Bardzo szerokie koła społeczeństwa widziały w Niewiadomskim bohatera, a jego zasłużoną karę uważały za męczeństwo.
16 grudnia 1922 roku o godzinie 12:20 w gabinecie prokuratora Kazimierza Rudnickiego rozbrzmiewa dzwonek telefonu. Gdy tylko podnosi słuchawkę, słyszy wstrząsające słowa Zygmunta Hubnera: „Proszę natychmiast udać się na plac Ewangelicki. Przed chwilą jakiś malarz strzelał do prezydenta!”. Rażony piorunem zrywa się z miejsca i natychmiast pędzi na miejsce zbrodni. Los sprawia, że po tym feralnym dla całego narodu dniu, to on zostanie przydzielony do jednego z najgłośniejszych procesów Drugiej Rzeczypospolitej. Jako strażnik interesu publicznego będzie miał obowiązek uczynić zadość sprawiedliwości.
Tragedia
Gabriela Narutowicza i Eligiusza Niewiadomskiego nikomu przedstawiać nie trzeba. Historia splatająca ich losy to temat głośny i bolesny, chętnie przywoływany przez środowiska nieprzychylne endecji, tak przed wojną, jak i po 1945, a także po roku 1989.
W epoce słusznie minionej dramat tamtych grudniowych dni przeniesiony został w bardzo udany sposób na szklany ekran. Jerzy Kawalerowicz w 1977 roku nakręcił „Śmierć prezydenta” – świetny, dziś chyba nieco zapomniany film polityczny o okolicznościach wyboru pierwszego prezydenta i jego krwawym finale. To do bólu wiarygodny obraz, cenzura komunistyczna nie musiała czynić nic, by podporządkować go ludowo-robotniczej narracji. Historia bardzo dobrze wpasowywała się bowiem w krytyczne podejście do przedwojennej Polski.
10 tys. osób bierze udział w pogrzebie Niewiadomskiego na Powązkach (!), zaś w 1923 r. 300 nowonarodzonych chłopców zyskuje dosyć rzadkie imię Eligiusz
W dziele Kawalerowicza przyjmujemy konwencję retrospekcji z perspektywy stojącego przed sądem Niewiadomskiego. Film, bogaty w wiedzę o następstwach elekcji, skonstruowany jest w oparciu o nastroje społeczne. Odczuwając napięcie ulicy, ze świadomością unoszącego się w powietrzu fatum zmierzamy powoli do nieuchronnego końca, a w zasadzie początku opowieści. Krótkie monologi mordercy zawężają sądową perspektywę, a przecież to właśnie proces unaocznił polityczną afiliację, problemy emocjonalne i absurdalność tej, przypadkowej w gruncie rzeczy, zbrodni.
„Większość zgromadzonych w Zachęcie świadków tragedii – pisał po przybyciu na miejsce zbrodni prokurator Rudnicki – nie ruszyła się z miejsca, by towarzyszyć ciału znoszonemu do powozu. Wrażenie morderstwa było obezwładniające… Gdy powóz, okrążywszy skwer przed gmachem, znalazł się na Mazowieckiej, ludzie stojący na chodnikach zapłakali… Nie jest to fantazja. Zjawisko to, zaobserwowane przeze mnie i moich towarzyszy, było najzupełniej zrozumiałe. Zbrodnia była tak potworna, tak niezrozumiała i bezsensowna, że doraźnie innej reakcji płynącej z bezsilnego żalu wywołać nie mogła”.
Teatr jednego aktora
Dwa tygodnie później zaczyna się bezprecedensowy proces. Oskarżony usilnie stara się nakłonić mecenasa Stanisława Kijeńskiego do pozostawienia sprawy w jego własnych rękach, rękach malarza-zabójcy. Nie wynika to jednak z chęci samodzielnej obrony, raczej ze świadomej rezygnacji z niej. 53-letni Niewiadomski – Polak, katolik, z wyższym wykształceniem, żoną i dwójką dorosłych dzieci, nieco na wyrost określany przez Stanisława Cata-Mackiewicza mianem narodowca, zamierza z sali rozpraw uczynić swoją trybunę, na której wygłosi ideowe credo, swoisty manifest i testament polityczny. W areszcie milczy. Protokół przesłuchania jest bardzo skąpy w szczegóły. Eksplozja szczerości nastąpi w bardziej medialnych okolicznościach.
