„Nawet gdyby Jezus jakimś cudem wymknął się z rąk arcykapłanów i Piłata, to i tak zginąłby potem w Auschwitz!” – wyrwał się 12-letni Tymon. Wszyscy przy stole oniemieli.
Ta wigilia była nietypowa. Bliskie nam małżeństwo z dwójką dzieci, nastolatków, postanowiło w tym roku wyjechać na święta za granicę, a więc, by uczynić zadość tradycji i potrzebie serca, zaprosili nas wraz z gronem najbliższych na uroczystą wieczerzę przed czasem.
Jak zwykle, stół był pięknie przystrojony, na nim pyszne wigilijne potrawy, a pod wspaniałą choinką góra prezentów czekających na rozpakowanie. Trzeba dodać, bo to istotne, że gospodarze reprezentują nową klasę średnią i żyją na bardzo wysokiej stopie. Są też zupełnie areligijni, co – jak mogłem się zorientować – jest niemal powszechne w ich pokoleniu. A jednak, przy okazji świąt, czy to Bożego Narodzenia, czy Wielkanocnych, które od lat spędzamy w ich otwartym i gościnnym domu, zawsze proszą mnie o zabranie głosu przy stole. Potem z reguły wywiązuje się żywa, czasem nawet dość gwałtowna rozmowa – o tajemnicy Boga, o życiu i śmierci, o dobru i złu w historii, a także o uzależnieniach i drogach naprawy. Myślę, że tak głębokie i szczere rozmowy nieczęsto zdarzają się w święta w tradycyjnych i pobożnych rodzinach.
Tym razem wyszedłem od stwierdzenia, że pierwotnie w chrześcijaństwie Objawienie Pańskie świętowano 6 stycznia, wspominając przybycie do nowonarodzonego Mesjasza, czyli Króla żydowskiego, tajemniczych mędrców ze Wschodu. Ta symboliczna scena oznacza, że Chrystus i jego Bóg jest ważny nie dla jednego tylko narodu, lecz dla całej ludzkości. A dzisiaj, kiedy żyjemy w globalnej cywilizacji opartej na niesłychanym rozwoju nauki, technologii i konsumpcji, warto postawić sobie podstawowe pytanie: po co w ogóle Objawienie? Dlaczego Bóg, który – jeśli istnieje – jest duchem i „nikt Go nigdy nie widział”, zdecydował się objawić ludziom, stając się człowiekiem?
Po co w ogóle Objawienie? Dlaczego Bóg, który – jeśli istnieje – jest duchem i „nikt Go nigdy nie widział”, zdecydował się objawić ludziom, stając się człowiekiem?
Zamiast katechizmowej odpowiedzi (że dla odkupienia i zbawienia) przywołałem najpierw adagium Woltera: „Bóg stworzył człowieka na swój obraz i podobieństwo, a człowiek odpłaca mu z nawiązką”. Poprosiłem o wyjaśnienie tych słów. Pierwszy wyrwał się 12-letni Tymon: „Bo ludzie wymyślają sobie Boga takiego jak oni”. No właśnie, podjąłem, chcielibyśmy na przykład, by był potężnym i skutecznym menedżerem, który wszystko trzyma w garści, a skoro na świecie panuje nieporządek i zło, skoro cierpią niewinni, to takiego Boga odrzucamy. Jeszcze inni wyobrażają sobie Boga jako szefa korporacji, który wystawia swoich podwładnych na nieustanną próbę, śledzi ich zachowanie na monitorach i tylko czeka na jakiś błąd, by ich wyrzucić na zewnątrz, gdzie będzie „płacz i zgrzytanie zębów”… Tymczasem Bóg, kontynuowałem swój wywód, jeśli jest, jest inny, dokładnie taki, jakim był człowiek Jezus Chrystus, znany nam z kart Ewangelii: współczujący ludziom, leczący ich rany, przebaczający im grzechy. A na koniec dobrowolnie poddał się złu i choć niewinny, poszedł na śmierć… W tym momencie znowu wyrwał się Tymon: „Nawet gdyby Jezus jakimś cudem wymknął się z rąk arcykapłanów i namiestnika rzymskiego Piłata, to i tak zginąłby potem w Auschwitz!”…
Wszyscy przy stole oniemieli. Tymon, prawdę mówiąc, popsuł mi szyki, bo chciałem doprowadzić stopniowo mój wywód do końca, ale natychmiast olśniło mnie, że przecież chłopak podchwycił moją myśl i po prostu poszedł na skróty, trafiając w samo sedno.
„Tymon – powiedziałem – dotknął czegoś niesłychanie ważnego. Bodajże Elie Wiesel opisuje we wspomnieniach, jak któregoś dnia w obozie koncentracyjnym dokonywano na oczach więźniów egzekucji piętnastoletniego chłopca. Ktoś zapytał głośno: «Gdzie jest Bóg?», a wtedy inny więzień odpowiedział: «Właśnie tutaj umiera na szubienicy»”.
Bóg jest na pozór bezbronny jak niemowlę i słaby jak skazaniec na krzyżu…