Jesień 2024, nr 3

Zamów

Tańczę, śpiewam i używam. Rozmowa z ks. Andrzejem Pęcherzewskim

Niezbywalną częścią doświadczenia religijnego jest umiejętność świętowania. Cieszenie się przyjemnością życia i odnoszenie się do Tego, który jest tego źródłem – mówi ks. Andrzej Pęcherzewski.

Ewa Kiedio: Czy przyjemność jest w życiu koniecznie potrzebna?

Ks. Andrzej Pęcherzewski: Najpierw trzeba sprecyzować, co rozumiemy przez pojęcie „przyjemność”. Powiedzmy więc, że jest to jakieś dobro, którego człowiek doświadcza. Normalny mechanizm w nas jest taki, że przyjemne będziemy chcieli przyjmować, a nieprzyjemnego raczej nie. Oczywiście, możemy to potem filtrować, tak że z pewnych względów zaczniemy przyjmować także to, co nieprzyjemne. Z perspektywy psychoanalizy ma to ogromne znaczenie w kształtowaniu się podstawowych struktur psychicznych w człowieku, który pojawia się na świecie – w dziecku, które wyodrębnia się od matki. Podstawowy sposób doświadczania świata przez dziecko to właśnie przyjemne/nieprzyjemne.

Czyli można powiedzieć, że jest to kategoria, która na pewnym etapie jest potrzebna, żeby ukształtować pozostałe kategorie naszego postrzegania?

– Tak, według klasycznej psychoanalizy, na najwcześniejszym etapie rozwoju nasz aparat psychiczny, a poprzez niego kontakt ze światem kształtuje się w oparciu o zasadę przyjemności. Stanowi ona pierwszy sposób rozróżniania, czy coś jest dobre, czy złe. Spójrzmy na przykład na karmienie. Mamy tu wiele poziomów, to będzie nie tylko zaspokojenie łaknienia i potrzeby pokarmu, ale także potrzeby kontaktu – tu chodzi o dotyk, emocje, które są z tym związane. To są różne bodźce, które mówią o przyjemnym/nieprzyjemnym doznaniu. Dziecko nie ma jeszcze aparatu, który by mu pomagał sprawnie to porządkować, na razie zostaje na takim etapie odbioru. Nie ma tu jeszcze rozróżnień na świat zewnętrzny i wewnętrzny, psychiczny czy duchowy, które później zaczynamy stosować w wyniku obróbki umysłowej.

Przyjemność spełnia rolę zachęty, ma nam pomóc w osiągnięciu jakiegoś ogólnie odczuwanego dobrostanu. Jeśli nie będziemy zwracać uwagi na to, że dziecko sygnalizuje przeżywanie nieprzyjemności czy potrzebę otrzymania przyjemności, zrobimy mu krzywdę. Pozbawianie dziecka przyjemności – deprywacja zmysłowa i emocjonalna − prowadzi do bardzo głębokich patologii charakteru, na pierwotnym poziomie, później najtrudniejszych w terapii.

NIEPRZYJEMNA HEREZJA

Człowiek traci motywację, bo nie może się spodziewać nagrody?

 – Rodzi się pewien stan nienasycenia. Nie osiągam dobrostanu, w związku z tym odczuwam frustrację, niepokój, lęk. Czasami człowiek wytwarza sobie fałszywy dobrostan, zaczynają się fantazje, samozaspokojenie. Dziecko może fantazjować, że samo się nakarmiło, jeśli w porę nie dostało pokarmu. Może tworzyć wewnętrzny nieprawdziwy świat, w związku z tym traci kontakt z samym sobą, z tym, co się dzieje. Nie umie odczytywać wewnętrznego świata, emocji i zaczyna je odbierać fałszywie. W skrajnych sytuacjach rodzą się w ten sposób psychopaci, psychotycy, którzy nie umieją się skontaktować ze swoim wewnętrznym światem, ze swoimi faktycznymi potrzebami i w pewnym momencie go porzucają, bo ta sytuacja rodzi zbyt dużą frustrację. Zaczyna się przedmiotowe podejście do świata: to da mi coś, chcę tego i tego. Dlatego tak istotne jest, żeby potrzeba przyjemności została zauważona przez opiekuna, matkę, najbliższe otoczenie. Jak zawsze chodzi o łapanie równowagi, złoty środek.