W sobotę 30 grudnia o godzinie 7:00 rano do gmachu Sądu Okręgowego w Warszawie wprowadzony zostaje zabójca, dotychczasowy aresztant Cytadeli. Cztery godziny później sala kolumnowa gromadzi już tłum gapiów, pośród którego swą obecność zaznacza liczna, legitymująca wszystkich przybyłych, policja. Wśród publiczności znajduje się wielu intelektualistów oraz oficjeli. Pojawia się m.in: Stefan Żeromski, Wacław Sieroszewski, minister Ludwik Darowski. Miejsca wyznaczone dla świadków zajmują sprowadzeni przez komornika sądowego ludzie związani z „Zachętą” – jej prezes Karol Kozłowski, malarze: Edward Okuń, Jan Skotnicki oraz Ignacy Sołtan.
O godzinie 10:45, kwadrans po zamknięciu sali rozpraw, rozemocjonowani zgromadzeni skupiają swój wzrok na prowadzonym mordercy – wystrojonym i pewnym siebie. Ciekawie charakteryzuje go biograf Gabriela Narutowicza, Marek Ruszczyc: „(…) idzie i zachowuje się jak urodzony aktor. Nonszalanckim ruchem zdejmuje palto i szalik. (…) Twarz o ostrych rysach wyraża upór i zaciętość. Przez wąskie wargi przebiega nerwowy tik. Rude brwi marszczą się. Siada, opuszcza głowę, aby po chwili nagle ją podnieść wyzywającym ruchem. Spojrzenie ma tępe, bez wyrazu. Ale to tylko pozory”. Pięć minut później pojawia się skład sędziowski, któremu przewodniczy Wacław Laskowski, asystują mu zaś Jan Kozakowski oraz Tadeusz Krassowski. W roli oskarżyciela występuje wspomniany Kazimierz Rudnicki, rodzinę zamordowanego reprezentuje powód cywilny – Franciszek Paschalski.
Sala momentalnie milknie. Rozpoczyna się część przeznaczona na ustalenie personaliów podsądnego. Ta przebiega w miarę sprawnie, Niewiadomski odpowiada rzeczowo na pytania sądu. Stwierdza, jakoby nigdy nie był karany. Nie jest to do końca zgodne z prawdą, bowiem w 1901 roku Eligiusz zostaje zatrzymany przez żołnierzy carskich na Pawiaku w związku z posiadaniem nielegalnej prasy endeckiej. Fakt ten być może uznaje za nieistotny w świetle tego, że był przecież przez to niejako ofiarą represji zaborcy.
Chwilę później sędzia Laskowski przystępuje do sformułowania aktu oskarżenia. Każe Niewiadomskiemu wstać i zadaje mu kluczowe pytanie: czy podsądny poświadcza prawdziwość postawionej tezy, jakoby dokonał zamachu na prezydenta?
– Czy chodzi tylko o stwierdzenie gołego faktu? – dopytuje podsądny.
– Przede wszystkim o odpowiedź na pytanie. Czy oskarżony przyznaje się do winy, zarzucanej przez akt oskarżenia? – odpowiada sędzia.
W tym momencie Eligiusz Niewiadomski rozpoczyna teatr jednego aktora.
– Do winy się nie przyznaję. Przyznaję się jedynie do złamania prawa i za to złamanie gotów jestem ponieść najdalej idącą odpowiedzialność – mówi. Jego słowa widownia przyjmuje z oczywistym oburzeniem.
