Promocja

Jesień 2024, nr 3

Zamów

Dawniej prześladowania, dzisiaj dialog?

Portret św. Ambrożego autorstwa Claude'a Vignona. Fot. Minneapolis Institute of Arts

U Ojców Kościoła dużo łatwiej znaleźć ostrą polemikę z wierzącymi inaczej niż dialog. To jednak nie przypadek, że świętym i wielkim Doktorem Kościoła jest „dialogowy” Bazyli, a nie „wojowniczy” Tertulian. Można w tym dostrzec symbol otwarcia na inkulturację świata antycznego.

Gdy podczas II Soboru Watykańskiego dyskutowano o potrzebie, sposobach i możliwościach reformy Kościoła, oparto ją na dwóch głównych zasadach: aggiornamento, czyli (z włoskiego) „udzisiejszenia”, szerszego otwarcia Kościoła na świat współczesny i dialog z nim, oraz ressourcement, czyli (z francuskiego) „uźródłowienia”, większego odwoływania się do Biblii i tradycji pierwszych wieków.

Jednym ze sztandardowych przedsięwzięć urzeczywistniających pierwszą z tych zasad było zaangażowanie się Kościoła w ruch ekumeniczny, dialog międzyreligijny i dialog z niewierzącymi. Utworzono specjalne dykasterie watykańskie mające się zajmować tymi sprawami. W dokumentach Vaticanum II poświęconych tym zagadnieniom – w przeciwieństwie do innych dokumentów soborowych i posoborowych – niewiele jednak można znaleźć odniesień do Ojców Kościoła: żadnego w Deklaracji o stosunku Kościoła do religii niechrześcijańskich „Nostra aetate”, tylko jedno w Dekrecie o ekumenizmie „Unitatis redintegratio”. Nie ma w tym nic dziwnego – w dziełach Ojców Kościoła dużo łatwiej znaleźć inwektywy wobec wierzących inaczej niż zachęty do tolerowania ich.

Kościół nigdy całkowicie nie wyrzekł się dialogu, tak jakby jego głębokim instynktem była otwartość, w przeciwieństwie do większego zamknięcia się większości ruchów heterodoksyjnych

ks. Stanisław Adamiak

Udostępnij tekst

Celowo mówię tu o „wierzących inaczej”, nie zaś o niewierzących, ponieważ tych ostatnich w świecie starożytnym praktycznie nie było. „Poganie” to nieco późniejsze określenie wyznawców dawnych religii. Dziedziniec świątyni jerozolimskiej – do którego odwołał się Benedykt XVI, zapoczątkowując cykl spotkań pod nazwą „Dziedziniec pogan” – nie nazywał się oczywiście „dziedzińcem dialogu”. Jednak również określenie „dziedziniec pogan” nie jest do końca właściwie. Oryginalne znaczenie tego miejsca dobrze oddaje włoska nazwa tej watykańskiej inicjatywy: il cortile dei gentili – „dziedziniec narodów”, czyli po prostu „gojów”, tych, którzy są poza narodem wybranym.

Gdy stajemy przed współczesnym „poganinem”, mamy najczęściej przed sobą kogoś, kto w Boga ani siły nadprzyrodzone nie wierzy. Zadaniem współczesnych „dziedzińców dialogu” jest więc znalezienie innych płaszczyzn porozumienia, egzystencjalnych podstaw, na których można razem troszczyć się o dobro wspólne. A potem może będzie można porozmawiać i o Panu Bogu… Tymczasem pierwsi chrześcijanie tych podstaw kontaktów z otaczającym ich światem nie musieli ustalać. W ich czasach dyskusja zaczynała się już szczebel dalej: chodziło nie o to, czy Bóg (albo bóstwa) istnieją, ale jak im służyć i oddawać im cześć. Tutaj zaś poglądy były dramatycznie rozbieżne, a konflikt nieunikniony.

Wzajemne „Precz z bezbożnikami”

Czy chrześcijanie pierwszych wieków izolowali się całkowicie od ludzi swoich czasów, odmawiali wszelkich prób dialogu z nimi? Niezupełnie, gdyż spora część utworów chrześcijańskich z drugiego wieku (np. jeden z pierwszych utworów chrześcijańskich napisanych po łacinie, „Oktawiusz” Minucjusza Feliksa) ma właśnie charakter próby dialogu ze światem zewnętrznym. Jest to jednak dialog bardzo specyficzny, sprowadza się bowiem przede wszystkim do obrony.