A więc zdrowy, dojrzały człowiek dostarcza sobie pewnej ilości przyjemności, a jednocześnie ze względu na inne wartości potrafi z niej zrezygnować.

– Tak. Elementem zdrowej osobowości jest umiejętność zabawy, co łączy się z przyjemnością. Całkowity brak zabawy to niepokojący sygnał. Jednocześnie jednak nie otrzymujemy bezustannie gratyfikacji i przyjemności, wobec tego na takich wartościach nie możemy oprzeć życia.

Na razie mówił ksiądz językiem psychoterapeuty. Zastanawiam się, na ile taki sposób mówienia daje się przenosić w praktykę duszpasterską. Czy z ambony można głosić o znaczeniu przyjemności?

– Chrześcijanin nie jest jakimś innym gatunkiem człowieka, w jego życiu przyjemność tak samo pełni swoją rolę. Chodzi jednak zawsze o znalezienie takiego sposobu przejścia przez życie, który nazwiemy dobrym – takim, że spotyka się Boga. W pewnym uproszczeniu – w kontekście doświadczenia religijnego – przyjemność według jednych hamuje, oddala lub wręcz zamyka w drodze do najwyższych duchowych wartości. A według innych przyjemność – zawierając sama w sobie różne formy przeżyć zmysłowych, aż po najwyższe formy doświadczeń natury estetycznej − jest właśnie drogą do świata transcendentnego. Ostatecznie jednak chrześcijaństwo mówi o dwóch rzeczywistościach, naturalnej i nadprzyrodzonej, między którymi nie ma ciągłości, jednak przeżywanie ziemskiej przyjemności może być pomocną analogią i zapowiedzią „rozkoszy nadprzyrodzonych”, o których możemy przeczytać w Biblii lub w pismach mistyków.

Na najwcześniejszym etapie rozwoju nasz aparat psychiczny, a poprzez niego kontakt ze światem kształtuje się w oparciu o zasadę przyjemności. Stanowi ona pierwszy sposób rozróżniania, czy coś jest dobre, czy złe

Przechylenie w stronę wartości duchowych, a tylko takie były uznawane jako religijne, kosztem odrzucenia przyjemności świata zmysłowego, cielesnego od dawien dawna było obecne w ludziach. To taka herezja manichejska trwająca ciągle w pewnych nurtach w Kościele, zwłaszcza w sferze życia cielesnego, erotycznego. Zasadniczo mamy dwie możliwości. Pierwsza jest taka, że świat, którego doświadczam, mi nie wystarcza − jest wspaniały, ale to za mało, więc próbuję go przekraczać i odkrywam rzeczywistość duchową, religijną. W drugiej zaś świat wydaje mi się tak wstrętny, że uciekam od niego w religię. Kiedy to właśnie ten drugi sposób myślenia dochodzi do głosu w Kościele, należy do takich wypowiedzi podchodzić ostrożnie i krytycznie je analizować.

Przychodzi mi tu do głowy taka analogia: dlaczego dzieci nie lubią chodzić z rodzicami na spacery? Bo słyszą nieustannie: Nie idź tu, nie ruszaj tego, nie chodź tam, tu wpadniesz. Pokazujemy dzieciom świat, który jest nieustannym zagrożeniem. To zagrożenie jest w nas samych, często tego nieświadomych dorosłych. Taki lęk związany z pierwotnym i jedynym poznawaniem świata według doznania przyjemne/nieprzyjemne. Często w życiu dorosłym nakładamy na ten lęk siatkę znaczeń moralnych i religijnych, zupełnie o tym nie myśląc. Nie możemy wciąż karmić się przekazem „Nie żyjcie przyjemnościami”, bo doprowadzimy do okaleczenia siebie. Poziom libido, który w nas stale jest, wymaga karmienia, musi być choćby minimalnie zaopatrzony. Inaczej zabraknie nam w pewnym momencie sił życiowych.

Co się dzieje w sytuacji, gdy ktoś przychodzi do księdza jako pacjent i widać, że zblokował się na poziomie przeżywania przyjemności, ale środki, które podpowiada księdzu praktyka terapeutyczna są sprzeczne z tym, co dopuszcza Kościół katolicki?