Z chwilą dopuszczenia malarza-mordercy do mównicy ten przejmuje całkowitą inicjatywę. Wygłaszając swoją tyradę, na długie godziny „blokuje” ławę sędziowską. Niepojęte dla nikogo z obecnych wywody stanowią konglomerat uzewnętrznionych przeżyć psychicznych, prywatnych zapatrywań na politykę oraz niepodpartego wyraźnym związkiem przyczynowo-skutkowym bełkotu na temat judeo-Polski, czyli emanacji jego ksenofobii i wiary w, jakbyśmy to dziś określili, teorie spiskowe. Rudnicki, choć pozostający pod wrażeniem powagi podsądnego i starający się uniknąć wszelkich określeń, przyznaje później w mowie końcowej, że „wyjaśnienia” Niewiadomskiego, zamiast przybliżyć zgromadzonych do zrozumienia istoty mordu, wręcz pogłębiły niepewność obecnych.
Oskarżony zaczyna od niezwykle szokującej dla wszystkich kwestii. Przyznaje, że trzy pociski które – posłużę się cytatem z pamiętników prokuratora – „sponiewierały na podłodze majestat Rzeczypospolitej”, przeznaczone były pierwotnie dla …Józefa Piłsudskiego. Frustrat nie może pogodzić się z myślą, że Marszałek, dzierżąc do 1921 r. władzę (potem mocno ograniczyła go konstytucja marcowa), pozwolił przekazać ją w ręce przypadkowych większości sejmowych i chwiejnych rządów, częstokroć kierowanych jednak przez prawicę (Paderewski, Skulski, Grabski). Faktu tego podsądny zdaje się jednak nie zauważać. Swój gniew skupia na osobie Naczelnika Państwa który, ku jego rozpaczy, zrezygnował ze startu w wyborach prezydenckich. Negatywne emocje oskarżonego skupiają się także na rządzie Jędrzeja Moraczewskiego.
Niewiadomski jak zahipnotyzowany kontynuuje swoją tyradę do godziny 11:40. Na nic zdają się prośby i napomnienia sądu, dopiero zmęczenie mówcy daje sali pięć minut wytchnienia. Morderca kończy część wyjaśnień następująco: „Nie żałuję niczego, zrobiłem to, co było moim obowiązkiem, moim trudnym, ciężkim obowiązkiem. Spełniłem go twardo i uczciwie. Przez moje ręce przemówiła nie partyjna zaciekłość, tylko sumienie i zelżona godność narodu”.
Walka o „polskość Polski”
Jak słusznie zauważył Patryk Pleskot, ideologia i twórczość stanowiły jedność w myśleniu Niewiadomskiego. Zagłębiając się w wątki antysemickie, oskarżał Żydów, dla których socjalizm miał stanowić narzędzie przejęcia władzy, o… twórcze niedołęstwo! Piłsudski miał zdaniem podsądnego być architektem tej, pozbawionej artyzmu, judeo-Polski. Jak zapamiętał Rudnicki: „Niewiadomski analizuje fakty, Oskarża. Brak w Polsce myśli twórczej. Brak ludzi. Oto w ciągu dwóch lat nie uruchomiono wyższej szkoły sztuki dekoracyjnej”. Widzi zagrożenie ze strony komunistów, w 1920 roku w wojsku sporządza ich listę, która następnie zostaje zbagatelizowana przez przełożonych. Równie oczywistą manią tego człowieka jest nienawiść do mniejszości narodowych i obecności ich reprezentacji w Sejmie.
Malarz wykrzykuje na sali sądowej, że jego czyn to walka o „polskość Polski”. W końcu, już w chwilę po morderstwie, zapytany o przyczynę tego zbrodniczego aktu, odszczekuje pytającemu, że ten prezydent, będący reprezentantem państwa, w którym co trzeci obywatel pozostawał nie-Polakiem, został wybrany za żydowskie pieniądze. Wątki te, jak zarzeka się podsądny, są niezbędne, by sąd zrozumiał nie najlepszą kondycję psychiczną oskarżonego.
