Panem Bogiem, z żoną, z kobietami, ze śmiercią, z urzędem podatkowym – co by mi to dało? Byłoby to oszukiwanie samego siebie. Problematyzując życie, pozbawiamy je naturalnego biegu. Bo nie jest tak, że świadomie przeżywasz życie. Życie żyje w tobie – ty pozostajesz pasywny. Nie żyjesz – jesteś żywy. Trzeba dać się temu pochłonąć, jak w podróży”. Ostatnie zdanie z tej wypowiedzi mistrza można uznać za motto Sorrentino. Świat przez niego opisywany jest pesymistyczny, ale pomimo swojego nieuleczalnego głupstwa, zasługuje na ocalenie, co pokazuje także finał „Onych”. Sorrentino nie indoktrynuje nas żadną filozofią czy teologią. Reżyser stawia przed swoimi bohaterami lustro. Okazuje się, że to prześwietlenie samego siebie nie wystarczy. Twórca „Młodości” idzie głębiej, poza taflę lustrzaną, dokonuje wiwisekcji ludzkiego wnętrza. Nazwałbym go anarchicznym konserwatystą.
Reżyser „demaskator” zrobiłby zapewne z Silvio Berlusconiego, bo o nim opowiada film „Oni”, obrzydliwego mafiosa. Słynne „bunga bunga” stanowiłyby tło do pokazania „odrażającej” postaci, tylko po to, żeby ją doszczętnie pognębić. Ale Sorrentino to wybitny artysta, a nie specjalista od sensacji, skandalu i demaskacji. Pierwsze czterdzieści minut projekcji narracyjnie przypomina teledysk; potem film powoli zmienia się w artystyczną wizję obumierania człowieka.
Berlusconi (znowu wielka kreacja Toniego Servillo) w „Onych” jest cyniczny, narcystyczny, ekscentryczny, czasami bezwzględny, czasami z wielkopańskim gestem; król życia, dla którego altruizm pozostaje najlepszym sposobem na bycie egoistą. Jednocześnie to najbardziej prawdziwy, autentyczny człowiek w całej tej ludzkiej menażerii wykreowanej przez reżysera. Chyba nawet wie, że przegrał życie, ale nie potrafi już inaczej. Zepsuty, ale nie do cna. Nie jest postacią jednowymiarową. Dodajmy, że na ekranie nie oglądamy historii „jeden do jednego”, ale bardzo prawdopodobną. Reżyser w napisach początkowych informuje widzów, że film to owoc swobodnej pracy twórców, a „odniesienia do rzeczywistości osób i faktów są pozbawione zamiarów dokumentacyjnych”. Niektóre osoby wskazano w dziele jako rzeczywiste, inne podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
„Berlusconi to fenomen. Społeczny i psychologiczny. Fascynował mnie od początku swojego istnienia na włoskiej scenie politycznej. Fascynowało mnie również szaleńcze wręcz uwielbienie, jakie od początku żywiła do niego część włoskiego społeczeństwa i równie ogromna, szczera nienawiść, którą darzyła Berlusconiego grupa jego przeciwników” – mówił Sorrentino w jednym z wywiadów. „Berlusconi to uosobienie władzy: pozbawionej morale, wręcz śmiesznej w swojej arogancji, a jednocześnie przyciągającej” – dodawał.
Najgorsi w filmie są ci wszyscy serwiliści, z prawa i z lewa, liberałowie i ci, którzy udają chrześcijan; politycy knujący przeciwko Berlusconiemu pozbawieni są zasad moralnych w dużo większym stopniu niż sam wódz. Perfidni moraliści i moralistki; karierowicze, którzy jeszcze niedawno niewiele znaczyli, a dziś chcą dotknąć wielkiego Silvio, przypodobać mu się, a gdy znajdą się dzięki niemu na szczycie, będą zapewne gorsi od swojego promotora.
A on stworzył swoją potęgę sam, swoje „państwo w państwie”, przynajmniej twierdzi, że sam, choć przecież wiadomo, że początki jego gigantycznego majątku związane są z niejasnym układem ze skompromitowanym, socjalistycznym premierem Bettino Craxim, który uciekł z Włoch w czasie antykorupcyjnej akcji prokuratorskiej „Czyste ręce” (skazany zaocznie na karę więzienia, nigdy nie wrócił do kraju). Berlusconi wyszedł z tej afery bez szwanku. Stał się potęgą, zbudował swoje imperium ekonomiczne, polityczne i medialne. W przypływie szczerości wykrzyczy do żony, że to nie jest tak, że tylko on był nieuczciwy, bo przecież wszyscy przedsiębiorcy świata robią to samo, gotowi omijać lub obalać przeszkody. „Tylko, że ja zrobiłem to lepiej od innych, bo jestem najlepszy” – przyznaje. Teraz wymaga bezwzględnej lojalności. Można nawet uwierzyć, że na swój sposób pozostaje autentycznym patriotą nie tylko klubu AC Milan, którego jest właścicielem, ale całej Italii, oczywiście pod warunkiem, że Italia będzie na jego obraz i podobieństwo.