– Jako terapeuta nie zajmuję się oceną moralną tego, co się dzieje w życiu pacjenta, ani nie proponuję sposobów wyjścia z problemu. Takie są zasady terapii psychoanalitycznej. Mocno akcentuje się w niej neutralność − niczego nie podpowiadamy pacjentowi, tylko wspieramy go w samodzielnym odkrywaniu znaczeń nieświadomych. Oczywiście, moja sytuacja jest szczególna ze względu na to, że jestem księdzem. Ale wiele osób zgłasza się do mnie właśnie z tego powodu. To znaczy, że w procesie psychoterapii boją się uderzenia w sferę religijną, a przychodząc do mnie, mają zabezpieczone, że nie będę podważał ich wiary. Co nie znaczy, że unikniemy tematu religii. W terapii jest to najtrudniejszy, najdelikatniejszy obszar, bo to z nim wiąże się najwięcej sztywnych mechanizmów obronnych. Dlatego ważne jest, żebym na terapię długoterminową nie przyjmował nikogo z parafian. Patrząc na mnie jako na swojego proboszcza, nie będą w stanie otworzyć się w tej sferze. Czasami potrzebne są inne narzędzia niż te, które mamy do dyspozycji w duszpasterstwie, właśnie takie jak np. psychoterapia. Bardziej adekwatny obraz siebie i rzeczywistości pozyskiwany przy jej pomocy pomaga uniknąć niepotrzebnego cierpienia i odzyskać bogatszy świat przeżyć (w tym również przyjemności) z ich znaczeniami religijnymi bardziej zintegrowanymi wewnętrznie.

Z INNEJ PLANETY

Wróćmy do wspomnianego wcześniej przeakcentowania wartości duchowych przy zapomnieniu o wszystkich pozostałych. Ks. Józef Tischner w książce „Myślenie według wartości” podkreślał, że jeśli nie są realizowane wartości niższego rzędu, wartości przyjemnościowe, negatywnie odbije się to też na przeżywaniu wartości wyższych.

– Oczywiście. Dyskutujemy teraz o ważnych sprawach, kwestii wartości, duchowości, religii… a tu przeciąg! Czy ma mi on nie przeszkadzać? Przeszkadza mi, ja jestem cielesny. Jeśli nie będę tego szanował, to się przeziębię. Rzecz jasna, to uproszczony przykład, ale o to w istocie chodzi.

W chrześcijaństwie mówi się gratia supponit naturam, czyli: łaska buduje na naturze, a także non destruit naturam sed perficit − łaska nie niszczy natury (natura ma być, jak najpełniejsza, jak najlepsza), ale obmywa ją i podnosi. Wobec tego trzeba jak najlepiej poznać naturę, w tym także nasze podstawowe doznania i sferę przeżywania. Jeśli tak ranimy naturę, że zaczynamy od niej uciekać, to istnieje niebezpieczeństwo przechyłu w kierunku łaski, świata nadprzyrodzonego. To już jest rzecz niepokojąca w rozwoju religijnym. Potrzebna jest harmonia, rozwój całej osobowości. Nie może być tak, że „święty, święty, ale wytrzymać się z nim nie da”.

Nauka chrześcijańska jest szalenie pozytywna, optymistyczna w swym ostatecznym wydźwięku. W tym, co słyszymy w kościele, ciężar położony jest jednak często bardziej na krzyż niż na zmartwychwstanie.

– Chciałbym uniknąć uogólnień, bo sam nie słucham wielu kazań. Zdaję sobie jednak sprawę, że tak bywa. Mnie samemu też zdarza się taka postać głoszenia, taki klimat pracy duszpasterskiej, które nie budzą nadziei, nie podnoszą, tylko trzymają na kolanach. To są moje „deficyty”, które czasem nieświadomie projektuję na innych. Czasem jednak świadomie się nimi zajmuję, bo one są też jakoś nasze wspólne i szukam wtedy drogi w ciemności.

Całkowity brak zabawy to niepokojący sygnał. Jednocześnie jednak nie otrzymujemy bezustannie gratyfikacji i przyjemności, wobec tego na takich wartościach nie możemy oprzeć życia

W kościele w Dąbkach, w mojej parafii, w centralnym miejscu jest krzyż. Chrystus wiszący na nim jest pogodny i nie ma na głowie korony cierniowej − artysta nie zdążył jej wyrzeźbić przed swoją śmiercią. Niektórych to gorszy, ale innych − porusza. Pokazuje, że chrześcijaństwo to nie jedynie padół łez. Jak jednak zachować pogodę ducha? Doświadczenie grzechu i zła jest obecne w naszym życiu, nie ma tu co zgrywać „How do you do?”, „Very well”. To jest coś, z czym się zmagamy. Ale prawda w chrześcijaństwie jest taka, że mamy naturę zranioną grzechem, a nie nim zniszczoną.