Mimo tej spowiedzi, ewidentnie niepoprzedzonej rachunkiem sumienia, umysł oskarżonego po dziś dzień pozostaje tajemnicą. Przede wszystkim, co widać na pierwszy rzut oka, Eligiusza cechuje rozchwiana, wrażliwa osobowość. To w końcu artysta. O jego zdrowiu psychicznym nie wiadomo w zasadzie nic pewnego, gdyż nie przepadał go żaden biegły! Na podstawie tezy sformułowanej przez doktora Maurycego Ursteina już po śmierci Niewiadomskiego, możemy domniemywać, że cierpiał on na katatonię – chorobę, która wywoływała u niego momenty zamroczenia i szału. Niektóre jego wypowiedzi, jak choćby szokujące stwierdzenie, iż Narutowicz istniał dla niego jako symbol, a nie jako człowiek, zakrawają na szaleństwo.
Niewiadomski to typ skłonnego do przemocy samotnika. Kijeński mówi, że jego klient „czuł się zdolnym głównie do rozkazywania”. Pleskot pisał z kolei, że oskarżony „w relacjach ze znajomymi potrafił okazywać brak empatii i nieliczenie się z sytuacją życiowa czy osobista drugiej osoby”. Ma bardzo ciasny umysł i silne poczucie wykreowanej na własne potrzeby misji. Misji, która miała przysporzyć mu splendoru, broń Boże „zniesławienia”, o które obawia się, gdy w obiegu pojawiła się fałszywa informacja (sprostowana podczas procesu) o próbie ucieczki zaraz po oddaniu strzałów.
O rzekomych faktach dotyczących osoby zabójcy rozprzestrzenianych przez ulicę pisał Rudnicki: „«Rzeczpospolita» przypomina fakt, że Niewiadomski przeczytawszy w «Gazecie Porannej» nieprzychylną ocenę swego obrazu żądał sprostowania, a spotkawszy się z odmową rzucił się na red. Mączewskiego i począł go dusić, zaś usuwany z redakcji, upadł na podłogę i chwytał się stołów. Przypomniano sobie, iż w 1917 r. wypadł z tramwaju i doznał obrażenia głowy… że w sferach artystycznych znany był z ogromnej ambicji i niepoczytalnej mściwości… że miał opinię chorego umysłowo…”. Interesująca wydaje się opinia świadka Skotnickiego, który znając Eligiusza od około 10 lat, a także pracując z nim, miał wiele do powiedzenia na jego temat. Szczególnie uderzającą uwagą jest stwierdzenie o pozerstwie oskarżonego, o tym, że był człowiekiem, „który szedł przez życie, będąc deklamatorem”. Jak zeznaje dalej dyrektor, „ogarniał on tylko pewne rzeczy, które starał się widzieć, nie widząc zupełnie z boku konsekwencji i niebezpieczeństw, jakimi mogło to grozić”.
Jest jeszcze coś. Skotnicki dostrzegał zmianę w życiu Niewiadomskiego po odejściu z ministerstwa. „Mam wrażenie, że stosunki osobiste i trudności życiowe po otrzymaniu dymisji zrodziły w jego głowie myśli samobójcze. Chciał jednak popełnić samobójstwo, wykorzystując je jednocześnie na wielki, efektowny, historyczny czyn”. Dotykamy tu kwestii jego wygórowanych ambicji i manii wielkości, jaką pragnie sobie zagwarantować poprzez wyrok utwierdzający własną legendę. Cat-Mackiewicz pisał, że „w rycerski sposób zażądał dla siebie kary śmierci”. Kara ta ma zostać zasądzona na mocy art. 99 carskiego Kodeksu Apuchtina dotyczącego zamachu na głowę państwa, bądź takiegoż usiłowania (polski Kodeks Karny pojawi się dopiero w 1932 r.) oraz art. 15 przepisów przechodnich o nadzwyczajnych okolicznościach i możliwości rezygnacji z bezterminowego więzienia na rzecz wyroku śmierci.