Wyznawcy Chrystusa musieli przede wszystkim odpowiadać na zarzuty, jakie im stawiano, a te można podzielić na dwie grupy: wynikające z nieznajomości nauczania chrześcijańskiego oraz, wprost przeciwnie, wynikające z zaznajomienia się z nim. Nad tymi pierwszymi nie ma się co zastanawiać, powtarzają się one w historii wobec większości mniejszościowych grup religijnych: rozwiązłość seksualna, zabijanie niemowląt, kanibalizm itd. Warto się natomiast przyjrzeć temu, o co oskarżali chrześcijan ci, którzy choć trochę się z nimi zaznajomili.

Wyrzucano wyznawcom nowej religii jej ekskluzywizm i pewność siebie, zuchwałe odmawianie racji bytu dawnym wierzeniom. Z oburzeniem przyjmowano odmowę podporządkowania się nakazom cesarskim jako najwyższemu prawu. Podejrzane wydawały się zasady moralne chrześcijan, zwłaszcza rygorystyczna etyka seksualna, ale też odmowa przelewania krwi (np. na wojnie) i niechęć do większości uznanych wtedy przyjemności (widowisk teatralnych, walk gladiatorów itd.). Wydawało się więc, że chrześcijanie negują niemal wszystko, na czym jest zbudowana ówczesna cywilizacja, dlatego też Tacyt, odnosząc się do prześladowań chrześcijan w Rzymie za Nerona, mógł napisać, że „udowodniono im nie tyle zbrodnie podpalenia, ile nienawiść ku rodzajowi ludzkiemu”[i].

Chrześcijanie cierpliwie odpowiadali na zarzuty pierwszego rodzaju, udowodniając, że nie są winni żadnego z zarzucanych im przestępstw. Nie wypierali się jednak swojego nauczania. Co więcej, ich odpowiedzią było wezwanie do przejścia adwersarzy na chrześcijaństwo, inaczej bowiem czeka na nich ogień wieczny. Uczniowie Chrystusa skazywani byli na śmierć, nie prosili jednak o łaskę, lecz do końca odmawiali uznania racji prześladowców, modląc się równocześnie o ich nawrócenie. Jeśli szukalibyśmy w drugim wieku miejsc spotkania i dyskusji chrześcijan z ich przeciwnikami („dziedzińców dialogu”, jeśli już chcemy je tak nazywać), to byłyby nimi trybunały cesarskich namiestników i areny cyrkowe, na których tracono chrześcijan.

W drugiej połowie II wieku w Smyrnie (dzisiejszy Izmir w zachodniej Turcji) tłum krzyczał: „Precz z bezbożnikami!“ (dosłownie: ateistami), czyli chrześcijanami odrzucającymi kult bogów. Rzymski prokonsul starał się namówić wiekowego biskupa Polikarpa do zaparcia się wiary, mówiąc: „Złóż przysięgę na szczęście Cezara, zmień zdanie, powiedz: «Precz z bezbożnikami!»”. Co zrobił w odpowiedzi Polikarp? „Skierował surowe spojrzenie na cały ów tłum bezbożnych pogan zgromadzonych na stadionie i wznosząc oczy ku niebu, powiedział: «Precz z bezbożnikami!»”[ii].

Taki właśnie był dialog świata z chrześcijanami w drugim wieku: „Jeśli Tyber zaleje mury miejskie, jeśli Nil nie wyleje na pola, jeśli niebo stanie i nie daje deszczu, jeśli ziemia się trzęsie, jeśli głód, jeśli zaraza, zaraz słychać okrzyki: «Chrześcijan do lwa»”[iii]. Śmierci chrześcijan domagało się pospólstwo, widząc w nich łatwy cel zbiorowej nienawiści, ale nie inaczej widziały ich też ówczesne elity. Niewiele mamy zachowanych tekstów, które o tym świadczą, ale są one bardzo wyraźne.

