Zamiast kanapy i serialu – wyprawa do prowincjonalnych Siedlec?
Jest słoneczna listopadowa sobota, jadę z Warszawy pełnej muzeów do niewielkich Siedlec, żeby oglądać obrazy wielkiego malarza. Paradoks? A może jednak nie? Weźmy choćby pochodzenie mistrza znanego nam jako El Greco – niewiele o nim wiemy, pewne jest jednak, że urodził się jako Domenikos Theotokopulos i wychował w niewielkiej Kandii, czyli obecnym Heraklionie, na Krecie. W XVI wieku może nie był to koniec świata, ale do centrów wszelakich droga była daleka – dosłownie i metaforycznie.
O kreteńskim okresie życia artysty wiadomo niewiele – przede wszystkim, że odebrał jakieś wykształcenie humanistyczne i malarskie (wyjeżdżając z Kandii w wieku 22 lat, posługiwał się tytułem „mistrza malarskiego”) i że było to dla niego zbyt mało.
Najpierw opuścił rodzinną wyspę i wyjechał do stolicy, czyli do Wenecji (Kreta należała wówczas do Republiki Weneckiej). Po kilku latach terminowania i rozwijania się, nie znalazłszy dla siebie patronów i zamówień, powędrował dalej – przez Rzym do Hiszpanii. Początki w Hiszpanii również nie były łatwe, więc kiedy nie udało mu się zostać nadwornym malarzem w Madrycie, zdecydował się na wyjazd do Toledo. Tam wreszcie odniósł upragniony sukces – zyskał odbiorców, był ceniony i poważany, żył dostatnio, tworzył we własnej pracowni.
Pomogły mu w tym nie tylko talent, ale i ogromna ambicja oraz determinacja. Ważnym czynnikiem była także „odmienność”, „inność” – El Greco uczynił atut ze swojego prowincjonalnego pochodzenia, ukształtowanego przez krąg kultury bizantyjskiej (stąd chociażby tendencja do umowności w przedstawianiu postaci, charakterystyczna dla pisania ikon).
A kiedy doszły do tego jeszcze szlify zdobyte w Wenecji (a już samo podpatrywanie takich mistrzów jak Tycjan, Tintoretto czy Veronese przez wstępnie ukształtowanego artystę było świetną szkołą) i Rzymie (gdzie prowadził niewielką, ale własną pracownię), narodził się świadomy twórca, łączący w swoim malarstwie różne tradycje.
Ważniejsze dla El Greca jest mistyczne przeżycie odbiorcy niż wierne odtworzenie rzeczywistości
O wielkości artysty przesądza jednak coś innego – czy ze wszystkich dostępnych mu elementów potrafi stworzyć coś nowego, odrębnego. O sile twórczości El Greca decyduje to, że środki malarskie (manierystyczne deformacje, gry kolorów charakterystyczne dla malarstwa weneckiego tamtego czasu itd.) służą artyście przede wszystkim do wydobycia duchowych aspektów przedstawianych scen – ważniejsze jest mistyczne przeżycie odbiorcy niż wierne odtworzenie rzeczywistości.
Nie bez znaczenia jest też to, że poszedł dalej niż jego współcześni w przesuwaniu granic deformacji obrazu. Wprawdzie po śmierci El Greca jego sztuka szybko popadła w zapomnienie, ale około roku 1900 został powtórnie odkryty przez twórców awangardowych i po blisko 300 latach od śmierci stał się dla nich wzorem. Dziś jego dzieła możemy oglądać w najlepszych muzeach na całym świecie – Prado, Luwr, Museo del Greco, Metropolitan Museum of Art i wielu innych.
A my? Od lat jedyny obraz El Greca w polskich zbiorach znajduje się właśnie w Siedlcach. Arcyciekawa jest sama historia przypadkowego odkrycia dzieła w 1964 roku w Kosowie Lackim – została opisana m.in. w książce Izabelli Galickiej i Hanny Sygietyńskiej „El Greco z Kosowa Lackiego” (a na motywach tej historii powstał m.in. jeden z tomów serii o Panu Samochodziku „Pan Samochodzik i El Greco” autorstwa Jakuba Czarnego oraz całkiem niedawno jeden z odcinków serialu „Ojciec Mateusz”).