Niechlubna legenda
W słowie końcowym podsądny apeluje do sądu by ten, wydając werdykt, miał na uwadze, aby nie stanowił on zachęty dla wrogów Polski do zbrojnego wystąpienia! Tym samym daje jasno do zrozumienia, że w imię narodzin mitu, żąda dla siebie kary głównej. Leo Belmont, żydowski i lewicowy pisarz wnosi o poniechanie kary śmierci, zważywszy na przewidywane tego konsekwencje pośród środowisk radykalnej prawicy. Sąd jednak wyrokuje: rozstrzelać. Pomija pretensje rodziny Narutowiczów i oddala powództwo cywilne, w którym domaga się wyłącznie symbolicznej „złotówki” (a dokładniej marki polskiej) w imię pamięci zamordowanego. Przed godziną 21:00 jest po wszystkim. Proces dobiega końca.
W trakcie przewodu sądowego bardzo niewiele czasu przeznacza się na powództwo cywilne towarzyszące sprawie karnej. Niewiadomski tak doskonale skupia na sobie całą uwagę, że musi interweniować sam Paschalski, stwierdzając z przykrością, jak niewiele uwagi poświęca się samemu tragicznie zmarłemu. Oczywistą tego przyczyną jest brak związku logicznego między zabójstwem a retoryką podsądnego. Powód cywilny, którego rola jest podczas procesu marginalna, słynie jednak bardzo intrygującym spostrzeżeniem. Zwraca on sądowi uwagę na dwie nieweryfikowalne w gruncie rzeczy okoliczności. Oto równolegle w Sosnowcu oraz we Lwowie w dniu zabójstwa dwóch rzekomych jasnowidzów dowiedziało się o morderstwie… na kilka godzin przed jego rzeczywistym popełnieniem, przy czym jeden z nich miał podać dokładną godzinę zamachu! Odnosił się do tego Rudnicki, notując w pamiętniku, iż we wspomnianym śląskim mieście już o godz. 10.00 rozgłaszana była wieść o zabójstwie, a przecież cały dzień telefon w „Zachęcie” pozostawał nieczynny. Ów „paranormalny” aspekt rozprawy, czy jak podejrzewała opinia publiczna, świadczący o współsprawstwie, zostaje przedyskutowany w gronie sędziowskim za zamkniętymi drzwiami podczas przerwy. Zapada decyzja o niekontynuowaniu tego wątku w związku z niedokładnością danych. Sprawa zostaje zmarginalizowana. Nigdy nie dowiedziano się, kim byli ów przepowiadacze przyszłości…
Przed śmiercią, 12 stycznia 1923 r., Niewiadomski sporządza akt ostatniej woli. Jego treść dociera do opinii publicznej, komentuje go bowiem prokurator Rudnicki: „Te same ogólniki zabarwione patosem brzmią w testamencie, jakie brzmiały podczas rozprawy sądowej w uzasadnieniu i wyjaśnieniu czynu. Ani jednej konkretnej myśli, ani jednego praktycznego nakazu czy rady. To samo pasowanie się na rycerza Polski, na jedynego, uprawnionego jej zbawcę czy mściciela. Frazeologia człowieka, który wzywa do jakichś nieokreślonych wyrzeczeń się, do nie sprecyzowanych bliżej czynów, wołanie o ideę narodową – bez odkrycia narodowi jej treści”.
31 stycznia wyrok zostaje wykonany. Po uzyskaniu Komunii Świętej (dwukrotnie przed straceniem!), z bukietem kwiatów w ręce, po nieudanej próbie zapewnienia sobie asysty wojskowej oraz zatwierdzenia projektu pomnika nagrobnego, o godzinie 7:19 rano, nieopodal Cytadeli, pada komenda. Cztery z sześciu kul trafiają w cel. Niewiadomski umiera na miejscu.