Chrześcijaństwo przedstawiane jest jako religia dla słabych, niewykształconych, nieumiejących samodzielnie myśleć, dobre dla starych kobiet i dzieci skłonnych do wierzenia w bajki – zaś opór chrześcijan oraz ich odmowa dialogu i ustępstw wobec tradycjnej religii jest godna potępienia. Ta bezkompromisowość jest potwierdzana przez źródła chrześcijańskie – próby dialogu z poganami nie kończą się na obronie wiary w Chrystusa, lecz na wezwaniu do przyjęcia jej jako jedynego ratunku przed potępieniem.

Z drugiej strony ten dramatyczny obraz jest uwarunkowany źródłami, którymi dysponujemy. Właściwie nie wiemy, w jaki sposób chrześcijanie najczęściej zdobywali nowych wyznawców. Prześladowania, o których pisałem powyżej, zdarzały się jednak epizodycznie. Nie wiemy nic o „akcjach ewangelizacyjnych”, nie mamy żadnego śladu „głoszenia Ewangelii na placach”. Wydaje się więc, że nowa wiara szerzyła się przede wszystkim przez kontakty osobiste, rodzinne, sąsiedzkie. Faktem jest również to, że wraz ze wzrostem liczby chrześcijan zaczęto postrzegać ich inaczej Wspominane wyżej akty wrogości tłumu zdarzały się w II i na początku III wieku. Później poganie nawet próbują już raczej chronić chrześcijan przed skutkami zarządzeń władz, które w nich godzą.

Różne przedsionki

W świątyni jerozolimskiej dziedziniec (czy przedsionek) pogan był przede wszystkim miejscem, gdzie mogli się odnaleźć „bojący się Boga”, czyli sympatycy religii żydowskiej, gotowi przyjąć większość jej prawd, nie podporządkowujący się jednak wszystkim zasadom rytualnym. W miejscach zgromadzeń pierwszych chrześcijan nie ma takiej przestrzeni – jest tylko przedsionek dla katechumenów, czyli tych, którzy jeszcze nie przyjęli chrztu, ale właściwie już przyjęli wiarę.

Czy było możliwe, aby poganie znaleźli się w miejscu spotkań chrześcijan? Nie mamy takich przykładów potwierdzonych w czasach przed Konstantynem Wielkim, ale późniejsze synody pozwalają uczestniczyć w liturgii słowa (w przeciwieństwie do eucharystycznej) nie tylko katechumenom i pokutnikom, lecz także „przeciwnikom”, czy to poganom, czy Żydom, ponieważ nauczanie kapłanów może ich do wiary doprowadzić.

Myśląc analogicznie, należałoby uznać, że najważniejszym „dziedzińcem dialogu”, analogicznym do dziedzińca pogan ze świątyni jerozolimskiej, powinny dziś być nie areopagi uniwersytetów, na których organizuje się uczone i pełne kurtuazji debaty, ale raczej każdy kościół parafialny, zwłaszcza wtedy, gdy przy okazji ślubu, pogrzebu, pasterki czy święconki w jego murach (albo dosłownie na dziedzińcu, ale w zasięgu głośników!) znajdzie się ktoś, dla kogo normalnie jest to miejsce zupełnie obce.

Takie spotkanie wcale nie musi jednak przyniesć żadnych efektów. A jeśli tak się stanie, to „wina” może leżeć i po stronie kaznodziei, i po stronie dzisiejszego „poganina” – tak jak to było i w pierwszych wiekach. Przypomnę przy tej okazji późniejszą legendę związaną ze świętym Klemensem, zobrazowaną na fresku w podziemiach rzymskiej bazyliki pod jego wezwaniem. Bogaty senator Syzyniusz śledził swoją żonę, znikającą z domu. Okazało się, że chodzi ona do kościoła. Wściekły bogacz postanowił ukarać i ją, i biskupa Klemensa, jednak w cudowny sposób on i jego słudzy oślepli – i zamiast duchownego usiłowali „wyprowadzić” z budynku… jedną z kolumn.

Najważniejszym „dziedzińcem dialogu”, analogicznym do dziedzińca pogan ze świątyni jerozolimskiej, powinny dziś być nie areopagi uniwersytetów, ale raczej każdy kościół parafialny

ks. Stanisław Adamiak

Udostępnij tekst

Opisana legenda jest późniejsza, ale warto się nad nią zatrzymać. Dziedziniec pogan znajdował się w świątyni jerozolimskiej dlatego, że istnieli poganie, którzy byli zafascynowani religią Żydów albo nawet samym budynkiem ich świątyni – i chcieli się do niego zbliżyć. Wobec pierwszych budynków chrześcijan widzimy na początku tylko niechęć – od zburzenia kościoła w Nikomedii rozpoczynają się prześladowania Dioklecjana na początku IV wieku. Od ataków na budynki kościelne zaczynały się zresztą praktycznie wszystkie późniejsze prześladowania chrześcijan, np. w rewolucyjnej Francji, Meksyku czy Hiszpanii.