Pojawiają się także w filmie żałośni celebryccy głupcy, gotowi przypodobać się Panu Prezesowi za wszelką cenę. Marzą o karierze, np. w Parlamencie Europejskim. Tabuny dziewczyn chciałyby zagrać w tasiemcowych telenowelach produkowanych przez stacje telewizyjne, których właścicielem jest Prezes. Wszyscy go podziwiają, zachwycają się nim, niektórzy szczerze, inni koniunkturalnie, ci ostatni w rzeczywistości go nienawidzą. Teraz chcą tylko ogrzać się w jego obecności, jak na przykład Sergio Morra wkupujący się w łaski przyszłego premiera poprzez współorganizowanie mu imprezy z dziesiątkami młodych dziewcząt w willi Morena na Sardynii. Morra i jemu podobni pragną chwały, władzy i pieniędzy, a te ma On, Silvio. Oto żałosny glamour.
Berlusconi potrafi być bezlitosny w stosunku do nielojalnych współpracowników, ale może też darować winy, oczywiście – nie bezinteresownie, choć wygląda, że wspaniałomyślnie. Nie jest tyranem, władzę można przez jakiś czas utrzymać prostymi środkami, na przykład przekupując sześciu senatorów, żeby mieć większość w parlamencie; takich polityków łatwo znaleźć, coraz łatwiej, nie tylko zresztą we Włoszech. Silvio w wizji Sorrentino zdaje sobie sprawę, że władza jest przejściowa. Nawet jak się ma wszystkie kanały telewizji RAI i kilka prywatnych, to prawda i tak kiedyś wyjdzie na wierzch. Berlusconi już dawno przestał mieć złudzenia. W istocie „Oni” to przede wszystkim bezwzględna diagnoza współczesnego świata, Italii i Europy. To obraz aksjologicznego upadku. I tak sobie myślę, że bardzo aktualny.
Berlusconi nie chce, nie może, nie umie pogodzić się ze swoją starością. Gra, nie potrafi zrzucić z siebie maski, jest sztuczny, tak jak sztuczne są jego włosy, uzębienie, i twarz po wielokrotnych operacjach plastycznych. Jest niczym mumia z przyszywanym uśmiechem. Lubi zaklinać rzeczywistość, powtarza: „Mnie nie da się urazić!”. Ma swoje zasady: „Nie należy odkładać pieniędzy, myśli i uczuć. Bo później się z nich nie skorzysta”. Lubi cytować Newtona, Buzzatiego, żeby zrobić wrażenie na innych, żeby manipulować słuchaczami. Do swojego wnuka powie, że prawda zależy od tonu i przekonania z jakim ją przekazujemy. „Jedynie co się liczy to fakt, że mi uwierzyłeś”. Może Newton, czy Buzzati tak nie powiedzieli, ale to nie jest ważne. Ważne, że uwierzono, że to, co sobie wymyśliłeś, stało się prawdą. „Dziadku wszedłeś w kupę” – woła wnuczek. Silvio wyjaśnia, że to niemożliwe, żeby on wszedł w kupę, to ogrodnicy zaorali grunt, a na powierzchni pojawiły się grudki ziemi, które konsystencją przypominają kupę. Wnuczek zrozumiał: „Tak dziadku, to wygląda jak kupa, ale kupą nie jest”.
A tak naprawdę, życie wymyka mu się powoli z rąk, rozstaje się z żoną, która do tej pory też pławiła się w jego bogactwie, korzystała z niego, grała w filmach, ale po pięćdziesiątce przestała interesować widzów, wypadła z obiegu. Teraz coś w niej pękło, zdobywa się na bunt, choć mocno kontrolowany, tak żeby nie spalić za sobą mostów. „Dlaczego ze mną żyłaś, skoro uważałaś, że nie mam żadnych zalet” – Silvio powtarza to pytanie trzykrotnie.
Sorrentino szydzi, ale jest to szyderstwo podszyte pesymizmem, żalem i nostalgią. Rozpacz przenika się ze śmiechem
Fascynuje go Stella, młoda, subtelna dziewczyna, bardzo ważna postać w tym filmie, inna niż wszystkie dziewczęta zebrane w wilii Morena. Nie podoba się jej „ta impreza”. „Pan jest na swój sposób miły, pełen galanterii, ale ma pan oddech, jak mój dziadek, oddech starca. Nie jest przyjemny, ani przykry, po prostu oddech starca” – wyzna. Tych słów Berlusconi nie zapomni, i nic nie pomoże jego efektowny bon mot (kolejny element maski), że widocznie dziadek dziewczyny używa tego samego środka do czyszczenia protezy zębowej.