W Piśmie Świętym czytamy o Przemienieniu Chrystusa na górze Tabor. Dla uczniów było to tak cudowne, a więc też przyjemne przeżycie, tak im było dobrze, że powiedzieli: my tu zostaniemy. To doświadczenie boskości Chrystusa − jak interpretujemy − zostało im dane, aby nie ulegli zgorszeniu krzyżem, czyli doświadczeniu zła. Chodzi o to, abyśmy pomagali sobie nawzajem w nazbieraniu doświadczeń, które zaprocentują, dodadzą nam sił, kiedy spotkamy się ze złem, z ciemnością. Po to jest Kościół. Nie myśląc o tym, w praktyce duszpasterskiej możemy sprawić, że ludzie nie odzyskują nadziei, a wręcz przeciwnie − tracą siły.

Kiedy chrześcijanie mówią o przyjemności, zazwyczaj pojawia się też temat ascezy. Czemu jest to tak ważne pojęcie?

– W pierwszych wiekach chrześcijaństwa wybranie Jezusa związane było z prześladowaniami i zagrożeniem życia. Chrześcijanie odpowiadali „my nie boimy się śmierci” i decydowali się na męczeństwo. To był chrześcijański sposób na doskonałość. Kiedy nie trzeba już było ginąć, bo skończyły się prześladowania, zaczęto mówić o białym męczeństwie, porzuceniu pewnego sposobu życia. Pojawiali się ludzie, którzy twierdzili, że w tym świecie oddalamy się od Jezusa, więc aby stać się doskonałym człowiekiem, trzeba się ze świata usunąć, porzucić swoje relacje i przywiązania do świata – contemptus mundi. Wyjście na pustynię miało być czasem zmierzenia się ze sobą, poznawania siebie, odkrywania, kim jest człowiek, pytania o fundamentalne doświadczenia związane z przeżywaniem świata. Sięgnięcie do tekstów Ojców Pustyni to niezwykłe przeżycie. Wokół tych mistrzów gromadzili się inni ludzie, którzy pytali: jak żyć? Św. Benedykt z Nursji zaproponował sposób życia dla całego Kościoła, regułę złotego środka.

Przewidywał on jednak pewne miejsce dla przyjemności?

– Oczywiście. W związku z tym przypomina mi się pewne zabawne zdarzenie. Razem z kilkoma księżmi i siostrami zakonnymi byliśmy kiedyś u benedyktynów w Subiaco, we Włoszech. Benedyktyni zaprosili nas, księży, na obiad, a siostry zostały zaproszone przez benedyktynki. Jedzenie obiadu bez wina jest tam nie do pomyślenia − mnichowi przysługuje pół litra wina na dzień. Siostrom także przyniesiono wino i tu pojawił się problem, bo mają one w swoich statutach zapisane, że nie piją alkoholu. Nie było jednak wśród nich żadnej, która by mówiła po włosku. Pokazały jedynie, że nie chcą wina. Tamtejsze siostry nie rozumiały, myślały, że przyniosły niedobre wino, więc dają następne. A polskie zakonnice dalej: nie. Dopiero za trzecim razem siostry, które były w gościnie, skapitulowały, bo benedyktynki wyszukały jeszcze lepsze wino. Nie mieściło im się w głowie, jak można jeść bez niego obiad.

Św. Benedyktowi chodziło o dostosowanie do rzeczywistości, w której żyjemy − w Polsce akurat wino nie odgrywa takiej roli, nie jest tak wpisane w kulturę. Spójrzmy dalej na tę zasadę dostosowania środków do realiów: zakonnik nie może wymagać od świeckich, żeby dawkowali sobie przyjemność tak jak on i spali w mniszej celi – to byłoby nieadekwatne. Potrzebny im jest taki poziom ascezy, który pozwoli funkcjonować w świecie. Kiedy my, księża, mamy za szybko gotowe recepty na cudze życie, są to nieraz pomysły z innej planety.