Jeśli więc „dziedziniec dialogu” ma być – choćby symbolicznie – umieszczony na terenie kościelnym, to najpierw taki teren musi w ogóle istnieć. Trudno dyskutować z kimś, kto nam próbuje wynosić z budynku kolumny! Kościół musi mieć prawo do jakiejś własności, budynków, struktury organizacyjnej oraz własnego nauczania, niepodlegającego zewnętrznej cenzurze. Przemiany współczesnego ateizmu i rosnąca tendencja państwa do kontroli nad wszystkimi aspektami życia społecznego sprawiają tymczasem, że przybywa tych, którzy gotowi są uznać, że z chrześcijanami można dialogować, ale niech Kościół najpierw wyrzeknie się swojej roli w przestrzeni publicznej i części swojego nauczania. W takim przypadku dialog jest niemożliwy, gdyż wymaga on wzajemnego uszanowania.

Oddzielenie od świata czy dialog?

Na początku III wieku Tertulian, chrześcijański pisarz z Kartaginy w północnej Afryce, pisał: „co mają wspólnego Ateny z Jerozolimą?”[iv]. Tertulian postulował całkowite oddzielenie się chrześcijan od otaczającego ich świata, niewchodzenie z nim w żadne układy. Przypomina to w dużej mierze ideę jednej z najgoręcej dyskutowanych w ostatnich latach anglojęzycznych książek chrześcijańskich: „Opcja Benedykta” Roda Drehera (pisze o niej w tym numerze „Więzi” ks. Andrzej Draguła). Skądinąd warto przypomnieć, że Tertulian umarł poza Kościołem katolickim, który okazał się dla niego za mało radykalny.

Stanowisko Tertuliana – łatwe do zapamiętania także dzięki chwytliwym sformuowaniom (sprawdziłby się dziś z pewnością na Twitterze) – nie było jednak jedynym reprezentowanym przez chrześcijan. Zasadniczo wyznawcy Chrystusa nie potępiali nigdy w czambuł zastanej rzeczywistości, uznawali, co jest szlachetnego w cnotach pogan i w urządzeniu państwa, gotowi byli modlić się o jego pomyślność i trwałość. Chrześcijanie (nawet Tertulian) pokazywali po prostu, że na tym polu ich wiara może przyczynić się do umacniania takich cnót jak czystość, więzi rodzinne, męstwo, duch bezinteresownej służby dla społeczności.

Ojcom Kościoła nie umykało więc, że część ideałów kultury klasycznej i Biblii jest tożsama. Już w drugim wieku św. Justyn Męczennik pisał o „ziarnach Słowa“ (semina verbi) zawartych w dziełach greckich filozofów. Od Justyna zaczyna się myślenie, że Ateny i Jerozolima mają ze sobą bardzo dużo wspólnego: tak jak drugie z tych miast symbolizuje Stary Testament, przygotowujący Żydów na nadejście Chrystusa, tak pierwsze, ze swoją filozofią, było miejscem, gdzie do przyjęcia Ewangelii przygotowywały się „narody”.

Takie podejście triumfowało od IV wieku, uświęcone autorytetem św. Bazylego Wielkiego, uznającego czytanie autorów klasycznych (zwłaszcza Homera) za pożyteczne dla chrześcijan. Najpoważniejszy kryzys dla tego pola spotkania kultury antycznej i chrześcijaństwa przyszedł nie ze strony chrześcijan, lecz pogan, gdy za swego krótkiego panowania cesarz Julian Apostata (361-363) zakazał chrześcijanom nauczania literatury świeckiej.