Sąd polski, przez wieki nienawykły do ścinania zdrajców stanu, nawet tych zasłaniających się płaszczykiem dobra ojczyzny, wykonując precedensowy wyrok, podejmuje zgubną w skutkach decyzję. Chyba nawet w prokuraturze zdają sobie z tego sprawę. Żaden z czterech podprokuratorów podległych Rudnickiemu dobrowolnie nie zgłasza się do asystowania w trakcie egzekucji. Śmierć szaleńca życia prezydentowi nie przywraca, za to umacnia w swych antysystemowych zapędach zwolenników Niewiadomskiego. Wystarczy wspomnieć, że 10 tys. osób bierze udział w jego pogrzebie na Powązkach (!), zaś w 1923 r. 300 nowonarodzonych chłopców zyskuje dosyć rzadkie imię: Eligiusz. Śmierć przysługuje się niechlubnej legendzie.
W jednej kwestii proces staje na wysokości zadania – sprawności rozstrzygnięcia sprawy. Z pewnością przyczynia się do tego wspomniany już brak woli walki o życie po stronie Niewiadomskiego. Nie dochodzi bowiem do rozprawy przed sądem drugiej instancji. Warto jednak za Rudnickim wspomnieć, że przewidując ewentualne załamanie nerwowe skazanego, prokuratura była skłonna zgodzić się na wniosek o przywrócenie terminu do wniesienia apelacji, choćby przed samą komendą: pal. Okoliczności sprawy przyćmiewają jednak jej sprawną organizację.
Jak stwierdzał Rudnicki, sam fakt zabójstwa nie był tak dotkliwy – wszak polityczne mordy zdarzają się w każdym kraju – jak świadomość tego, że „bardzo szerokie koła społeczeństwa widziały w Niewiadomskim bohatera, a jego zasłużoną karę uważały za męczeństwo. A tymczasem był to fanatyk o płytkim, ciasnym umyśle, niezdolny do krytycznego zgłębienia zjawisk życia, do syntetycznego poglądu”. Społeczeństwo polskie, co zauważali wszyscy ówcześni, jak i wszyscy aktualnie zajmujący się Drugą Rzecząpospolitą, było bardzo podzielone. Nastrój ulicy, obecność bojówek, bierność władz, agresywna retoryka prasy – wszystko to złożyło się na szereg potworności: poturbowanie manifestantów, śmierć robotnika Kałuszyńskiego na Placu Trzech Krzyży w dniu zaprzysiężenia Narutowicza na prezydenta, w końcu jego śmierć i egzekucja jego zabójcy.
Warto zwrócić uwagę, że szczęśliwie tylko Niewiadomski, człowiek powszechnie uważany za niezrównoważonego psychicznie, dał się ponieść skrajnej emocji. Nie zamordował Gabriela Narutowicza żaden z autorów anonimów z pogróżkami, żaden prominentny działacz prawicy, wynajęty skrytobójca (Rudnicki wprost pisał, że wykluczył udział osób trzecich), ale sfrustrowany malarz, który chciał przejść do historii. Sam wyjaśniał sądowi: „tak jak ja czują tysiące, tylko nie każdy zrobił to, co się stało moim udziałem”. Napięcie społeczne udzieliło się najsłabszej jednostce. Strach pomyśleć, czy wybór kogokolwiek innego na pierwszego prezydenta zapobiec mógłby podobnej eskalacji wrogości i pojawieniu się podobnego frustrata po drugiej stronie politycznej barykady.
„W Polsce bardzo cenią poświęcenie. (…) Dotychczas bojowców, którzy ginęli na Cytadeli, miała tylko lewica, teraz prawica zyskała swego przedstawiciela terroru” – pisał z odległego Wilna Cat-Mackiewicz. Jego słowa niech posłużą za podsumowanie tej tragicznej historii.
Korzystałem z:
Stanisław Mackiewicz, „Historia Polski od 11 listopada 1918 r. do 17 września 1939 r.”,
Patryk Pleskot, „Niewiadomski. Zabić prezydenta”,
Kazimierz Rudnicki, „Wspomnienia prokuratora”,
Marek Ruszczyc, „Strzały w «Zachęcie»”.