Wypada sobie wreszcie uświadomić, że wyobraźnia mityczna nie jest jedynie cechą innego – ciemnogrodzianina, faszysty, źle wykształconego prymitywa – lecz także naszą własną. Katastrofa ekologiczna przejęła od zagłady nuklearnej rolę czekającej nas apokalipsy nie w dyskursie Radia Maryja, ale młodej lewicy.
„Wyłonienie się myślenia symbolicznego musiało sprawić, że kobiety, jak słowa, stały się rzeczami podlegającymi wymianie. Było to bowiem w tym nowym przypadku jedynym sposobem przezwyciężenia sprzeczności, która powoduje, że ta sama kobieta jest postrzegana pod dwoma niedającymi się pogodzić aspektami: z jedne strony jako przedmiot własnego pożądania, a więc jako pobudzająca instynkty seksualne i instynkt zawłaszczania, z drugiej zaś – jako podmiot ujmowany jako taki, a pożądany przez innego i stanowiący przez to środek do spowinowacenia go ze sobą. […] Inaczej niż słowo, które stało się wyłącznie znakiem, kobieta jest więc zarazem znakiem i wartością”.
Ten cytat z „Elementarnych struktur pokrewieństwa” Claude’a Levi-Straussa przytacza Marcin Napiórkowski w swojej „Mitologii współczesnej” (wydanie drugie zmienione i rozszerzone, Warszawa 2018), objaśniając specyfikę statusu dokumentów, gromadzonych i wytwarzanych przez Instytut Pamięci Narodowej. Zauważa, że dokumenty te są z jednej strony znakiem (udostępnianym w celu komunikacji z użytkownikami archiwów), z drugiej zaś – wartością (chronioną przed innymi jako Prawda, którą dysponuje i zachowuje dla siebie jedynie IPN). Mnie zaś przychodzi do głowy, że rozróżnienie na znak i wartość tłumaczy także inną kontrowersję, żywszą nawet od problemu Instytutu.
Otóż podczas niedawnego święta stulecia odzyskania niepodległości po raz kolejny ujawnił się wśród nas dwojaki stosunek do ojczyzny. Zgodnie z narracją oficjalnej propagandy podzieliliśmy się na patriotów, uczestniczących w Marszu Niepodległości, oraz na zaprzańców, którzy to uczestnictwo mieli tamtym za złe. Ci ostatni widzieli rzecz odwrotnie: to niechętni manifestacjom byli prawdziwymi patriotami, na Marsz poszli natomiast nierozumiejący istoty patriotyzmu (sam byłem skłonny tak właśnie to widzieć).
Zdaniem tak zwanej prawicy kocham ojczyznę wtedy i tylko wtedy, gdy demonstruję, że kocham ojczyznę, podczas gdy po przeciwnej stronie upieramy się, że udostępnianie wartości osłabia ją i kocham ojczyznę wtedy naprawdę, gdy milczę
Tymczasem w kontekście rozważań Levi-Straussa okazuje się, że nasz spór wolno opisać jeszcze inaczej. Różnicuje nas być może nie, zero-jedynkowo, prawdziwy patriotyzm lub jego brak, ale rozmaite sfunkcjonalizowanie naszego stosunku do ojczyzny. Jest on bowiem albo wartością, którą się chroni i która nie wymaga upublicznienia (to wszystko wedle wzoru z wiersza Kasprowicza „Rzadko na moich wargach…”); albo też znakiem, który nabiera sensu dopiero w chwili, gdy się za jego pomocą komunikuję z innymi – a więc, mówiąc językiem lingwistów: performatywem, takim jak słowo „przysięgam”. Zdaniem więc tak zwanej prawicy kocham ojczyznę wtedy i tylko wtedy, gdy demonstruję, że kocham ojczyznę, podczas gdy po przeciwnej stronie upieramy się, że udostępnianie wartości osłabia ją i kocham ojczyznę wtedy naprawdę, gdy milczę.
Nie twierdzę, że na pewno mam rację, choć uwodzi mnie myśl, że może w ten sposób dałoby się zbudować jakiś zalążek porozumienia między rodakami, którzy tak straszliwie się zdążyli skłócić. Ale przytaczam tę refleksję, która mi przyszła do głowy, z innego powodu. Mianowicie – żeby wyjaśnić, dlaczego tak wysoko cenię „Mitologię współczesną” Napiórkowskiego. Oto wyższa szkoła jazdy: książka, która nie tylko podsuwa jakieś interpretacje otaczającego nas świata, ale dostarcza narzędzi, za pomocą których czytelnik nabiera ochoty, żeby samemu go interpretować – już na własną rękę.