Starożytnym zasady moralne chrześcijan, zwłaszcza rygorystyczna etyka seksualna, ale też odmowa przelewania krwi (np. na wojnie) i niechęć do większości uznanych wtedy przyjemności (widowisk teatralnych, walk gladiatorów itd.), wydawały się podejrzane. Wydawało się, że chrześcijanie negują niemal wszystko, na czym jest zbudowana ówczesna cywilizacja, dlatego też Tacyt, odnosząc się do prześladowań chrześcijan w Rzymie za Nerona, mógł napisać, że „udowodniono im nie tyle zbrodnie podpalenia, ile nienawiść ku rodzajowi ludzkiemu”

ks. Stanisław Adamiak

Udostępnij tekst

Historia pierwszych wieków chrześcijaństwa pokazuje więc grono dobrze wykształconych ludzi, którzy wykazywali jakieś zainteresowanie chrześcijaństwem. Czy można jednak to nazwać dialogiem? Najwięcej wiemy o tych, którzy ostatecznie uznali, że to chrześcijaństwo jest „prawdziwą filozofią” – od wspomnianego już Justyna po Wiktoryna, którego nawrócenie i publiczne wyznanie wiary wywarło wielkie wrażenie na młodym Augustynie. Z kolei ci, którzy coś wiedzieli o chrześcijaństwie, ale nie przyłączyli się do niego, darzyli je z reguły nieustępliwą wrogością – od Celsusa i Marka Aureliusza po Juliana Apostatę i Porfiriusza z Tyru.

Jeśli więc chrześcijaństwo zdobywało nowych wyznawców, także wśród wyższych warstw społecznych, to nie dzięki dialogowi, ale raczej dzięki ustawianiu się w kontrze do świata. Do wielkiego aggiornamento doszło natomiast dopiero w IV wieku, gdy chrześcijaństwo uzyskało wolność, a niedługo potem stało się religią panującą, zaś nowi wierni zaczęli do niej garnąć się masowo – niektórzy na pewno z koniunkturalizmu albo wprost pod przymusem, wielu jednak pod wrażeniem wyznania, które wygrało konfrontację z państwem i innymi religiami.

Oddziaływał też inny czynnik: chrześcijańska dobroczynność. Nawet w antychrześcijańskim w swej wymowie filmie Alejandro Amenábara „Agora” widzimy znaczącą scenę. Ojciec bohaterki filmu Hypatii – pogańskiej filozofki z Aleksandrii w Egipcie, zamordowanej przez chrześcijański tłum na początku V wieku – każe okrutnie wychłostać swojego niewolnika, u którego znalazł symbole chrześcijańskie. Chwilę potem mnich, przedstawiany poza tym w najczarniejszych barwach, zagaduje jednego z bohaterów: „czy chcesz zobaczyć cud?”, po czym prowadzi go do kompleksu kościelnych budynków, gdzie pokazuje mu najpierw liturgię (wierni akurat są zasłuchani w słowa Ośmiu Błogosławieństw), potem rozdzielanie żywności i jałmużny wśród biedaków i chorych. „To jest cud” – podsumowuje. Ta scena nie jest wzięta tylko z propagandy chrześcijan. To ich wróg, cesarz Julian, uważał, że chrześcijanie zdobywają wyznawców przez swoją otwartą wobec wszystkich działalność dobroczynną.

Augustyn z wizytą w Watykanie

Jestem przekonany, że gdyby Ambroży, Augustyn czy Jan Chryzostom przybyli dziś do Rzymu, nie byliby zainteresowani wizytami w Radach do spraw Popierania Jedności Chrześcijan albo Dialogu Międzyreligijnego. Zdziwiłby ich pewnie sam fakt istnienia takich dykasterii. Poszliby natomiast na pewno do Kongregacji Ewangelizacji Narodów, a potem porozmawiali z papieskim jałmużnikiem. Starali się bowiem być ludźmi otwartymi i pełnymi miłości wobec niechrześcijan, chcieli im pomóc, ale byli przekonani, że najlepszą pomocą, jaką mogą udzielić, jest doprowadzenie ich do Chrystusa.