Nie możemy wciąż karmić się przekazem „Nie żyjcie przyjemnościami”, bo doprowadzimy do okaleczenia siebie

Sam jako młody ksiądz miałem takie zapędy. Chciałem, żeby świeccy modlili się w ciągu dnia tyle czasu, co ja. Potem, kiedy trafiłem do dużej parafii, gdzie było mnóstwo obowiązków, sam miałem problem ze znalezieniem czasu na brewiarz. Musiałem się na nowo odnaleźć, bo uporządkowany świat, jaki poznałem w seminarium, nijak się miał do moich nowych realiów.

Uogólniając więc: mamy szukać równowagi, owego złotego środka. Jest w tym także miejsce na przyjemność. Św. Benedykt mówił: „ora et labora”, wskazywał na duchowość i pracę, świat ducha, ale też świat materii. Kiedy pytamy o przyjemność, to również będzie chodziło o znalezienie równowagi.

A czy z ascezy można czerpać przyjemność?

– Pod względem nagromadzenia w nas zapisów przyjemności, doświadczeń, bodźców jesteśmy jak autobus na warszawskiej linii w godzinach szczytu − nikt i nic nie jest już w stanie do niego się wcisnąć. Nie ma gdzie się zaczepić, nowe doświadczenie już się nie zmieści, jest ciasno, więc trzeba coś wypakować. Asceza jest właśnie takim wypakowywaniem i oczyszczeniem, które ma nam pomóc w doświadczeniu Boga. Ale zawarte w tym jest także pełniejsze i na innym poziomie doświadczanie przyjemności. Choćby to, o czym często wspominają osoby podejmujące ascezę, że patrzą na słońce i zdumiewają się jego pięknem.

Przez samą przyjemność, poza kategorią ascezy, też można doświadczać Boga?

– Asceza to głęboka praca nad zmysłami, wolą, intelektem, która ma przygotować grunt dla doświadczeń nadprzyrodzonych (które − dodajmy − są i tak niemożliwe do sterowania przez nas, stanowią dar). Ale wstępem do kontemplacji nadprzyrodzonej jest kontemplacja naturalna. Ma ona duże znaczenie zwłaszcza dla tradycji franciszkańskiej. Na przykład idę w góry i ich piękno tak mnie nastraja, że pomaga mi w modlitwie. Dla kogoś taką rolę może też pełnić piękna dziewczyna. Zachwyci się, jakie cudo Bóg stworzył − piękno ludzkiego ciała, życia w ogóle. Jest to odkrywanie – na bardzo podstawowym poziomie – że w ogóle coś jest, bo przecież mogłoby tego nie być. Chodzi o totalną akceptację stworzenia – dostrzeżenie, że życie i świat to cudowny pomysł Pana Boga. Sięgamy do opisu z Księgi Rodzaju: i widział Bóg, że było dobre. To się powtarza jak refren: dobre, dobre, dobre. Nie zapominajmy, że nawrócenie nie polega tylko na tym, aby przestać czynić zło. Jest ono właśnie dostrzeżeniem, jakie to wspaniałe, że istnieje życie, że istnieje Bóg, że ja istnieję. Do opisu tego doświadczenia można użyć słowa „przyjemność”.

Wesprzyj Więź

Niezbywalną częścią doświadczenia religijnego jest umiejętność świętowania. Cieszenie się przyjemnością życia i odnoszenie się do Tego, który jest tego źródłem. Tańczę, śpiewam i używam − i to jest świętowanie. U źródła tego jest On, Stwórca. To w Nim przyjemność doświadczania świata, natury miłości, także miłości fizycznej, znajduje swoje właściwe znaczenie. W ten sposób przyjemność prowadzi nas do Boga.

Ks. Andrzej Pęcherzewski – proboszcz parafii rzymskokatolickiej w Dąbkach k. Darłowa, terapeuta. Ukończył trzyletnie szkolenie psychoterapii psychoanalitycznej i roczne studium pomocy psychologicznej w Trójmiejskim Ośrodku Psychoterapii Psychoanalitycznej. W tym nurcie pracuje z pacjentami. Od 2000 roku prowadzi praktykę terapeutyczną w Dąbkach oraz pomaga jako psychoterapeuta w poradni katolickiej w Koszalinie.

Tekst ukazał się w miesięczniku „Więź” nr 7/2012.

Podziel się

1
Wiadomość