Radzili nam, żeby podrasowywać swojskie kaznodziejskie przykłady wymyślną egzotyką i nie mówić: pewien kucharz, listonosz czy maszynista, lecz: pewien boliwijski kucharz, pewien francuski listonosz, pewien turecki maszynista etc. Podobno dawało to efekt murowany – słuchacze budzili się i nastawiali uszu.
Najwdzięczniejsze jest echo leśne, zawsze gotowe odpowiedzieć na ludzkie wołanie. Najtrudniejsze do obudzenia – to kościelne, o którym pisał niegdyś ks. Józef Tischner w Świecie ludzkiej nadziei: „Jeśli mowa Kościoła kieruje się do dobrej woli człowieka, to musi być taką mową, która budzi echo w przestrzeniach ludzkiej duszy”.
Przyznam, że krakowscy dominikanie budzenie echa w tych właśnie przestrzeniach mieli w małym palcu i ostro się za nas wzięli zaraz po naszym przyjeździe z poznańskiego nowicjatu, żeby tę grupkę rekrutów Zakonu Braci Kaznodziejów, rocznik 1980/81, przerobić na konferencjonistów, wykładowców i misjonarzy. Na początku nie serwowano nam wzniosłej teologii słowa – było to raczej technikum zawodowe, w którym nauczano pracy przeponą, gestu prawdziwie teatralnego, mądrego obchodzenia się z czułym mikrofonem na ambonie. To ostatnie ćwiczenie udręczało nas szczególnie, więc całkiem szczerze żałowaliśmy, że nie żyjemy w epoce księcia abp. Sapiehy, który mikrofonu nie znosił i podczas jednej z celebracji kazał ceremoniarzowi „zabrać to g…”. A ono było włączone – jak później dowcipnie relacjonował jeden ze świadków zdarzenia.
Zatrudniony w dominikańskim kolegium Tadeusz Malak z Teatru Starego ćwiczył z nami emisję głosu i z niejasnych dla nas powodów kazał układać usta a to w rozdziawienie proste, a to w ciup słodki, przymilny, lub w przygryz złośliwy, by w końcu po roku zachęcić nas do zapuszczenia fantazyjnych wąsów, które – niczym powój na fatalnej architektonicznie fasadzie – miały miłosiernie zakryć martwotę naszej górnej wargi. Jednak nie mogliśmy narzekać – w epoce hrabiego kleryka Badeniego zdarzały się tortury o wiele wymyślniejsze: jaśnie panicz kleryk Joachim podczas ćwiczeń z homiletyki miał wyobrazić sobie swoją ukochaną na marach, wznosić w rozpaczy ręce, potrząsać nimi i wykrzykiwać z udanym bólem: „O, lelijo ma, gdy ciało dziewicze twe na marach widzę!”.
Były to dawne czasy, gdy dominikanie mówili kazania „na filar”, bo podobno któryś tam z rzędu kościelny filar najlepiej odbijał i wzmacniał głos z ambony – ale była to pilnie strzeżona tajemnica. A ponieważ i wytrawni kaznodzieje nie wiedzą, kiedy skończyć, na straży czasu czuwał brat Jakub Papież, krakowski zakrystianin, który gadułom dawał znaki ostrzegawcze, migając światłem żyrandolów zawieszonych pod chórem bazyliki.
Brat Jakub zmarł, zanim wygłosiliśmy nasze pierwsze ćwiczebne kazania, i choć lekkie ślady spoconych dłoni na wyślizganym drewnie ambonki dawno już wyparowały, to wspomnienia tej niezwykłej chwili do dziś noszą smak sromotnej porażki. Oczywiście za dużo chcieliśmy powiedzieć, no i wymądrzaliśmy się nieznośnie. Ofiary naszego talentu – rocznikowi współbracia – poziewywali dyskretnie i stroili miny z gatunku stupor mentis, co wcale odwagi mówiącemu nie dodawało, no i nikt już nie migał litościwie żyrandolami. Nie udał się nam występ, choć doskonale wiedzieliśmy, w którym to miejscu kazania zaserwować słuchaczom smakowity przykład i w jakiej jego części wprowadzić impuls liryczny, ba, odważyć się na żarcik niewinny i grę słów lub wyciągnąć z rękawa snobistyczny cytacik.
Ponieważ i wytrawni kaznodzieje nie wiedzą, kiedy skończyć, na straży czasu czuwał brat Jakub Papież, krakowski zakrystianin, który gadułom dawał znaki ostrzegawcze, migając światłem żyrandolów zawieszonych pod chórem bazyliki
Nie udało się, choć słuchaliśmy rad prawdziwych frontowców, którym od niezliczonych parafialnych misji wyrósł już na języku pypeć – ci radzili nam, żeby podrasowywać swojskie kaznodziejskie przykłady wymyślną egzotyką i nie mówić: pewien kucharz, listonosz czy maszynista, lecz: pewien boliwijski kucharz, pewien francuski listonosz, pewien turecki maszynista etc. Podobno dawało to efekt murowany – słuchacze budzili się i nastawiali uszu.
Frontowcy żałowali jednak, że wyszły już z mody prawdziwe cacka: historie z akompaniamentem. I trochę pewnie zatruwała ich świadomość, że nie mogli się równać z pewnym mazowieckim kaznodzieją z czasów Kontrreformacji, który w Wielki Piątek kazał czekać w zakrystii umyślnemu z nabitym muszkietem. Sługa ów miał wypalić, gdy kaznodzieja zakrzyknie: „Zabito!”. Kaznodzieja zakrzyknął, muszkiet wypalił, bracia szlachta rzucili się przed kościół z nagimi szablami bigosować; dobrze, że jedna ze śmielszych niewiast odważyła się zadać księdzu pytanie: „ Kogóż to śmierć wzięła?”, ratując tym sposobem kazanie. Ksiądz, bardzo kontent z pytania, uroczyście oświadczył: „Pana Jezusa, Chrystusa naszego!”. Na co kobieta: „Chwała Bogu, że nie Godlewskiego, bo dobry, cnotliwy człek, daj mu Boże zdrowie”…
Fragment tekstu, który ukazał się w kwartalniku „Więź”, zima 2018.