Czy Ojcowie Kościoła dyskredytowali więc każdą formę dialogu? Stykali się z reguły z postawą, która do dialogu nie zachęcała. Kościół jednak nigdy całkowicie nie wyrzekł się dialogu, tak jakby jego głębokim instynktem była otwartość, w przeciwieństwie do większego zamknięcia się, charakterystycznego dla większości ruchów heterodoksyjnych. To nie przypadek, że świętym i wielkim Doktorem Kościoła jest „dialogowy” Bazyli, a nie „wojowniczy” Tertulian – można w tym dostrzec symbol otwarcia na inkulturację świata antycznego, a nie zamknięcia się nań. Zresztą także wojownicza argumentacja Tertuliana nie byłaby tak przekonująca, gdyby nie jego klasyczne wykształcenie i szeroka erudycja, nie tylko biblijna.

Także św. Augustyn, który sporą część swojej energii poświęcił na zwalczanie różnych heretyków, potrafił jednak zajmować stanowisko w miarę pojednawcze i można by powiedzieć: preekumeniczne, zwłaszcza w kontekście sporu z donatystami, dużo bardziej wrogo nastawionych do perspektywy pojednania:

„Nade wszystko zachęcamy was, bracia, do miłości nie tylko względem siebie nawzajem, ale także wobec tych, którzy pozostają na zewnątrz, czy to pogan nie uznających jeszcze Chrystusa, czy to odłączonych od nas, czyli tych, którzy wraz z nami uznają Głowę, ale nie chcą należeć do Ciała. Z bólem myślmy o nich jako o naszych braciach. Chcą czy nie chcą, są naszymi braćmi. Nie byliby naszymi braćmi, gdyby przestali wołać «Ojcze nasz». […] Są to nasi bracia. Sprawują te same sakramenty. Jakkolwiek nie z nami, to jednak te same. Odpowiadają jedno «Amen», wprawdzie nie z nami, ale to samo «Amen»”[v].

Ressourcement nie oznacza, że mamy wszystko robić tak jak było to czynione w I czy IV wieku. Rozumieli to zresztą sami Ojcowie. To właśnie w pierwszych wiekach najwyraźniej widać napięcie między dwoma pozornie sprzecznymi zasadami: zachowania w Kościele wszystkiego tak, jak było „od zawsze” oraz wprowadzania nowych reguł i formuł w odpowiedzi na wyzwania chwili. Spory o przyjęcie „nowinek” II Soboru Watykańskiego są w końcu niczym wobec sporów o „nowinki” Soboru Nicejskiego (a konkretnie: określenie Chrystusa jako „współistotnego” Ojcu). Napięcie między ressourcement a aggiornamento sięga więc bardzo dawnych czasów!

In necessariis unitas, in dubiis libertas, in omnibus caritas („W tym, co konieczne – jedność, w tym, co wątpliwe – wolność, we wszystkim – miłość”) – autorem tych słów nie jest, wbrew powszechnej opinii, święty Augustyn, ale myślę, że by się z ich treścią zgodził[vi]. On i inni Ojcowie nie zgadzaliby się pewnie sami ze sobą co do zakresu spraw„koniecznych” i „wątpliwych”, tak jak często kłócimy się dzisiaj i my. Pozostaje jednak zawsze caritas.

Wesprzyj Więź

Mówiłem już o świętości Bazylego, a nie Tertuliana. Na koniec dodam więc, że świętym nie został także Laktancjusz – autor z IV wieku, który z dziką radością opisywał nieszczęścia, jakie spadały na prześladowców chrześcijan. Za to Kościół czci do dziś Grzegorza Wielkiego, który według jednej z późniejszych legend miał niemal szantażem wymodlić niebo dla znajdującego sie już w piekle cesarza Trajana, bo przeczytał o nim, że choć niewierzący, był to człowiek miłosierny.

Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź” nr 4/2018


[i] Tacyt, „Roczniki”, XV, 44, tłum. S. Hammer.
[ii] „Męczeństwośw. Polikarpa” IX, 2, tłum. A. Świderkówna.
[iii] Tertulian, „Apologetyk” 40, 2, tłum. J. Sajdak.
[iv] Tertulian, „Preskrypcja przeciw heretykom”, 7.
[v] Augustyn, „Objaśnienia Psalmów 32, 29”, tłum.: Godzina czytań wtorku 14 tygodnia zwykłego.
[vi] Wydaje się, że po raz pierwszy użył tej sentencji w 1617 r. abp Spoleto Marco Antonio de Dominis, w kontekście antypapieskim. Z aprobatą odniósł się do niej św. Jan XXIII w swojej pierwszej encyklice „Ad Petri Cathedram”.

Podziel się

Wiadomość