Rauty i wystawne przyjęcia, sfrustrowane przyszłe gwiazdy i gwiazdorzy, którymi tak naprawdę większość z nich nigdy nie będzie, przegrany emerytowany prezenter, który przez całe życie prowadził idiotyczne quizy telewizyjne, kabotyńscy i zdegenerowani politycy – oto prześmiewczy i smutny obraz Włoch i Europy w pierwszej dekadzie XXI wieku. Sorrentino szydzi, ale jest to szyderstwo podszyte pesymizmem, żalem i nostalgią. Rozpacz przenika się ze śmiechem.
Silvio jest sprzedawcą marzeń. Ennio, zaufany biznesmen i najbliższy, chyba jedyny, prawdziwy przyjaciel Berlusconiego przypomina mu, że trzeba ludzi przekonywać do „naszych marzeń”. Nasze dążenia muszą stać się ich marzeniami. Tylko Silvio potrafi „wyjść z siebie” i „przekonywać do swoich marzeń”. Scena, w której podszywa się pod przedsiębiorcę budowlanego i telefonicznie namawia prostą kobietę do zakupu apartamentu na nowym nieistniejącym osiedlu mieszkaniowym jest majstersztykiem reżysera i aktora. To nie tylko scena o metodach manipulacji, to obraz nas, świata w którym żyjemy, i któremu się poddajemy.
Po zaprzysiężeniu na premiera i przysiędze na wierność Konstytucji Berlusconi odwiedzi miasto zniszczone przez trzęsienie ziemi. W namiocie spotka starą, smutną kobietę, która straciła cały dobytek. „Co się stało?” – pyta nowy szef rządu. „Wypadła mi proteza” – odpowiada staruszka. „Sprawię pani nową” – zapewnia Silvio. Obietnicy dotrzymuje, jest przecież „sprzedawcą marzeń”.
A potem obiecuje, że wybuduje Nowe Miasto odporne na wstrząsy tektoniczne, i podaruje wszystkim nowe, przestronne mieszkania. Ale wtedy dotrze do niego inne żądanie. „Chrystusa. Chcemy odzyskać Chrystusa!” – słychać okrzyki z tłumu. Berlusconi milknie. Finał „Onych” to alegoria religijno-teologiczna, którą można interpretować na wiele sposobów. Także z nadzieją. Silvio nie może podarować Chrystusa, może jedynie odzyskać figurę ze zburzonego kościoła za pomocą najnowocześniejszych dźwigów. Ale wołanie „Chcemy odzyskać Chrystusa!” ma w świecie upadłych wartości głębszy sens.
W świecie Berlusconiego wszystko wydaje się puste, jałowe i nudne. Nie ma uczuć, pozostał tylko cynizm i wewnętrzna nicość. Sorrentino pokazał przenikliwy obraz psychologiczny człowieka samotnego, dla którego władza, bogactwo i blichtr były całym życiem, i może dlatego to życie w ostatecznym rozrachunku można uznać za stracone.
Jest w „Onych” szaleństwo, śmiech, ale nie rechot, przejmujący smutek, poezja i piękno, Sorrentino chyba inaczej nie potrafi robić filmów. Jego wszystkie dzieła mogłyby mieć wspólny tytuł: „W poszukiwaniu straconego życia”. Poszukiwali go Chayenne, Jep, Giulio i Silvio, a nawet młody papież. Czy znaleźli? Nie wiemy do końca, bo tak chce Paolo Sorrentino. Człowiek jest bowiem, jego zdaniem, zagadką nierozwiązywalną. I ma rację.
Przeczytaj też: Sorrentino – metafizyk niespełnienia
Oprócz tego, o czym trafnie pisze ks. Andrzej Luter, że jest to “wiwisekcja ludzkiego wnętrza”, widzę w tym filmie także przejmujący pesymistyczny obraz naszej zabójczej (samobójczej) cywilizacji. Niosąca pewną nadzieję końcowa symboliczna scena z uratowaną z rumowiska figurą Chrystusa skontrastowana jest z cudowną malarsko, alegoryczną sekwencją zaczynającą film: biały niewinny baranek wędruje sobie po zielonych pastwiskach luksusowej posiadłości Berlusconiego na Sardynii (czy nie przypomina się Mistyczny Baranek z “Ołtarza Baranka Eucharystycznego” Jana van Eycka z Gandawy?), wreszcie zagląda z ciekawością do wnętrza supernowoczesnej willi i… pada martwy.
Piękny tekst, piękniejszy niż był dla mnie sam film.