Marcin Napiórkowski jest pracownikiem Instytutu Kultury Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego. Opublikował m.in. „Władzę wyobraźni” i fascynujące „Powstanie umarłych. Historia pamięci 1944-2014”. Poznałem go kilka lat temu, szukając kulturoznawcy do audycji w radiu. Od tamtej pory uważam go za jednego z najwybitniejszych młodych polskich humanistów obecnej doby. W ludziach z mojego rocznika pojawianie się takich osób budzi obecnie mieszaninę radości, grozy i melancholii. Radość jest oczywista: w miejsce starych mistrzów, którzy powoli odchodzą, rosną nowi, równie fascynujący. Groza bierze się stąd, że nasze własne wejście w życie publiczne, o którym nieraz myślało się nie bez satysfakcji, jawi się przez porównanie dość blado: ci nowi są od nas wczorajszych (a może i dzisiejszych) znacznie lepsi… Melancholia wreszcie to skutek uświadomienia sobie, że my, jeszcze nie tak dawno (zdawałoby się) pełniący rolę beniaminków, znaleźliśmy się już po stronie tych umoszczonych w rolach i oceniających tak zwaną młodzież. Korzystając zresztą z tej roli zwierzyć się muszę z niepokoju, wywołanego wielką ostatnio aktywnością publicystyczną Marcina Napiórkowskiego. Domyślam się stojących za nią oczywistych powodów merkantylnych, a także zrozumiałego upojenia własnymi możliwościami błyskotliwego objaśniania rozmaitych aspektów bieżącego życia – a jednak wolałbym doczekać się w najbliższych miesiącach kolejnej rewelacyjnej książki, niż widzieć co dwa tygodnie jego artykuły w prasie…
Tymczasem wróćmy do poszerzonego wznowienia „Mitologii współczesnej”. Zgromadzone w niej teksty łączą trzy tezy.
Pierwsza: jakkolwiek Napiórkowski deklaruje się jako uczeń strukturalistów, zasadnicza jest dla niego myśl Mircei Eliadego (który nawiązywał raczej do tradycji psychologii analitycznej), że człowiek, niezależnie od swego światopoglądu, pozostaje istotą religijną, to znaczy potrzebuje wokół siebie świata uporządkowanego, sensownego. Jeśli zastane systemy wierzeń odrzuca, w jego miejsce buduje zaraz – bodaj nieświadomie – własny system. Jak wywodził rumuński religioznawca: nawet gdy uznajemy za bajkę archaiczną wizję, że istnieje gdzieś Axis Mundi, spontanicznie konstruujemy sobie mapę rzeczywistości, w której jest jakieś centrum (dom rodzinny, miejsce pierwszego pocałunku, a bodaj stadion ukochanego klubu piłkarskiego). Nawet jeśli wzruszamy ramionami na opowieści o Złotym Wieku, sami umieszczamy go w jakiejś epoce własnego życia (zazwyczaj we wczesnym dzieciństwie). Dlatego „myśli nieoswojonej” nie trzeba szukać w społeczeństwie Trobriandczyków, bo towarzyszy także nam, wypełnia naszą kulturę masową, zabarwia życie polityczne i tłumaczy szereg naszych, z pozoru racjonalnych zachowań.
Więc na przykład decydujemy się na zbieranie plastikowych nakrętek do napojów w przekonaniu, że w ten sposób fundujemy pomoc dla niepełnosprawnych, choć cała akcja jest nieopłacalna ekonomicznie, a krążenie nakrętek żywo przypomina obyczaj „kula”, zaobserwowany przez Bronisława Malinowskiego na wyspach Zachodniego Pacyfiku.
Albo intuicyjnie uznajemy chodzenie na festiwal Warszawska Jesień za przejaw dobrego gustu muzycznego, bezwiednie powielając rytuały inicjacyjne, pozwalające na wejście do kręgu wtajemniczonych (w tym przypadku: wtajemniczonych w muzyczną awangardę).
Albo czujemy się względnie bezpiecznie w naszej codzienności i nigdy nie zastanawiamy się nad tym, że ten relatywny dobrobyt ktoś nam zafundował, bez większej naszej zasługi – i ni z tego ni z owego zaczynamy wierzyć, że po centrach handlowych krążą złowrodzy „łowcy nerek”, porywający dzieci (lub, jak to drzewiej bywało, że po naszych osiedlach krąży, w podobnym celu, czarna Wołga). Gdyż „myśl nieoswojona” podpowiada nam, że za wszystko przychodzi kiedyś zapłacić.