I chwała temu, kto wymyślił i zrealizował projekt wystawy „Ars Sacra El Greca”, w której do „naszej” „Ekstazy św. Franciszka” dołączyło sześć innych obrazów mistrza oraz dzieła powstałe w jego warsztacie. Dla mnie największą wartością tej wystawy jest właśnie zestawienie obok siebie prac jego autorstwa i „takiego samego” obrazu z jego pracowni. To porównanie jeszcze pełniej pokazuje mistrzostwo. Okazuje się, że temat i poprawność to jedno, a prawdziwa maestria tkwi gdzie indziej.
Być może obrazy, które powstawały w jego warsztacie, bywały namalowane staranniej, dokładniej, zawierały efektowną „dekorację” i same w sobie mogły cieszyć oko, jednak w zestawieniu z tymi pierwotnymi, mistrzowskimi są tylko cieniem. Na siedleckiej wystawie można zobaczyć m.in. inną wersję „Ekstazy”, wzbogaconą widokami Toledo, ale wzrok sam kieruje się ku obrazowi El Greca.
Myślę, że jeszcze tu wrócę, by ponownie, spokojnie obejrzeć św. Franciszka ukazanego w momencie otrzymania stygmatów. Dramatyzm postaci, charakterystyczny koloryt i przede wszystkim niezwykłe światło tego obrazu – można opowiadać, że są dwa źródła, z których pierwsze silnie oświetla postać świętego Franciszka, a drugie bije z obłoku tuż przed jego twarzą. Jednak opisy, zdjęcia i reprodukcje to tylko namiastki. A przecież wystawa zawiera również inne dzieła – uwagę widzów przyciąga szczególnie „Św. Weronika z chustą”.
Trochę przeszkadza tłok, jeszcze bardziej złe oświetlenie – sporo czasu zajmuje ustawianie się pod dziwnymi kątami, by zobaczyć obrazy w pełni, bez odblasków. Niewielkie pomieszczenia muzeum niestety tego nie ułatwiają. Mankamentem może być ponadto fakt, że na obejrzenie wystawy trzeba czekać w sporej kolejce – w salach wystawowych przebywa jednocześnie tylko 20 osób. Ale jest coś niezwykle budującego w tym, że liczna grupa osób oczekuje na spotkanie z czymś tak bardzo efemerycznym.
Snobizm? Być może, ale jakże piękny! Zamiast kanapy i serialu – wyprawa do prowincjonalnych Siedlec. Ta wystawa jest przy okazji rewelacyjną promocją dla miasta. Większość przyjezdnych ma szansę zobaczyć także inne miejsca, zachwycić się również pałacem Ogińskich i przylegającym doń parkiem, Muzeum Regionalnym w oryginalnym ratuszu. Można też zrobić sobie zdjęcie na ławeczce Żeromskiego (i dowiedzieć się, jak wiele łączy pisarza z Siedlcami).
Wystawa w siedleckim Muzeum Diecezjalnym miała trwać do 30 listopada, została jednak przedłużona i można ją oglądać do 13 stycznia. Ale nawet jeśli nie zdołają Państwo tam dotrzeć w tym czasie, warto to zrobić później. „Ekstazę św. Franciszka” można oglądać stale, a co za tym idzie, spokojnie i bez tłoku pokontemplować arcydzieło, posłuchać opowieści pani kustosz, poszukać innych pereł w stałej ekspozycji.
Dobry przykład na to, że nie należy centralizować zbiorów. Jednym z uroków Włoch, jest to, że w małych miastach i miasteczkach ( w takiej Cortonie np.) można spotkać rzeczy bajeczne. W naszych centralnych muzeach jest sporo dzieł sztuki, które zabrano z ich oryginalnego miejsca – powinny tam wrócić, o ile te miejsca jeszcze istnieją.