Teza druga: mimo popularności programu telewizyjnego „Pogromcy mitów” i w ogóle postawy gromienia mitów jako zabobonów i wmówień, walka z mitami nie jest właściwą drogą. Nie dość, że niektóre mity nie są „nieprawdziwe” – na przykład mit Adama Małysza jako „wojownika i przewodnika duchowego” wyrósł na jego realnych osiągnięciach sportowych – ale przede wszystkim: walka z mitami to walka z Hydrą, której na miejsce jednej uciętej głowy wyrastają zaraz dwie następne. Sam Napiórkowski z wdziękiem negliżuje, rzecz jasna, nie dające się pogodzić ze zdrowym rozsądkiem mity. Zadaje na przykład serię pytań:
„1. Czy Ordon naprawdę wysadził się w powietrze?
2. Czy ten bohaterski czyn naprawdę miał wpływ na przebieg oblężenia Warszawy?
3. Czy można ustalić, gdzie znajduje się Reduta Ordona?
4. Czy w miejscu Reduty Ordona powinno się postawić pomnik?”
I komentuje:
„Wydaje się oczywiste, że negatywna odpowiedź na pierwsze pytanie sprawiłaby, że zadawanie kolejnych byłoby pozbawione celu. Bo przecież nie byłoby sensu prowadzić dysputy historycznej o wydarzeniu, które nie miało miejsca. Tymczasem odpowiedź na pierwsze pytanie (…) jest powszechnie znana i brzmi: nie, [Ordon] nie wysadził się. Jednak (…) wszystkie kolejne pytania zostały z pełną powagą zadane. Czyżby pragnienie sensu okazało się silniejsze od pragnienia prawdy?”.
Otóż to, owszem: pragnienie sensu jest silniejsze od pragnienia prawdy i jeśli nawet udałoby się kogoś przekonać, że rządy nie ukrywają dowodów na lądowanie u nas UFO, to za chwilę ów ktoś uzna, że rządy ukrywają plan ograniczenia liczby ludzi za pomocą chemitrails. Można z rozbawieniem zwracać uwagę, że ludzie, opowiadający, jakoby „obcy” karmili nas w egzotycznych jadłodajniach psim mięsem, bez oporów jadają u Chińczyka (będącego zresztą Wietnamczykiem) i żywią się u Araba kebabem (nota bene tureckim). Ale nie stracimy w ten sposób potrzeby usunięcia sprzeczności, że straszeni, nieraz skutecznie, rzekomo groźnymi imigrantami, nie odczuwamy obcości wobec „sympatycznego pana, który wielgachnym nożem skrawa nam do kanapki baraninę” w lokalu na naszym osiedlu. Więc tak czy tak jakaś mityczna narracja, kanalizująca tę sprzeczność, zostanie w miejsce tamtej ustanowiona.
Teza trzecia to program pozytywny: „nie palcie mitów, zakładajcie własne!” parafrazuje Kuronia Napiórkowski. Myślenie mityczne, nasycające nasz świat sensem, nie daje się zwalczyć za pomocą postawy racjonalnej – choćby dlatego, że ta ostatnia jest historycznie zbyt młoda). Poza tym wypada sobie wreszcie uświadomić, że wyobraźnia mityczna nie jest jedynie cechą innego (ciemnogrodzianina, faszysty, źle wykształconego prymitywa itp.), lecz także naszą własną. W końcu to nie prawicowe pismo, ale „Newsweek” opublikował niedawno na okładce wizerunek znanego polityka na białym koniu, jak rycerza z baśni, uwalniającego królewnę (i jak Andersa, poprzednie wcielenie tego mitu). A katastrofa ekologiczna przejęła od zagłady nuklearnej rolę czekającej nas apokalipsy nie w dyskursie Radia Maryja, ale młodej lewicy.
I dobrze – zdaje się dodawać badacz mitów, gdyż (zwłaszcza w kontekście wspomnianej okładki „Newsweeka”) nie ma sensu kopać się z koniem. W gruncie rzeczy także racjonalność jest swoistym mitem, sposobem na integrację naszej grupy i na wykluczenie z niej obcych. Każdemu potrzebne jest dostrzeżenie sensu w otaczającym świecie. Byłoby dobrze, żeby mity nie prowadziły do działań przeciwskutecznych, nie antagonizowały one do absurdu życia społecznego, a walka między nimi toczyła się na ich atrakcyjność, a nie na siłę pięści ich wyznawców. Ale z narosłego od tysiącleci dziedzictwa ani nie można, ani nie warto się wyzwalać. Dlatego rozszerzone i zmienione, nowe wydanie „Mitologii współczesnej” powinno stać się lekturą każdego, kto chce zobaczyć dynamikę współczesnego życia w całej złożoności. Książka ta przynosi, poza zrozumieniem, także ozdrowieńczy dystans – nie tylko do błędnych przekonań bliźnich, ale także do – oczywiście słusznych – naszych własnych…